GWIAZDKA W PRASOWEJ
Sławomir Stawny
GWIAZDKA W PRASOWEJ
Spis treści:
- Przebudzenie
- Spotkanie
- Dwójka
- Ekipa
- Helter skelter
- Alicja
- Piątek
- ,,Prasowa”
- Gwiazdka w ,,Prasowej”
- Ławeczka
- Z powrotem do szkoły
- Park Wilsona
- Erwin. Opowieść pierwsza
- Medżik
- Erwin. Opowieść druga
- Kris
- Nazajutrz
- Nowy rok
- Chudy
- Po wszystkim
- Opowieść Wojtka
1.
Przebudzenie
Obudziłem się nagle w nocy. Gwałtowne
przebudzenie, jakby ktoś mnie czymś przestraszył. Budzik jeszcze nie dzwonił,
więc musiało być przed szóstą. Spojrzałem w kierunku okna, za którym panowała wszechogarniająca
ciemność zacierająca granicę między snem a jawą. Jasne poranki odeszły już niestety
wraz ze wspomnieniem lata. Nadciągająca jesień najbardziej przeraża mnie tą
swoją postępującą ciemnością. Zazdrosna pora roku okrada ranne niebo z promieni
wschodzącego słońca, które dają nadzieję i siłę do wstania każdemu budzącemu
się z koszmarnego snu. Tej jasności właśnie mi teraz zabrakło, bym szybko mógł
odrzucić przestrach w którym tkwiłem. Jesienne miesiące zarażają wirusem
depresji.
Wyrwany nagle ze snu nie
wiedziałem dokładnie, czy jest środek nocy, czy tylko obudziłem się tuż przed samym
alarmem budzika. Często tak mi się zdarza, że budzę się dosłownie na minutę,
dwie zanim rozlegnie się dźwięk ustawionej melodyjki. Tak jakby moje ciało
próbowało przechytrzyć ten bezduszny mechanizm nastawiony wciąż na tę samą
konkretną godzinę, minutę i sekundę. Niezmienny rytm dnia pracy wyrabiany z
mozołem przez kolejne lata zawodowych zmagań biurowych wyrył w mojej
świadomości bruzdę porannego gwałtu na moim nocnym odpoczynku. Pobudka o
szóstej rano stała się niestety stałym elementem mojego dorosłego życia. Tym
razem jednak nie był to automat, wyćwiczony odruch sterowany podświadomie przez
wyćwiczony mózg.
Obudziłem się z męczącego
snu, wizji sennej, która kazała mi się zrywać i biec czym prędzej na autobus, aby
gdzieś zdążyć. Poraziło mnie dołujące uczucie, że jestem już mocno spóźniony.
Lecz zamiast działania ogarnął mnie paraliż. Coś chwyciło za serce i ściskało
mocno wiercąc ból w żołądku i przygwożdżając tym samym całe moje ciało do łóżka.
Przebudzony poczułem chłód, który przenikał plecy i stopy. Po chwili dotarło do
mnie, że to tylko pot. Ogarnął mnie ten nieokreślony lęk i poczucie bezradności
towarzyszące bezwładowi ciała. Stopniowo wracająca świadomość pozwalała mi
domyślać się przyczyn takiego stanu lęku. Przedwczorajsza, przeciągnięta do
rana impreza wspominkowa w domku nad jeziorem. Ten obraz nieprzespanej i
przepitej nocy wydał mi się teraz męczącymi majakami, które wpłynęły z
pewnością na niespokojny mój sen.
Chwilę trwałem w tym tragicznym
półśnie, zawieszony pomiędzy przygasającą projekcją podświadomości, a
odradzającym się realnym wymiarem bytu codziennego. Obrazy kręciły mi się w
głowie niczym kawałki układanki w kalejdoskopie. W końcu zaczęło docierać do
mojej świadomości rozróżnienie na to co było tylko snem, a co reminiscencją z
imprezy. Z dużą ulgą przyjąłem fakt, że nie jestem na powrót siedemnastolatkiem,
który musi natychmiast biec do szkoły. Nie muszę się lękać, że jestem czemuś winien,
że zostanę o coś oskarżony, wytknięty palcami. Nic się nie stało. Nic nikomu
nie będę musiał tłumaczyć i wyjaśniać. To wszystko nie dziej się w realnym,
prawdziwym świecie. To był tylko męczący sen sklejony z różnych wizji…
Zapaliłem lampkę stojącą
przy łóżku. Suche powietrze drażniło krtań. Zapomniałem przed snem zakręcić
kaloryfer w pokoju. Ciężko mi się oddychało. Wiedziałem, że już nie zasnę, że
nie dokończę mojego nocnego odpoczynku. Byłem całkiem rozbudzony. W ciemne tło okna
uderzały gromkie podmuchy wiatru. Leżałem w łóżku i jakoś nie miałem siły żeby się
z niego podźwignąć. Nie była to sprawa wymęczenia organizmu, czy typowego kaca.
To minęło wczoraj, w ciągu dnia. Po prostu nadmiar wrażeń, czy też wspomnień
jakie wywołało spotkanie z dawno nie widzianymi ludźmi wciąż domagało się
uporządkowania i posklejania w sensowną całość. Powrót do przeżyć sprzed ćwierć
wieku zmusił moje neurony przekazujące impulsy myślowe by ruszyły do intensywniejszej
pracy. Wydawało mi się, że schowane gdzieś na dnie świadomości moje wspomnienia
z lat licealnych pozostaną już tam niezmienne aż po ich kres ostateczny. Nie
było dotychczas potrzeby do nich wracać, odświeżać, ani tym bardziej rewidować.
Sobotnia impreza zmieniła wszystko. Teraz nie dało się już tego zapomnieć,
zamieść w kąt niepamięci.
Zastanawiałem się, czy
jest się czym przejmować, jakie to teraz ma znaczenie, że pewne rzeczy
wyglądały w rzeczywistości inaczej niż je zapamiętałem, niż miałem o nich dotychczasowe
mniemanie. Przecież to w żaden sposób nie zmieni mojego obecnego życia. Tylko
dlaczego wciąż teraz o tym myślę? Dlaczego dręczy mnie niespokojny sen?
Wszystko przez jesień, tę
znienawidzoną przeze mnie porę roku. Powracające wspomnienie z ogólniaka
wyzwoliło widocznie dawne lęki i obawy. Niepewność nastolatka, który chciał być
już dorosły, ale nie myślał za bardzo o konsekwencjach swoich czynów. Tacy
byliśmy wtedy wszyscy, cała nasza ekipa z liceum. Beztroscy kolesie, którzy
wierzyli w dobrą zabawę, którzy cieszyli się swoim towarzystwem, cieszyli
muzyką, tworzeniem zespołu, grą w brydża, pierwszymi miłosnymi przygodami. A
jednak na te wszystkie przeżycia cieniem kładł się podskórny lęk o przyszłość,
o to co będzie za chwilę, gdy wkroczymy w dorosłość.
Spotkanie po latach
uświadomiło mi jedno – nasze życie to continuum, które mając swój początek gna
do przodu zbierając po drodze okruchy poszczególnych doświadczeń. Kolejne etapy
życia, to nie zamknięte rozdziały, tylko doświadczenia zbierane przez lata w
całość do tej samej jednej opowieści. Nie da się wymazać jakiegoś okresu,
odciąć go grubą kreską i wmówić sobie, że to nie ma już ze mną nic wspólnego.
Wspomnienia wracają, odżywają w pamięci, albo tak jak po sobotniej imprezie
nabierają całkiem nowego znaczenia. Może dlatego moja podświadomość podczas
nocnego snu walczyła dziś sama ze sobą. Dlatego miałem niepokojące myśli, bo
zamknięty rozdział mojego życia otworzył się na nowo i żądał rewizji.
Niespokojna, jesienna noc…
Otworzyłem usta w niemej
próbie wydobycia dźwięku. Zaschnięte usta próbowały coś szeptać.
Budzę się bólem ze
snu dziurawy… nietoperze spadają z łóżka…wylatują przez sufit. Przestraszony
szukam resztek drugiej strony…kuśtykam boso do lustra kalecząc stopy o rześkość
poranka. Zwiędłymi palcami bezwładnie ugniatam odbicie na kształt twarzy…Wyrwany
czy wskrzeszony?
Niczym poranna modlitwa,
akurat teraz przyplątały mi się te słowa w pamięci. Ciężkie, męczące niczym kac
po przepiciu. Napisałem te liryczne wyznanie pod koniec liceum. Zapewne
jesienią, bo tak się wtedy czułem, takie mną targały emocje i nieokreślone lęki.
Dziś rano właśnie poczułem podobny stan niepewności. Po tylu latach… Wyrwany czy wskrzeszony? Dziwne, że
pomimo upływu czasu słowa te wciąż w stosunku do mojej osoby są tak bardzo aktualne.
Zadzwonił budzik… Trzeba było
wracać do życia.
2. Spotkanie
Zupełnie nieoczekiwanie spotkałem
Bartkowskiego. I to po tylu latach! Tak po prostu, na samym początku października,
w środku dnia, na stacji benzynowej przy trasie wlotowej z miasta. Prawie bym
go nie poznał, a nasze drogi znów by się niechybnie rozeszły. Zatankowałem paliwo
do mojego weterana szos i wchodziłem właśnie do sklepu, by uiścić należność. On
wychodził i minęliśmy się w automatycznie rozsuwanych drzwiach. Nasze
spojrzenia spotkały się zaledwie na sekundę. Wtedy coś mnie tknęło, ale jeszcze
nie nabrałem pewności, że to właśnie on. Wszystko działo się tak szybko. Gęsty,
rozczochrany ciemno-siwawy włos na głowie, modne prostokątne okularki w grubej,
czarnej oprawie, lekka skórzana kurtka z postawionym na sztorc kołnierzem.
Zdążyłem jeszcze zauważyć, że z kieszonki kraciastej koszuli na piersi
wystawała wymięta paczka papierosów. To mnie właśnie natchnęło. Bo był to
zawsze taki znak rozpoznawczy Bartkowskiego.
Niby taki sam Wojtas,
jaki utkwił w mojej pamięci, ale teraz o wiele starszy i dojrzalszy. Przez te dwadzieścia
lat człowiek może się jednak mocno zmienić. Zwłaszcza, jeżeli wciąż miałem w
głowie obraz młodzieńca, któremu dopiero
sypał się na twarzy zarost. Tylko spojrzenie zostało niezmienione, takie same,
ten sam łotrzykowski błysk w oku… A jednak w tamtym momencie minęliśmy się bez
słowa.
Dopiero uiszczając
należną opłatę przy kasie mój proces myślowy dochodził niemalże do stanu
pewności, że to jest jednak Wojtas, mój dobry kolega z liceum, towarzysz
szkolnej niedoli z jednej ławki. Z biciem serca rozważałem, czy powinienem
szybko wybiec i zawołać go po imieniu zanim zdąży odjechać. Ale to on czekał na
mnie przy swoim samochodzie.
-
Cześć
majster! Nie chciałeś się do mnie przyznać? – krzyknął śmiejąc się grubym
głosem i wyciągnął rękę na powitanie.
Spojrzałem przez ramię, czy w jego
czarnej mazdzie nie siedzi jakaś pasażerka, tudzież inny dorobek życiowy. Był
jednak sam.
-
Zmieniłeś
się, aż trudno cię poznać – próbowałem się jakoś usprawiedliwić. Czułem jakby wstyd
i zażenowanie, że nie rozpoznałem go od razu, że się tak minęliśmy w drzwiach.
Zawsze się boję takich sytuacji, że mogę popełnić gafę.
-
Stary,
nie pierdol mi tu farmazonów. Ty za to jesteś taki sam, tylko wyłysiałeś i
brzuszek ci się zaokrąglił. He, he... – zarechotał i wyszczerzył w uśmiechu żółte
od tytoniu zęby. Chwycił mnie obiema rękami za kołnierze mojej kurtki i zaczął
nimi energicznie potrząsać. Od razu przypomniało mi się, że był to jego dawny
gest wyrażający stan radosnego podniecenia. Staliśmy więc tak przez moment w
milczeniu patrząc sobie w oczy i obnażając oboje uzębienie w niemym śmiechu.
Wojtas, wciąż taki sam - duży dzieciak, diabełek w oczach i spontaniczność w
zachowaniu. To on we własnej osobie.
-
Kurwa,
tyle lat stary ryju. Niesamowite! Co za szczęśliwy zbieg okoliczności – w końcu
puścił połacie mojej kurtki. - Tak sobie nawet niedawno myślałem, że muszę was
wszystkich odszukać. No wiesz, Krisa, Chudego, Erniego, Medżika... A tu patrz,
sam mi się nawinąłeś pod rękę. To nie może być przypadek... To przeznaczenie. Słuchaj
majster, trzeba odświeżyć stare wspomnienia. Nie sądzisz?
-
No,
tak… – bąknąłem jakoś niewyraźnie. Wojtas jednak nie zważając na moją
konsternację gadał dalej w wielkim podnieceniu.
-
Musimy
umówić się na jakąś wódeczkę. Stary, koniecznie. I nie żadne tam pitu, pitu
przy herbatce i pogaduchach o dupie Maryni... Rozumiesz! Tylko normalnie męska
imprezka. Żadnych bab. Tak, jak za dawnych czasów. Co ty na to?
Wymachiwał rękami w
powietrzu, jakby formował wielką niewidzialną rzeźbę. Popatrzył na mnie z
pytaniem w oczach, oczekując zapewne pełnego poparcia swoich słów. Nie wiem
dlaczego spuściłem wzrok i utkwiłem go w kawałku dziury w asfalcie.
Zastanawiałem się, co mam mu odpowiedzieć.
-
Wiesz,
to ty się gdzieś pogubiłeś i zerwałeś z nami kontakt. Przez długi czas nikt nie
wiedział co się z tobą działo. Zniknąłeś z powierzchni. Myśleliśmy, że przepadłeś
gdzieś za granicą – powiedziałem po chwili z lekkim wyrzutem.
-
No
tak, trochę mnie bujało po świecie, ale od prawie roku jestem już na stałe w
Poznaniu. Wróciłem. Jak mówią Brytole: here I am! Wszędzie dobrze, ale sam
wiesz, na starych śmieciach najlepiej. Ciągnie wilka do rodzinnej nory.
-
Co,
zew natury każe ci teraz założyć kapcie?
-
Próbuję
się na nowo odnaleźć w starych klimatach. Mam dosyć włóczęgostwa. Założyłem ze
znajomym biuro podróży. Pamiętasz Sopla z liceum?
-
No
jasne, razem pływaliście na żaglówkach.
-
Właśnie.
Dogadaliśmy się niedawno i założyliśmy wspólnie firmę turystyczną. To
specjalistyczne biuro podróży. Wyprawy morskie, rozumiesz. W tym oboje jesteśmy
na prawdę nieźle obcykani. Interes się rozkręca. No, a ty? Co u ciebie? Nadal
mieszkasz na Piątkowie? - Spojrzał na mnie znacząco. Przypomniał mi, że oboje
przecież w czasach liceum dojeżdżaliśmy do szkoły z piątkowskich osiedli. To
nas przecież do siebie zbliżyło i dało początek znajomości. Nie oczekując na
moją odpowiedź nawijał dalej.
-
Ja
już do bloków nie byłbym w stanie wrócić. Za nic na świecie. Starzy zresztą
sprzedali tamtą naszą klitkę na Chrobrego. Kupiłem sobie dom na Dębcu. No wiem,
brzmi dumnie, ale tak naprawdę to chata nieduża, taki bliźniak z garażem i
ogródkiem. Tylko, że wciąż się urządzam. Nie widać końca remontów, a i głowy
teraz do tego specjalnie nie mam. Chwilowo mieszkam sam, więc jak masz ochotę
to wpadnij, pogadamy o starych czasach. Acha, domek w Kiekrzu, pamiętasz? Teraz
jest mój. Wiesz, najlepiej jak ci dam numer telefonu. Skontaktujemy się. Na
pewno!
I tyle, albo aż tyle newsów z ostatnich dwóch dekad. Prawdę mówiąc spieszyłem się. On zresztą
chyba też. Klepnęliśmy się przyjacielsko na wzajem po plecach. Chciałem coś
jeszcze powiedzieć, coś serdecznego, żeby odczuł, iż na prawdę cieszę się z
tego spotkania, ale ktoś zatrąbił z tyłu, żebym odjechał samochodem i zrobił
miejsce przy dystrybutorze. Wymieniliśmy więc się spiesznie numerami komórek i
obiecaliśmy się koniecznie spotkać w najbliższym czasie. Można by rzec, że była
to typowa gadka-szmatka, jak to zwykle bywa przy tego typu, przelotnych
spotkaniach. W końcu Poznań to przecież nie takie znów mega city, jakieś
sześćset tysięcy mieszkańców. Mniej więcej raz na pół roku spotykam na mieście
byłego znajomego z liceum, albo ze studiów. Wymieniamy się krótkimi
informacjami, głównie kto co robi obecnie w życiu, czasem podajemy na wzajem
numery telefonów i na tym przeważnie kończy się odnawianie znajomości.
Grzecznościowy rytuał. Tego dnia pomyślałem nawet, że z Bartkowskim będzie
podobnie. Nasze drogi życiowe, niegdyś złączone jedną ławką szkolną, przez
ostatnie dwie dekady mocno się rozjechały. Każdy żył już swoim życiem i od lat
nie interesował się drugim.
Ale Wojtas nie należał do
standardowych znajomych z przeszłości. Zawsze był trochę inny, a przynajmniej
zdeterminowany w swoim działaniu. Jak się do czegoś zapalił, uparł się na jakiś
pomysł musiał go doprowadzić do pełnej realizacji. Dlatego dość szybko okazało
się, że to nasze przypadkowe spotkanie po dwudziestu latach na stacji
benzynowej będzie miało swój jakże interesujący ciąg dalszy.
***
Zadzwonił. Kilka dni potem.
Było już późno wieczorem, chyba coś przed północą, bo właśnie próbowałem
zasypiać. Ocknął mnie dźwięk dzwonka komórki. Na wyświetlaczu pojawił się napis
,,Bartkowski”. Jak mógłbym nie odebrać, choć zły byłem, że tak późno do mnie
wydzwania.
- Cześć majster. Sorry,
że tak późno dzwonię, ale mam fantastyczną propozycję – głos w słuchawce
pobrzmiewał głuchym echem, a w tle dobijała się transowa muza. Wojtas musiał
dzwonić z jakiegoś lokalu. Bez ogródek zaproponował spotkanie, ale tym razem w
zupełnie nietypowych okolicznościach przyrody. Zaprosił mnie na najbliższy
weekend na swoją ,,łajbę", co w jego dawnym narzeczu określało letniskowy
domek nad jeziorem w Kiekrzu.
- Jak ci już wcześniej
zapowiedziałem nadszedł odpowiedni czas, by powspominać stare czasy w doborowym
towarzystwie. Latka nam lecą, a wspomnienia bledną. Trzeba przy dobrym alkoholu
je odświeżyć – oznajmił natchnionym głosem.
Nawet nie dał mi dojść do
słowa. Widać wszystko miał już z góry zaplanowane. Powiedział jeszcze, żebym
koniecznie skontaktował się z Krzychem Janczykiem oraz Erwinem Buczkowskim i
namówił ich do przyjazdu w sobotę na ,,łajbę. Do Chudego, czyli Zbycha
Hulewicza zdobył już telefon i się z nim umówił. Zbyś natomiast obiecał
powiadomić i ściągnąć nawet siłą Bartka Matela - Medżika.
- Jak widzisz sprawa jest
już całkowicie nagrana, więc nie ma co marudzić, wymawiać się i szukać innego
terminu.
Zdziwiła mnie ta
nieoczekiwana determinacja w pospieszne organizowanie klasowego spotkania po
latach. Zwykle na takie imprezy umawialiśmy się kilka tygodni na przód, żeby
wszystkim przypasował odpowiedni termin, ale Wojtas nie widział w swoim pomyśle
żadnych przeszkód. Trochę musiałem za głośno westchnąć, bo zaraz zostałem
osztorcowany.
- Majster, kurwa! Nie
narzekaj, tylko pakuj gatki i przyjeżdżaj. Chata w Kiekrzu stoi wolna,
posprzątałem tam niedawno po letnim sezonie. Wokół cisza i spokój, nie ma
sąsiadów. Wiara pozamykała domki na koniec lata i zmyła się do domu. Dlatego
teraz są idealne warunki. Sprawdzałem prognozę, będzie dobra pogoda. Zaprószymy
grilla, podsmażymy kiełbachę, napijemy się zmrożonej wódki i poopowiadamy sobie
o życiu. A rano na żaglówki. Co myślisz? Druga taka okazja trafi się nam pewnie
za kolejne dziesięć lat. Po co czekać? – Próbował przekonywać mnie wykrzykując
pojedyncze słowa, niczym pociski z karabinu. Chciał zapewne przekrzyczeć muzykę
stanowiącą tło jego wypowiedzi.
- Zrozum, jak każdy
zacznie się wykręcać jakimś błahym powodem, to znaczy tylko, że jesteśmy już zgrzybiałymi
staruchami bez fantazji. A kiedyś nie było problemu, żebyśmy się wszyscy
umówili na fajną imprezkę weekendową.
- Tak, tylko, że wtedy
mieliśmy o dwadzieścia parę lat mniej i żadnych zobowiązań – udało mi się w
końcu przerwać jego słowotok.
- Zobowiązań? No przestań…
Gadasz majster jak popierdolony ramol, albo księgowy. I nie mów mi, że już
pewnie leżysz w łóżku i zaraz pójdziesz spać? Stary, co ty masz za życie?
Co ja ma za życie? Przede
wszystkim spokojne i poukładane. Nie mam już w zwyczaju szwendać się w dni
powszednie po nocnych lokalach. Mam swoje lata i preferuję raczej zdrowy tryb
życia. Ale co się miałem przed nim tłumaczyć o dwunastej w nocy. Żachnąłem się półgębkiem
do słuchawki.
Fakt, przygadał mi tym ,,popierdolonym
ramolem i księgowym”. Jednak w głębi duszy musiałem przyznać mu trochę racji.
Gdzie się podziała moja spontaniczność? Pojawia się niecodzienna okazja do
spotkania, przeżycia imprezy wspominkowej ze starymi kumplami, a ja zaczynam szukać
wymówki. Zastanawiam się... Gdyby to był ktoś inny niż Wojtas pewnie bym się od
razu czymś wykręcił, ale przez mój zaspany umysł przebiegła z prędkością
światła leciutka jak poranna bryza retrospekcja wakacji z czasów licealnych.
Kiekrz, letniskowy dom Wojtka, żaglówka, noce na pomoście, piwo i fajki,
gitara.
- Dobra jest… Będę,
oczywiście. Pogadam z Krisem - jęknąłem
cicho sam nie bardzo wierząc w to co wypowiadam i rozłączyłem telefon. Chciało
mi się spać. Byłem naprawdę zmęczony całodzienną harówką w biurze.
Dopiero po przebudzeniu, nad ranem zdałem sobie porządnie sprawę z tego,
na co tak naprawdę się zdecydowałem. Mam przeznaczyć najbliższy weekend na, co
tu ukrywać, niezłe chlańsko. Minęło sporo czasu od naszego ostatniego,
wspólnego spotkania klasowego. Parę lat temu udało się nas trochę zebrać do
kupy podczas jubileuszu liceum. W parę osób poszliśmy na lampkę wina do knajpy.
Ale wtedy nie było ani Bartkowskiego, ani Medżika z którymi nie udało się
nawiązać żadnego kontaktu. Janczyk też nie mógł wtedy przyjść. Teraz miała się
zebrać nasza stara ekipa w całości. Miałem już co prawda pewne plany weekendowe,
ale sugestia Wojtasa o tym, że jestem ramolem podziałała trochę jak płachta na
byka. Im dłużej trawiłem w sobie te słowa, tym bardziej czułem, ze jestem wkurzony!
Pokaże mu jeszcze kto tu dysponuje młodzieńczym wigorem! Chyba, stać mnie na nagłą
zmianę planów i na spontaniczną imprezę w sztubackim stylu! Jeszcze nie
wybieram się na emeryturę. Pytanie mam tylko jedno, czy inni nie nawalą? Żeby
tylko się nie okazało, że przyjadę sam.
Myśli biegły szybko, krew
zaczęła pulsować ze zdwojoną siłą. Poczułem się natchniony do działania.
Sięgnąłem po stołek, by przy jego pomocy móc wspiąć się i spenetrować górną
półkę szafy w sypialni. Wiedziałem, że gdzieś tam musi się znajdować stare pudło
na buty. Dawno do niego nie zaglądałem. Po krótkich poszukiwaniach osiągnąłem
swój cel. W pudle było pełno starych fotografii, pożółkłych listów, szpargałów
które kiedyś miały dla mnie jakieś znaczenie. Konkretnie szukałem jednego zdjęcia.
Szybko je znalazłem, bo było w większym formacie niż pozostałe. Zdjęcie z
drugiej klasy liceum przedstawiające naszą wspaniałą szóstkę siedzącą w kuckach
przy filarze w szkolnej auli. Pamiętam jak poprosiliśmy fotografa, który robił
grupowe zdjęcia wszystkim klasom, by zrobił tę fotkę specjalnie dla nas. Nasza
ekipa. Bawełniane koszule w kratę z postawionymi buntowniczo na sztorc
kołnierzykami, wytarte jeansy i buty szczury. To były nasze stroje, nasze
uniformy określające przynależność do
naszej kasty luzaków. To zdjęcie było pomysłem Bartkowskiego. Jego gniewne
spojrzenie patrzące wojowniczo w obiektyw, ciemne włosy stojące sztywno i
zaciśnięte na moim ramieniu dłonie nadawały główny ton zdjęciu. Młodzi gniewni.
Za takich wtedy chcieliśmy uchodzić. Choć to była dopiero druga klasa, my byliśmy
już zgraną ekipą. Mówili na nas ,,odjazdy", bo byliśmy trochę na bakier z
wszystkimi regułami pasującymi do określenia ,,grzeczni chłopcy”. Była w nas zadziorność
i lekka bezczelność. Kipiał z nas niewyczerpalny potencjał pomysłów i wulkan
energii. Dobrze się rozumieliśmy, dobrze czuliśmy się w swoim towarzystwie. Ale
dziś? Co jeszcze prócz odległych wspomnień łączyć mnie może z Wojtkiem
Bartkowskim? Z Krisem Janczykiem jestem w ciągłym kontakcie, dzwonimy do siebie
co jakiś czas, spotykamy się na imieninach, latem na piwku, czasem umawiamy się
na wspólne oglądanie meczu piłkarskiego. Jesteśmy nieprzerwanie starymi
kumplami z czasów liceum. Podobnie jest z Ernim Buczkowskim, czy Zbysiem
Hulewiczem, choć każdy z nich ze wzglądów na obowiązki rodzinne ma nieco mniej
czasu na męskie spotkania. O Bartku Matelu, zwanym Medżikiem wiedziałem tylko
tyle, że mieszka na wsi pod Poznaniem i że przynajmniej raz do roku odzywa się do
Chudego, najczęściej w okolicach świąt Bożego Narodzenia.
Tymczasem Wojtka nie
widziałem w zasadzie od czasu skończenia liceum. Ten nasz kontakt urwał się tak
nagle. A przecież na początku ogólniaka był mi najbliższą osobą. Mieszkaliśmy
niedaleko od siebie i dlatego codziennie spotykaliśmy się na przystanku
autobusowym, by jechać razem do szkoły. Razem też wracaliśmy. W pierwszej i
drugiej klasie siedzieliśmy na wielu lekcjach w tej samej ławce. Spędzaliśmy
więc ze sobą dość sporo czasu. Gadaliśmy o wszystkim, o szkole, o naszych
zainteresowaniach, muzyce, o życiu. Potem, w trzeciej klasie doszło do
zdarzenia w ,,Prasowej”, które niestety odmieniło nas wszystkich, a szczególnie
życie Wojtasa. Wtedy skończyły się nasze luzackie czasy. Zamiast na zabawie
skupiliśmy się na maturze i na dostaniu się na odpowiednie studia. Spotykaliśmy
się owszem, jeszcze przez jakiś czas przeważnie na brydżu u Erniego, przy
okazji różnych imprez, czy koncertów w ,,Eskulapie”. Ale Wojtas jakby zaczął
znikać nam z pola widzenia. Kontakt był coraz rzadszy.
Pamiętam, że ktoś ze
znajomych, kiedyś przyniósł sensacyjne doniesienie, iż Bartkowski zrezygnował z
anglistyki i wyjechał za granicę w
poszukiwaniu lepszej pracy. On sam przestał się do nas odzywać, jakby umyślnie
chcąc zerwać z nami kontakt. Słuchy dochodziły, a może były to tylko czyste
wymysły, że pływał po morzu Bałtyckim na jakimś promie, albo statku handlowym.
Ile było w tym prawdy, nikt z naszej ekipy nie wiedział? Wszelki kontakt się
urwał ostatecznie. Aż do dzisiaj...
Przeszukując pudełko ze
zdjęciami w ręce wpadł mi pożółkły zwitek papieru. Bez rozkładania go dobrze
wiedziałem co jest na nim zapisane. Był to rachunek z kawiarni ,,Prasowa"
z pamiętnego grudnia. Opiewał na trzy
herbaty za dziewięć tysięcy starych złotych sprzed denominacji. Pamiętny
dokument! Trzy herbaty, które nigdy nie zostały nam podane. Uśmiechnąłem się
mimo woli. Wziąłem rachunek i spakowałem go do portfela. Pokaże go Wojtasowi.
Zaraz po śniadaniu
zadzwoniłem do Krzycha. Przekazałem mu radosną nowinę, że spotkałem Wojtka
Bartkowskiego.
- Tak. Powrót wielkiej
szychy do miasta - skwitował nieco ospale i bez entuzjazmu Janczyk. - Zbyś mi
niedawno napomknął, że też go widział przelotnie na mieście. Wtedy jednak nie
umawiali się na żadne spotkanie wspominkowe. Ciekawe o co mu teraz chodzi?
- Myślę, że po prostu
zatęsknił za starą ekipą.
- Tak zwyczajnie? Po tylu
latach? Pewnie ma w tym jakiś interes, albo próbuje nas wciągnąć w jakieś
szemrane interesiki.
- No, nie przesadzaj.
Fajnie, że ktoś wreszcie zdecydowanie przejął inicjatywę i postanowił naszą
paczkę zebrać do kupy. Sami zbieralibyśmy się tygodniami. To co, piszesz się na
wojtkowe szantowisko?
Krzychu długo milczał w
słuchawce, tak jakby się wciąż wahał. Ale ostatecznie chyba doszedł do wniosku,
że i tak nic lepszego nie będzie miał do
roboty i wyraził zgodę. Omówiliśmy więc szczegóły wspólnego dotarcia na
miejsce, do Kiekrza.
- Zadzwoń po Erwina.
Niech chłopak też się trochę rozerwie - przypomniałem pod koniec naszej
rozmowy.
- Ok. Jak mu tylko żona i
dzieci dadzą wolne - zaśmiał się Krzychu, a mi przed oczami stanęła cała
radosna rodzina: żona i czwórka dzieciaków, które uwieszają się na
przygarbionej postaci Erniego.
- Jeżeli zjawią się wszyscy, to będziemy mieli
w komplecie naszą ekipę ,,nie daj się”. Może reaktywujemy zespół ,,Helter skelter”
i nagramy kolejną płytę – zaśmiał się Krzychu.
-
Konsekwencją reaktywacji będzie zapewne rekreacja w oparach alkoholu.
- A w ostateczności...
Cóż wspominając przeszłość Bartkowskiego, to pewnie zakończy się jakąś reanimacją
– Krisowi udało się strzelić na koniec złotą myślą, która wzbudziła we mnie
sentymentalny uśmieszek na twarzy.
***
Wbrew internetowym
prognozom pogody w sobotę od rana było całkiem chłodno. Słońce nie chciało się
przebić przez gęste chmury. Do tego wiał jeszcze porywczy wiatr. Niezbyt
przyjemnie zaczynała się nam tegoroczna jesień. Wpatrywałem się usilnie w
krajobraz za oknem zaklinając niebo niczym indiański szaman, by tylko nie
zaczęło padać. Bo wtedy odeszłaby mi całkowicie ochota na cokolwiek. Zauważyłem
u siebie niepokojące objawy starzenia. Kiedy zbliżała się jesień odechciewało
mi się wszelkiej aktywności. Zupełnie jak niedźwiedzie na zimę najchętniej
zakopałbym się we własnych czterech ścianach i nigdzie, bez konieczności nie
wystawiał nosa na zewnątrz. Byleby tylko przetrwać jakoś do wiosny. Była to co
prawda dopiero połowa października i pachniało jeszcze resztkami lata, ale
tegoroczna jesień zapowiadała się na dość chłodną i deszczową porę roku. Pomysł
Wojtasa by spotkać się w drewnianym domku nad brzegami jeziora Kierskiego wydał
mi się teraz nie do końca przemyślany. Może nawet zbyt pochopny. Mimo wszystko
zaczynałem odczuwać lekkie podniecenie na myśl o naszym spotkaniu. W drugiej
klasie liceum pojechaliśmy na pierwszą naszą klasową wycieczkę do Karpicka koło
Wolsztyna. To chyba też było na początku jesieni. Mieszkaliśmy przez trzy dni w
opuszczonych o tej porze roku domkach letniskowych. W nocy było strasznie
zimno. Ale czy ktoś się wtedy przejmował pogodą? Wojtas ma nieco racji, że z
wiekiem zaczynamy się zachowywać jak stare ramole. Powinienem się cieszyć, że
jest jeszcze ktoś, kto chce organizować spotkanie w starym stylu. Żadne tam imprezowanie
z rodzinami przy stole i z opowieściami o chorobach i dzieciakach. Po prostu
spotkanie starych kumpli przy alkoholu, kiszonych ogórkach i smażonej
kiełbasie, w klimacie szumiącego jeziora Kierskiego. Tak, potrzeba mi trochę
takiego zatracenia, odrobiny szaleństwa. Muszę sam przed sobą udowodnić, że nie
jestem jeszcze aż tak stary na jakiego wyglądam.
Oczywiście, w takiej
sytuacji transport do Kiekrza samochodem nie wchodził w rachubę. Umówiłem się
więc z Krisem, że tak jak za strych czasów, na miejsce dotrzemy autobusem.
Ostatni raz taką wyprawę odbyłem wtedy, kiedy w wakacje przed maturą Wojtas
zaprosił nas wszystkich do siebie na weekend.
Jak sobie dobrze
przypomniałem, ale dla pewności sprawdziłem jeszcze na internetowym rozkładzie
jazdy, musiałem wpierw dostać się na pętle autobusową na Ogrodach. Pamięć mnie
nie zawiodła. Autobus linii ,,195” jadący do Kiekrza ma wciąż przystanek
naprzeciwko głównego wejścia na cmentarz przy Nowinie. Cieszyłem się, że
umówiłem się na Ogrodach z Krzychem. Czekała nas bowiem dość długa droga przez
Smochowice i Krzyżowniki. Razem będzie raźniej. Wszystko to pachniało mi
sztubacką przygodą. Umówiliśmy się na piątą po południu, ale Kris był szybszy i
czekał już na mnie na przystanku autobusowym przy pętli tramwajowej. Pomimo
soboty panował tu dość znaczny ruch. Mimo to, bez trudu odszukałem wzrokiem
przygarbioną postać Krzycha Janczyka. Palił powoli papierosa i wpatrywał się
zadumany w okolice przejścia dla pieszych. Między nogami spoczywał czarny
plecaczek. Mogłem się domyślać jego zawartości. Zresztą ja miałem podobny
ekwipunek. Kris nawet nie zauważył moich podchodów w jego stronę.
-
Cześć
majster. Jak tam idzie robota? – krzyknąłem mu do ucha i klepnąłem go
zawadiacko w ramię. Kris jakby z trudem odrywając się od wciągających go myśli
powoli powracał do realności. Odwrócił się i nie wyciągając papierosa z ust
podał mi rękę na powitanie. Zaciągnął się, puścił przez nos dwie stróżki dymu i
odezwał się beznamiętnym głosem:
-
Sprawdziłem
rozkład jazdy ,,195". Mamy jeszcze dobre dwadzieścia minut do odjazdu
najbliższego autobusu.
-
To
pechowo…
-
No
właśnie, a pogoda całkiem do dupy – powiedział przez zęby, powoli sącząc słowa,
jakby tym samym chciał skrócić czas oczekiwania.
-
To
co będziemy tu stać jak takie paździerze. Chodźmy w stronę Nowiny, a po drodze
możemy wstąpić na szybkie piwko kuflowe do ,,Amiki” – zaproponowałem.
Pętla tramwajowa na
Ogrodach kojarzyła mi się przede wszystkim z okresem studiów. Stąd bowiem dwa kroki
na Samarzewo, do kompleksu budynków Wydziału Nauk Społecznych, gdzie przez pięć
lat usiłowałem coś tam studiować. Podczas studiów dogłębnie spenetrowałem
okolice i byłem dość dobrze obeznany z topografią tutejszych lokali, piwiarni,
knajp i innych szemranych przybytków gastronomicznych. Bar ,,Amika” powstały w
przydomowym ogródku, w jednej z bocznych uliczek. Ten niewielki lokalik,
częściowo pod gołym niebem, był przystankiem dla miejscowej żulerni i
poczekalnią dla zmęczonych pracą gości, którzy w oczekiwaniu na podmiejskie
autobusy wprawiali się w stan nieważkości. Było to jedno z podlejszych miejsc,
acz nie na tyle, by wzgardzić krótkim wstąpieniem na przepłukanie naszych
szlachetnych gardziel piwem kuflowym. Mieliśmy po drodze, więc czemu nie
skorzystać z takiej okazji… Pięć minut później rozkoszowaliśmy się zamówionym
jasnym pełnym.
-
Jak
tam Erni? Jest szansa, że przyjedzie? – zagadnąłem nurzając wargi w szybko
znikającej na kuflu pianie.
-
Pewnie
tak, choć długo musiałem go przekonywać. Mówił, że weźmie taksówkę. Widzisz,
taki z niego burżuj – uśmiechnął się szeroko Krzysztof. - Żona go odpowiednio dopilnuje,
żeby przypadkiem nie zbłądził gdzieś po drodze, tak jak my.
-
Swoją
drogą, to i tak cud, że rodzinka puszcza go samego na męską imprezę.
-
Powiedziałem
na zachętę, że spotkanie odbędzie się na jachcie, a wiem, że jego małżonka nie
cierpi wody. No i wiesz, w końcu to spotkanie klasowe. Zanudziłaby się kobieta
na śmierć…
-
No,
nieźle to wykombinowałeś. Jeśli to się sprawdzi, Erni z wdzięczności powinien
postawić ci flaszkę.
-
Tak
też mu to przedstawiłem.
Rozbawienie Krisa było
dla mnie dobrym znakiem. Cieszyłem się, że jest w dobrym humorze. Ostatnimi
czasy zaczął się częściej uśmiechać i korzystać z uroków życia. Był to
pozytywny objaw powracającej w nim, niegdyś tak obficie tryskającej, energii
życiowej. Trudno wszak było mu się dziwić, zważywszy na bagaż ciężkich
doświadczeń, jakie go osobiście w życiu dotknęły. Patrzenie na powolne odchodzenie
z tego świata jego żony Gabi, nadludzkie próby jej ratowania zmieniły go z
pogodnego i energicznego faceta w ponury, przygnębiony ludzki cień. A początek
ich związku był taki piękny.
To była typowa licealna
miłość. Mógłbym z dumą rzec, że osobiście byłem świadkiem jej narodzin.
Wszystko bowiem zaczęło się zaraz po sławetnej imprezie w ,,Prasowej".
Ironia losu. Dla jednych zdarzenia z pamiętnego grudnia były końcem pewnego
okresu w życiu, dla innych zaś obiecującym początkiem nowego. Gabi i Kris, choć
zaczęli właśnie wtedy obiecującą znajomość długo się nie mogli zdecydować na
bycie parą. Spotykali się, zrywali ze sobą, schodzili znowu. Trawało to ładnych
parę lat. W końcu jednak podjeli tą ważną decyzję i pobrali się. Ich szczęście
jednak nie trwało zbyt długo. Niestety
życie niesie ze sobą zbyt wiele niespodzianek i rozczarowań. Okazało się, że
Gabi zaczęła poważnie chorować na raka piersi. Przez kilka następnych lat
trwała zacięta walka o jej zdrowie, a później już nawet o życie. Nierówna walka
zaczęła przechylać się na stronę podłego, złośliwego raczyska. Trzy lata temu w
jesienny dzień słotny Gabi odeszła z tego świata, zostawiając ból i
przygnębienie, które zaczęły trawić Krzysztofa. Minęło już trochę czasu, ale wciąż
widać było po nim, że jakoś nie może zapomnieć o stracie. Dlatego patrząc na
jego rozbawienie przy kuflu piwa w ,,Amice" miałem nadzieję, że impreza u
Bartkowskiego jakość go rozerwie, pozwoli wydobyć go wreszcie z głębokości
ciągłego przygnębienia.
Złocisty napój w kuflu przełykany na
szybko dał wkrótce znać o swojej odprężającej mocy, bo obydwu nam poprawił się
nastrój. Kristof zawzięcie zaczął opowiadać o meczu Lecha z Legią na który
wybrał się w minioną środę. Żywo relacjonował zachowania kibiców i wrzawę jaką
Lechici zgotowali przybyłym na mecz gościom. Musieliśmy jednak szybko kończyć
picie, bo nadjeżdżał nasz autobus. Po wyjściu z ,,Amiki" widzieliśmy go w
perspektywie ulicy na samym jej końcu. Stał już na przystanku. Trzeba było biec i to jeszcze z brzęczącymi
plecakami w rękach. Kosztowało nas to sporo wysiłku. Cóż, słabiutka kondycja!
Ledwo zdążyliśmy na ten nasz ,,195". Prawie przed nosem kierowca zamknął
nam drzwi. Krzychu biegnąc załomotał pięścią w bok autobusu i zaczął
wykrzykiwać na całe gardło
- STOP! STOP! Niech ktoś zatrzyma to cholerne gówno!
Kierowca jakby usłyszał
tę obelgę pod adresem swojego pojazdu, bo przyhamował i z niezbyt
rozradowaną miną otworzył nam tylne drzwi. Zdążyliśmy wsiąść. Co za akcja… Długo
nie mogliśmy złapać tchu. Patrząc na siebie na wzajem zaczęliśmy się śmiać na
głos. Trącane butelki z plecaków znów zadźwięczały szkliście. Kilkoro
pasażerów, którzy wsiedli przed nami na pętli przyglądało się nam teraz z wyraźnym
niepokojem. Czyżbyśmy wyglądali aż tak groźnie?
Zaledwie autobus wyjechał z gęstej
zabudowy ulic Dąbrowskiego i pomknął dwupasmówką w kierunku Baranowa na dworze
zrobiło się szarawo. Nadchodził już jesienny zmierzch. Silnik warczał z wysiłku
przy nadmiernej prędkości, a za oknem przesuwały się w pędzie połacie podmiejskiego
krajobrazu. O tej porze roku mało kto miał zamiar podróżować do Kiekrza, więc
kierowca nie zatrzymywał się na wszystkich przystankach. Zwolnił tempo dopiero
na wysokości stacji kolejowej. Wypoczynkowa, podmiejska dzielnica była o tej
porze roku całkiem opustoszała. Wysiedliśmy na ostatnim przystanku przy
długiej, skręcającej nad jezioro ulicy Wilków Morskich. Kierowca zrobił kółko
na improwizowanej zajezdni, wyłączył silnik i wyszedł na papierosa. Kris od razu poszedł w jego
ślady.
- Jaka cisza - westchnąłem ni to sam
do siebie. - Zupełnie jak na wakacjach.
- Albo jak na zadupiu - zamarudził
Janczyk.
- Masz rację, teraz to raczej
kompletne wygnajewo. Majster, gdzie myśmy trafili? Że też Bartkowski nie mógł
zorganizować spotkania w knajpie na mieście.
W tym momencie zadzwoniła w kieszeni Krisa komórka.
Wyciągając ją spojrzał na wyświetlacz.
- O ho! Uwaga! Erni się zbliża.
Z krótkiej rozmowy wynikało, że nasz
serdeczny kolega Erwin zajechał taksówką Ubera w pobliże stacji kolejowej i nie
wiedział za bardzo dalej w którym kierunku się udać. Kierowca też chyba nie umiał
trafić pod bramę jachtklubu, bo zwiedzili już dwa ośrodki wodne po drodze.
Krzychu pokrótce objaśnił mu jak ma trafić na ostatni przystanek autobusowy.
Postanowiliśmy zaczekać.
- No proszę, bez przygód z dotarciem
się nie obyło - szturchnął mnie zawadiacko w bok.
Niedługo, bo dwie minuty później na
horyzoncie pojawił się srebrna Skoda kombi. Samochód podjechał w nasze pobliże
i zaparkował tuż przy przystanku autobusowym. Z tylnego siedzenia wyskoczył po
chwili krótko przystrzyżony, acz nieco łysiejący na zakolach gościu, w modnych,
wąskich okularkach w błękitnych oprawkach. Wyskok był mało efektowny, gdyż
okulary przekrzywiły się mu nieco i zawisły groteskowo tylko na jednym uchu. Do
tego zaczął z należytą starannością poprawiać swój długi płaszcz prochowy, który zdążył się mu
wygnieść w samochodzie. Zatrzaskując drzwi przytrzasnął sobie pasek od
płaszcza. Szamotał się chwilę z drzwiami zanim w końcu udało mu się go w całości
odzyskać.
Raz jeszcze zaczął poprawiać swoją garderobę, by przybrać należyty i godny
dyplomowanego bibliotekarza wygląd. Dopiero wtedy rozejrzał się baczniej w koło
i zobaczywszy nas pomachał przyjacielsko, tak jakbyśmy stali na odprawie na
lotnisku. Powoli, niespiesznie zaczął zmierzać w naszym kierunku.
- Matko jedyna, chłopaki! – usłyszeliśmy tradycyjne jego powitanie.
- Cały Erni - uśmiechnął się serdecznie
Krzysztof.
- Cześć, dobrze, że na mnie zaczekaliście. Można się
pogubić na tym wygwizdowie. Wieki tu nie byłem - kolega bibliotekarz przywitał się
z nami przez wymowne długie uściśnięcie dłoni. Poprawił na nosie okulary i
dodał ściszonym głosem:
-
Słuchajcie, mam taki problem. Gdzie tu jest jakiś najbliższy sklep? Bo wiecie, nie
zdążyłem kupić..., no w zasadzie to nie mogłem tego kupić wychodząc z domu,
wiecie, dzieciaki...
- Tak Erni, rozumiemy. Nie martw się
- oznajmił Kris i potrząsnął swoim plecakiem, w którym zadźwięczało odbite od
siebie szkło butelkowe. - Pomyślałem i o tobie. Później się rozliczymy.
- Dzięki. Stokrotne dzięki. Wiecie, z
moją żoną nie
mam pod tym względem łatwego życia.
Pokiwał głową, a ja
spojrzałem znacząco na Janczyka. Erni szybko zmienił ton głosu.
- Jak myślicie do której będzie to
spotkanie? Musiałbym dziś jeszcze wrócić do domu. Może na powrót weźmiemy razem jedną
taksówkę? Bo chyba inaczej stąd się nie wydostaniemy…
Wymieniliśmy z Krzychem kolejne spojrzenie i ledwo dostrzegalne
uśmiechy. Nic na to nie odpowiedzieliśmy. To był cały nasz kolega Erwin:
opanowany, przewidujący, myślący o wszystkim na przód. W trójkę ruszyliśmy przed
siebie w poszukiwaniu wojtkowej ,,Łajby”. Erni zaczął żywo opowiadać jaką to
ciekawą konwersację prowadził z taksówkarzem na temat literatury
latynoamerykańskiej. Znając gadatliwość naszego kolegi słuchaliśmy tego bez
wyraźnego entuzjazmu. Bez problemu przekroczyliśmy pobliską bramę jachtklubu.
Na szczęście nie była zamknięta. Skręcając w prawo, główną uliczką doszliśmy do
szeregu drewnianych domków letniskowych piętrzących się na niewielkim wzgórzu opadającym ku
jezioru.
Teraz miałbym pewnie problem z przypomnieniem sobie, który domek należał do
Bartkowskiego. Przez dwa dziesięciolecia otocznie zmieniło się i
pozarastało. Ale na szczęście tylko w jednym domku paliło się światło, dym
unosił się z komina, a zza okien dobiegał szum muzyki. Przed furtką
wejściową stała czarna mazda. To na pewno była jego chatka. Byliśmy więc na miejscu.
Otworzyłem drzwi bez pukania i
pierwszy zanurzyłem się w gęstą od dymu przestrzeń wojtkowej ,,łajby". Z
niewielkiego pokoju z kuchennym aneksem buchnęło ciepło, które sprawiło, że
moje okulary natychmiast zaparowały. W pokoju było głośno od śmiechu, duszno od
dymu tytoniowego i kręciło w nosie od zapachu smażonej kiełbasy. Z kominka
strzelały wesoło ogniste języczki. Zdjąłem okulary i krecim wzrokiem
rozejrzałem się po zebranych. Zamajaczyły mi kontury postaci. Krzysztof i Erni
przepchnęli się przede mną i zaczęli się pierwsi witać. Dopiero jak przetarłem
okulary skrawkiem koszuli mogłem dostrzec szczegóły.
Przy kuchence w kucharskim fartuchu i
z patelnią w ręku uwijał się Wojtas. Niewiadomo dlaczego na głowie miał blond,
kręconą w loki perukę. Z bujnym czarnym zarostem tworzyła ona zabawny
antagonizm, który jednak w pełni oddawał charakter Wojtasa. On zawsze miał
dziwne i zwariowane pomysły na uatrakcyjnienie imprezy. Na kanapie w krótkim
podkoszulku z napisem ,,Dezerter" siedział Bartek Matel i popijał piwo z
butelki. Uśmiechnął się szeroko i pomachał do nas ręką w której trzymał
zapalonego papierosa. Ten człowiek mimo upływu lat nic się nie zmieniał. No,
może nie ma już długich włosów, które niegdyś zawiązywał w kitkę. Ale twarz
radosnego łobuziaka i to promienne spojrzenie wciąż pozostało takie same.
Trochę chyba mu się przytyło, bo stara koszulka pęczniała mu na brzuchu.
Poczciwy, małomówny Bartek, którego przezywaliśmy Medżikiem. Więcej w życiu
słyszałem zaśpiewanych przez niego piosenek, niż wypowiedzianych zdań.
Zastanawiam się jak on daje sobie radę jako nauczyciel historii w gminnej szkole. Widać jednak, że daje,
bo od tylu lat trwa przy swoim zawodzie. Jak zwykle w takich sytuacjach u jego
boku leżał nieodłączny atrybut, czyli gitara. A Bartas, tak jak nikt inny,
potrafił na tym instrumencie czarować. Stąd właśnie wzięło się jego magiczne
przezwisko: Medżik. No, to zapowiada się śpiewny wieczór.
Na fotelu, u szczytu stołu siedział
Chudy, czyli Zbychu Hulewicz i sączył kolorowy napój ze szklaneczki. Impreza,
imprezą, ale elegancja zobowiązuje. Co prawda tym razem był bez krawata, ale w
odwiecznej marynarce. Teraz to nawet trudno mi sobie wyobrazić Zbycha bez
marynarki. Na nasz widok Chudy wydał krótki, radosny okrzyk, coś co brzmiało
mniej więcej jak ,,aha, aha" i strzelił do nas z palca.
- Nareszcie jesteście.
Wchodźcie śmiało i rozgośćcie się. Co tak długo? Nie mogliście trafić? Zapomnieliście
drogę? Przez tyle lat niewiele się tu przecież zmieniło – przywitał nas Wojtas
zeskrobując coś z patelni na talerze. W powietrzu unosił się lekki zapach
spalenizny.
- Co się dziwisz.
Nadchodzi banda stetryczałych sklerotyków – wesoło zawołał Janczyk.
- I okularników! –
wtrącił Chudy i zachichotał.
Rzeczywiście, cała nasza
przybyła trójka była w okularach.
- Zdążyliście akurat na grzanki, a kiełbasa no
cóż... już ostygła. Ale nie szkodzi, grill na tarasie wciąż się żarzy – Bartkowski
czynił honory gospodarza domku. - A jak chcecie, to możecie ją sobie podgrzać w
ogniu na kominku. Self service jak to się mówi w eleganckim
towarzystwie. Nalejcie sobie do picia co tam chcecie. Siadajcie gdzie bądź i
czujcie się jak na wakacjach. Co prawda już po sezonie, ale obiecuję, że
atmosfera będzie gorąca jak upał w lipcu!
- Ba! – Wykrzyknął Zbyś
unosząc szklankę z drinkiem w górę i trącił nią w ramię Medżika. Ten przytaknął
znacząco głową. Wojtas w tym czasie poprawił spadającą mu na oczy perukę i
zaczął się szelmowsko do nas uśmiechać.
- Ładna, co? Znalazłem ją
dziś w schowku. Pewnie pamiątka po jakimś sylwestrze. Chłopaki, co ta chata tu
widziała... Byście nie uwierzyli. Ale co, tam, powspominamy sobie jeszcze
dzisiaj. W piecu napalone, zimno nam nie grozi. Możemy tu nawet spać do rana...
W tym momencie odwróciłem
się i spojrzałem na Erwina. Chrząknął znacząco, ale nie śmiał zaprotestować.
Brwi mu się natomiast uniosły radośnie na widok zawartości zbychowej szklanki.
- Lodówka zaopatrzona jak
należy – kontynuował Wojtas. Na dowód swych słów otworzył drzwi i ze środka
chłodziarki spojrzały na nas denka kilkunastu przeróżnych butelek zawierających
całą rozpiętość procentową alkoholu w trunkach. Wyciągnąłem z torby swój zapas
i dołożyłem do reszty szklanego towarzystwa. Kris też rozpakował zawartość
swojego podręcznego bagażu. Zbiory się nieco powiększyły.
- Zbychu, dawnośmy się
nie widzieli. Zawsze jesteś taki zajęty, że trudno się z tobą spotkać. Jakich
zaklęć użył Bartkowski, żeby cię tu ściągnąć? – rozsiadłem się na kanapie tuż
przy fotelu na którym relaksował się Chudy. Patrząc teraz na jego obfitą
posturę ciała trzeba byłoby zweryfikować dawne przezwisko. W niczym już nie
przypominał szczupłego i wysokiego jak patyk chłopaka, z podniesioną ku chmurom
głową. Teraz siedział przede mną masywny, lekko łysiejący facet o dobrotliwym
spojrzeniu. Za każdym razem, gdy się spotykaliśmy od czasu liceum odnosiłem
wrażenie, że Zbyś robi się coraz niższy i tęższy. Taki stateczny tatuś, głowa
rodziny. Teraz uśmiechnął się do mnie szeroko i poklepał mnie w kolano.
- Ha! Myśleliście, że
urządzicie sobie imprezę na ,,łajbie" beze mnie? Nie ma takiej opcji. Cóż
ważniejszego może być od zobaczenia waszych mord razem w kupie? To spotkanie
wisiało od dawna w powietrzu, trzeba było tylko sygnału. Trąbka zagrała, więc
jestem. No, kawaleria, do ataku! Musimy nacierać! Dalej chłopaki, spóźnialscy
piją karniaki.
Zgrubiały już nieco Chudy
stękając dźwignął się z fotela i chwyciwszy butelkę począł fachowo napełniać wolne
kieliszki. Nasz dawny przewodniczący klasy i prawdziwa dusza towarzystwa. To on
przeważnie organizował nasze spontaniczne wyjścia ze szkoły na miasto, zwane
,,wypadami w długą”. Zbyś był też najczęstszym bywalcem ,,Prasowej”. Przyjaźnił
się z chłopakami ze starszych roczników, zjawiał się na wszystkich imprezach,
wszędzie było go pełno. W tamtych czasach mógłby robić za przewodnika po
wszystkich knajpach w mieście. Jednak pod koniec szkoły, po incydencie w
,,Prasowej" nieco się ustatkował. Stał się wtedy jednym z najlepszych
uczniów. Po maturze podejmował się różnych prac i różnych kierunków studiów.
Skończył w końcu jako ważniejsza szycha w jakimś departamencie w urzędzie wojewódzkim.
Spoważniał, a obowiązki służbowe ograniczały w znacznym stopniu jego czas
wolny. Dlatego nasze kontakty rozluźniały się coraz bardziej i rzadko się już
spotykaliśmy. Częściej można było go zobaczyć w telewizji niż w realu.
Było
nas sześciu ze starej licealnej ekipy ,,nie daj się”. Byliśmy zatem w
komplecie. To i tak cud, że po tylu latach udało się nam spotkać w takim gronie
na wspólnej imprezie. Wojtas zadbał nawet o odpowiednią oprawę muzyczną. Choć
on jedyny z naszej szóstki chyba najmniej sympatyzował z muzyką grupy U2, to
mając na względzie dobre samopoczucie zaproszonych gości puścił na odtwarzaczu utwory
z płyty ,,Achtung Baby”. Popatrzyłem wymownie na Krisa i obaj uśmiechnęliśmy
się porozumiewawczo do siebie. Kiedyś Wojtas z pogardą odnosił się do tego
albumu i głośno protestował u Erwina w domu: ,,Wyłącz ten rap i daj coś
bardziej rokowego!”. Śmialiśmy się z tego i po latach ilekroć gdzieś w
towarzystwie pojawiały się dźwięki utworów z tej płyty wykrzykiwaliśmy z
uśmiechem sławetne powiedzenie Wojtasa: ,,wyłącz ten rap!”.
Tymczasem w ruch obiegowy
poszły butelki, szklanki i kieliszki. Język szybko się wszystkim rozwiązywał i
już po chwili było gwarno jak w ulu. Każdy chciał coś opowiedzieć na temat
swoich współczesnych losów, zdarzeń, pracy, ciekawostek rodzinnych. Nawet
Bartek zaczął przytaczać co ciekawsze historyjki związane z nauczaniem w
szkole. Okazało się, że wszyscy wciąż mieszkamy lub pracujemy w Poznaniu, albo
w okolicy. Nikt więc oprócz Bartkowskiego nie ruszył dotąd w świat za prawdziwą
przygodą. Co tu ukrywać? Jesteśmy mniej lub bardziej łysiejącymi czterdziestolatkami
pochłoniętymi życiem rodzinnym i zawodowym. Byle do przodu, byle uzbierać na
większe mieszkanie, dom, samochód, zagraniczne wczasy. Taka mała stabilizacja i
życiowa stagnacja. Żyjemy obok siebie i już się nie spotykamy tak często. A
kiedyś nie mogliśmy prawie bez siebie żyć. Ciągłe spotkania, imprezy,
kawiarniane nasiadówy, muzyczne próby, ambitne plany. Nic już z tego nie
pozostało. Cóż, czasy młodzieńczych wybryków minęły bezpowrotnie. I to była ta
najsmutniejsza refleksja. Ale nie przyjechaliśmy na ,,łajbę” żeby się smucić.
- Panowie, jak dobrze, że
tu wszyscy jesteście – oznajmił rozpromieniony i całkiem już wyluzowany
Zbychu. – Trzeba wypić za to jakże
niezwykłe spotkanie po latach na ,,łajbie”. Och w mordę, w życiu nie
przypuszczałem, że będę tu jeszcze z wami imprezował. Zdrowie gospodarza, syna
marnotrawnego, który powrócił na rodzinne łono naszej ekipy.
Jak na umówione hasło
unieśliśmy napełnione ożywczym płynem szklane naczynia i wychyliliśmy je do
dna. Puste szkło ze stukiem powracało na blat stolika, a wkoło rozlegały się
męskie wzdrygnięcia przeróżnych ,,ochów” i ,,achów”. Erwin zaczął się na głos
podśmiechiwać, zarażając swym śmiechem innych. Po chwili Medżik sięgnął po swój
sześciu-strunowy instrument i zaczął
nieśmiało brzdąkać jakieś akordy. Były to muzyczne wprawki, ale wkrótce z tych
kilku dźwięków wypłynęła dobrze nam znana melodia. To był początek
,,Autobiografii" Perfectu. Zaczęliśmy się uśmiechać znacząco do siebie.
Medżik nucił po cichu tekst, ale gdy padły słowa: ,,Było nas trzech, w każdym z nas inna krew…", ryknęliśmy
wszyscy razem jak stare woły:
-
„... ale jeden przyświecał nam cel.
Za kilka lat mieć u stóp cały świat, wszystkiego w brud!”
- ,,Alpagi łyk i dyskusje po
świt!”- wyrwał się solo nieco za wcześnie i nieco fałszując Erwin. W tym
momencie Medżikowi urwał się akord, a reszta z nas wybuchnęła niepohamowanym śmiechem.
Nie mogliśmy już dalej śpiewać.
-
No co? – wzruszył ramionami zdziwiony Erwin, co wywołało w nas kolejną falę
wesołości. Bartas odłożył instrument, wstał z kanapy i powędrował w stronę lodówki. Z jej
wnętrza wyciągnął kolejną, dobrze już schłodzoną butelczynę. Przyszedł czas by
spełnić kolejny toast.
- Za stare lata! Za
wspomnienia! – zaproponował skromnie Medżik. Przyjęliśmy to z pełną akceptacją.
Wypiliśmy więc przegryzając ostygłą już smażoną kiełbasą.
Nasze rozmowy zaczęły w
tym momencie schodzić na stare wspomnienia. Tyle nas przecież łączyło. Piękne
czasy młodzieńczych wybryków. Jak się okazało każdy z nas chciał coś
opowiedzieć, wspomnieć zabawną sytuację z przeszłości. Zaczęliśmy się nawzajem
przekrzykiwać. A pokój na ,,łajbie” zaczął gęstnieć od tytoniowego dymu.
Wojtas
w kuchni przestał w końcu smażyć grzanki, które na talerzu stanowiły już
pokaźną górę wielkości egipskiej piramidy. W pewnym momencie chwycił za pustą
patelnię i uderzył w nią drewnianą łyżką niczym w gong. Odwróciliśmy się
wszyscy na ten przywoławczy sygnał.
- Koledzy moi drodzy,
przyjaciele! Cieszę się, że tu wszyscy jesteście. Aż łezka w oku się kręci
kiedy pomyślę jakie to szczęście, że w końcu udało mi się zebrać całą naszą
licealną ekipę - rozpoczął swoje przemówienie. Mówił tak jakoś poważnym tonem,
że trudno było rozpoznać czy kpi sobie w żywe oczy, czy mówi całkiem serio. Zaczęliśmy
na niego buczeć.
-
Ty,
stary, chyba nie chcesz nam tu chyba zafundować orędzia prezydenckiego.
-
Przemówienie
jak na zebraniu mafijnym!
-
Cicho,
bo Don Corleone przemawia!
Wojtas tylko z lekka się uśmiechnął.
Wyciągnął przed siebie rękę z drewnianą łyżką nakazując nam milczenie i nie
zważając na przytyki oraz podśmiechiwania kontynuował dalej.
- Tak naprawdę byłem
silnie zdeterminowany, żeby was tu wszystkich sprowadzić. Nawet jakby trzeba
było to i siłą.
- Nie wiesz co mówisz. Z
żoną Erniego nie dałbyś rady – zaśmiał się Krzychu. Erwin spojrzał na niego piorunującym
wzrokiem.
- Nie takie rzeczy mi
straszne. Też miałem kiedyś żonę i dałem jej radę – mówił z dużym spokojem
Wojtas, mrugając przy tym znacząco w kierunku kolegi Erniego. - Jak wiecie pływałem trochę po morzach, a
żeglowanie wyrabia twardy charakter. Nie w tym jednak rzecz. Chciałem co innego
powiedzieć. Jest bowiem taka jedna sprawa za którą chciałbym, żebyśmy wszyscy
dziś wznieśli toast. Bardzo mi na tym zależy. W tym roku minie, jak mnie
obliczeni nie mylą, dwadzieścia pięć lat od czasu sławetnych wydarzeń podczas wigilii
w ,,Prasowej".
- Masz rację. Mam nawet na to kwitek! –
wykrzyknąłem przypominając sobie, że posiadam w portfelu pożółkły rachunek z
tego dnia. Wyciągnąłem go i położyłem na stole.
- No to mamy srebrny
jubileusz! – zaryczał triumfalnie Krzychu.
- Otóż to. Dobra okazja do uczczenia. Ćwierć
wieku temu… To były piękne i zwariowane czasy. Wy bardziej ode mnie możecie
pamiętać szczegóły z zajścia w ,,Prasowej”. Ja, jak wiecie byłem od pewnego
momentu tylko biernym uczestnikiem. Dlatego uważam, że fajnie byłoby, gdybyśmy
sobie dziś to wszystko na nowo powspominali. Tak dokładnie, ze szczegółami
jakie kto tylko pamięta. Co wy na to?
Popatrzyliśmy na siebie w
około. Miny mieliśmy takie, jakby ktoś kazał nam teraz przełykać czysty spirytus
bez popicia. Bartek chyba wyczuł naszą konsternację.
- Widzę że macie jakieś
opory. Słuchajcie, tyle czasu minęło, że dziś z tej odległej perspektywy nie
mam już do nikogo żalu o to co się wtedy stało. To przeszłość. Dlatego
proponuję, żebyśmy teraz, na przełamanie lodów wznieśli toast za
,,Prasową", za jej historię, za naszą historię związaną z tym niezwykłym
dla miejscem.
Propozycja Bartkowskiego
wywołała początkowo pewne zdziwienie. Ale mieliśmy już na tyle wypite, że
stworzyły się dogodne warunki do wspomnień, chyba nawet tych najtrudniejszych.
A na pewno było co wspominać. W końcu jesteśmy tu razem całą paczką i mamy
okazję do świętowania dwudziestej piątej rocznicy wydarzeń z ,,Prasowej”.
Dziwne, pomyślałem sobie
w skrytości, może Wojtek robi to celowo. Wydarzenia z pamiętnego grudnia były
początkiem końca naszej wspaniałej szóstki. Może tym gestem, tym toastem i tym
całym dzisiejszym spotkaniem w symboliczny sposób chce przekreślić tamten nasz
nieszczęśliwy rozpad. Historii nie da się już zmienić, ale można zamknąć pewien
rozdział i oczyścić, to co może wciąż tkwić w nas jako ten cierń. Więc byłby to
dobry toast i całkiem na miejscu. Wszyscyśmy w milczeniu unieśliśmy kieliszki.
3.
Dwójka
Przymknąłem oczy czując lekką
karuzelę w umyśle. Hałaśliwe otoczenie imprezującej ekipy podstarzałych facetów
zanikało stopniowo jak za mgłą wychodzącą z jeziora. Muzyka z albumu ,,Achtung
Baby” przenosiła mnie płynnie w dawne czasy, do okresu licealnych zmagań z
samym sobą i otaczającym mnie wówczas światem. Czy mogłem teraz, tu nad
jeziorem kierskim odtworzyć ducha tamtych lat, przywołać te wszystkie uczucia
radości, fascynacji, obaw i lęków, które mną wtedy targały? Jak powrócić do
tego, co bezpowrotnie odeszło w coraz trudniej odtwarzalną przeszłość?
Przez dwie i pół dekady
zmieniłem się bardzo, dojrzałem. To z pewnością. Ale czy nie utraciłem przy tym
coś bardzo ważnego? Gdzież się zapodziała młodzieńcza wiara oraz zapał do zdobywania
świata? Bartkowski określił dosłownie mój obecny stan ducha jako ,,ramolstwo”. Kiedyś
pewnie śmiałbym się z tego. Dziś jednak inaczej patrzę na siebie i na minione
wydarzenia. Nabrałem chłodnego dystansu dorosłego mężczyzny.
Dawno temu na własne
potrzeby nazwałem wspaniały dla mnie okres licealny czasem wielkości. Czułem
się wówczas prawdziwie wielki. Bynajmniej nie chodziło mi o przymioty własnej
fizyczności, ale byłem wielki młodzieńczym duchem. Przepełniała mnie chęć
działania, tworzenia i kreacji nowego świata, który z perspektywy osiedlowego
podwórka rozrastał się i rozlewał na ulice mego miasta. Z dziecka stałem się
kimś ważnym – nastolatkiem. Jednak bycie nim okazało się wcale nie tak prostą i
przyjemną sprawą, zwłaszcza gdy się to sobie w odpowiednim momencie
uświadomiło.
Dopiero z perspektywy
dojrzałego człowieka mówi się o dorastaniu, jako o okresie beztrosko spędzonych
lat. Przeciętny nastolatek bynajmniej tego tak nie odczuwa. Pamięć ma to do
siebie, że chętnie przywołuje tylko te najlepsze i najmilsze wspomnienia. Ale
wystarczy porządnie ją odświeżyć, tak hipnotycznie zanurzyć się głębiej, by w
jej zakamarkach odnaleźć utajone lęki i obawy. Te, wydawać by się mogło,
zapomniane odczucia niestety powracają co jakiś czas, choćby w nocnych
koszmarach. Zdarza się, że czasami męczy mnie motyw zagubionych lekcji. W
sennych zwidach odkrywam z przerażeniem, że zgubiłem gdzieś swój plan lekcyjny i nie wiem jakie są
obecnie zajęcia. Wszystko mi ucieka, czuję się taki przestraszony i zagubiony.
Istny koszmar.
Niepewność i
niezdecydowanie, to są największe zmory wieku dorastania. Gnębiony licznymi
znakami zapytania młody człowiek dochodzi z czasem do takiego momentu w swoim
niedługim jeszcze życiu, w którym musi dokonywać pierwszego poważnego i
samodzielnego wyboru. Dotyczy to określenia własnej przyszłości w kontekście
edukacyjnym. W tym ważnym okresie musi on zdeklarować się czy pragnie
kontynuować i rozwijać naukę, czy też ma na to kompletny zwis. Podjęcie decyzji
o wyborze szkoły średniej miało zawsze ogromny ciężar gatunkowy, gdyż ciążyło
swym brzemieniem nad przyszłością młodego człowieka. I tak to już jest, że
jednym te wybory przychodzą łatwiej, inni gubią się i błądzą nie bardzo
wiedząc, co jest dla nich właściwe. W moim przypadku szczęśliwie ten proces
decyzyjny przebiegł całkiem gładko i bezboleśnie.
Pod koniec podstawówki
wiedziałem jedno, że nie pociągają mnie perspektywy szybkiego zdobycia
praktycznego zawodu. Chciałem kontynuować naukę i to raczej na poziomie ogólnym
z lekkim przechyłem w stronę humanistyki. Do nauk ścisłych nie czułem się
zbytnio powołany. Z pewnością bardziej nadawałem się do liceum, niż do
technikum. Niemniej trudno mi dziś dociec dlaczego mój wybór szkoły średniej
padł właśnie na II Liceum Ogólnokształcące im. Heleny Modrzejewskiej w Poznaniu.
Pamiętam jedynie, że nie wahałem się zbytnio. Chyba jakaś wrodzona intuicja.
Ważną przesłanką wyboru była także lokalizacja szkoły w centrum miasta z dość
dogodnym dojazdem z mojego domu.
Gdy nadeszła wyznaczona
pora napisałem stosowne podanie o przyjęcie do liceum i z bijącym sercem
zaniosłem papiery do szkoły przy ulicy Jana Matejki. Stanąłem przed szacownym budynkiem
składającym się z dwóch jakże różniących się od siebie części, starej
historycznej i doklejonej do niej nieco cofniętej w głąb ulicy nowej, modernistycznej.
Z zewnątrz szary budynek nie mógł robić specjalnego wrażenia na przechodniu,
więc i mojej uwagi specjalnie nie przykuł. Przed wejściem stała bliżej
nieokreślonego kształtu betonowa rzeźba, przy niej białe słupy masztów
przeznaczonych na flagi, kawałek zieleńca otoczony kamiennym murkiem. Typowy
szkolny krajobraz. Przeszedłem przez oszkloną portiernię i dostałem się do
środka. Widok starej części wzbudził u mnie prawdziwe zaskoczenie i nieukrywany
podziw. Wnętrze urzekło mnie swoim nietypowym widokiem.
Do dziś patrzę na budynek
przy ulicy Jana Matejki z ogromnym sentymentem. Spędziłem w nim zaledwie cztery
lata z całego mojego dotychczasowego życia, ale przywiązanie zostało we mnie
bardzo silne. Poznałem historię tego miejsca, otoczenie, liczne zakamarki,
skrywane przed zwykłym przechodniem z ulicy tajemnice. Nie potrafię taką
empatią obdarzyć ani szkoły podstawowej, ani budynków uniwersyteckich. Dwójka
ma swój niepowtarzalny klimat starej, przedwojennej szkoły. Pierwotnie było to
Państwowe Gimnazjum Żeńskie na Łazarzu imienia generałowej Zamoyskiej. Dopiero
w czasie okupacji, gdy zamieniono szkołę na niemieckie gimnazjum pojawili się
tu pierwsi uczniowie płci męskiej. Na krótko. Po wojnie znów powrócono do
,,babińca”, który przetrwał do końca lat sześćdziesiątych. Potem Liceum
Ogólnokształcące numer 2 stało się szkołą koedukacyjną. Jednak piętno żeńskiego
ogólniaka przetrwało nawet do naszych czasów. W czasach mojej młodości panowało
przekonanie, że sąsiadujące ze sobą dwie szkoły średnie są tak blisko siebie
położone, bo I LO, czyli Marcinek, to szkoła stworzona dla chłopaków, a Dwójka dla
dziewcząt. Chodziło o to, by na szkolnych balach uczniowie jednej ze szkół
mogli odwiedzać drugą. Coś w tym musiało być, bo w naszym roczniku w liceum dominowały
z pewnością dziewczyny. Były chyba bodajże dwie klasy pierwsze w stu procentach
sfeminizowane.
Dwójka miała chwalebną
przeszłość kombatancką, o czym co nieco wiedziałem już przed wstąpieniem do
pierwszej klasy. W latach osiemdziesiątych XX wieku, zwłaszcza podczas stanu
wojennego, szkoła zyskała miano niepokornej. Urządzano tu tzw. ciche przerwy,
podczas których palono świeczki, uczniowie ubierali się na czarno, przypinali
oporniki. Ubecja prześladowała zarówno nauczycieli, jak i niektórych uczniów ze
starszych roczników. Podobno kogoś nawet na krótko wsadzono do pierdla. Z tego czasu zachowało się sławetne logo
szkoły: poznańskie dwa kroczące krzyże, te z pomnika z Placu Adama Mickiewicza,
układające się w rzymski znak dwójki. Obok grafiki znajdują się litery ,,L” i
„O”. Podczas egzaminów wstępnych dostałem od starszego ucznia kartkę z tym
właśnie logo. Stał przed wejściem do gmachu szkoły i rozdawał każdemu
wchodzącemu. W tamtym momencie poczułem, że zdaję do nieprzeciętnej szkoły.
To co na mnie zrobiło
największe wrażenie podczas pierwszej wizyty, to wnętrze starej części budynku.
Zachowało ono wygląd i klimat starych, przedwojennych czasów. Trzy kondygnacje
krużganków z secesyjnymi ozdobami na okalających je murach. Wysokie filary,
dające w swym cieniu intymne schronienie. Zdobione motywami roślinnymi
balustrady schodów. Na dole przestronny hol z wiszącym na ścianie sąsiadującej
z aulą portretem szacownej patronki, obok krzyż powieszony w roku 1981. W dali
pod schodami popiersie Adama Mickiewicza. Hol pozostawał zawsze jasny, gdyż
oświetlały go promienie słoneczne wpadające przez wielki dach świetlikowy. W
zależności od pory dnia i roku do wnętrza dostawało się nieco inne światło
tworząc przeróżne świetliste nastroje.
Z boku drugiego piętra
wchodziło się wąskimi schodami na poddasze, na tak zwany Olimp. Tam znajdowała
się biblioteka i czytelnia. Po drugiej stronie były malutkie, żelazne drzwiczki
prowadzące do wejścia na oszklony świetlik. Drzwiczki intrygowały i
prowokowały. Za czasów mojej bytności w liceum komuś udało się zdobyć tam
klucze, a może otworzył jej jakimś wytrychem i na zakurzonej szybie napisał
pierwsze lepsze słowo, jakie mu zapewne wtedy przyszło do głowy. Nic
patetycznego, wzniosłego. Po prostu proza życia. Artysta ten wykaligrafował
cztery duże litery, które ułożyły się w słowo: DUPA. To prowokacyjne i
intrygujące wyrażenie budziło ogólną wesołość podczas przerw między lekcjami. Co
zadziwiające napis ten nie specjalnie interesował dyrekcję, bo przetrwał dość
długi okres czasu.
Po przeciwnej stronie Olimpu na ścianie pod
samym sufitem wisiał stary zegar, który tak de facto nie odmierzał czasu.
Oczywiście krążyła o nim legenda. Wskazówki czasomierza miały ruszyć z miejsca
wtedy, gdy znajdzie się jakaś dziewczyna, która swoje dziewictwo utrzyma aż do
ukończenia szkoły. Mało oryginalne głupoty, ale to było takie podśmiechiwanie
się, zwłaszcza w męskim gronie.
W starej części wszystkie
klasy wydawały się bardzo wysokie, przestronne z dużymi oknami wychodzącymi na
ulicę Jana Matejki. Po drugiej stronie jezdni wznoszą się do dziś secesyjne kamienice,
których architektura tak bardzo zachwycała naszą polonistkę. W tej części
budynku wszystko tchnęło niesamowitą atmosferą minionej epoki. Nawet w
niektórych klasach zachowały się jeszcze mało wygodne, drewniane ławki z
dziurami na kałamarze. Gdzie niegdzie wystawały zza szaf poniemieckie pomoce
naukowe, czyli tablice do nauki łaciny i historii starożytności.
Poniżej holu znajdowały
się szatnie i stołówka, która za naszych czasów, wynajęty w ajencję przez
niejakiego pana Mirka, nosił nazwę ,,Red-bar”. Było to całkiem przytulne i
zaciszne miejsce, zwłaszcza na dobrą kawę podczas długiej przerwy w zimne
jesienno-zimowe dni. Szatnie w piwnicach miały też swoje tajemnice. Moje
największe zaciekawienie budziły zawsze małe, metalowe drzwi z niewielkim okratowanym
otworem wizyjnym, które wyglądały jak wejście do karceru. Zdaje się, że było to
pomieszczenie na przechowywanie szczotek i wiader do mycia podłogi. Ale czemu
służyło w przeszłości? To było dla mnie intrygującą zagadką. W szatni urządzana
była od czasu do czasu strzelnica służąca praktycznym zajęciom przysposobienia
obronnego. W dobrych czasach znajdował się tam też legalna palarnia dla uczniów
z czwartych klas.
Przed wstąpieniem w
szeregi uczniów Dwójki niewiele myślałem o samej szkole i czekającej mnie
nauce. Liczyło się dla mnie tylko to, czy w klasie poznam nowych, ciekawych
ludzi. Już podczas egzaminów wstępnych, patrząc na starsze roczniki
zorientowałem się, że do szkoły chodzą niezłe oryginały. Zgodnie z ówczesną
modą z początku lat dziewięćdziesiątych licealiści chodzili ubrani w luźne,
powyciągane szaro-bure swetry lub flanelowe koszule w duże kraty. Dla nas
pierwszoklasistów starsi uczniowie wydawali się wtedy tacy dorośli, pewni
siebie, luzaccy. Sprawiali wrażenie, jakby nie przyszli do szkoły na lekcje,
tylko na towarzyskie spotkanie. Pamiętam, jak podczas stresującego oczekiwania
przed wejściem na salę egzaminacyjną po korytarzu biegał w rozlatujących się
sandałach niejaki Bubu (jak się później dowiedziałem był to człowiek
instytucja, przedstawiciel samorządu uczniowskiego, głos szkolnego radiowęzła,
organizator szkolnych imprez), który zachęcał nas, czyli młode koty, do
skorzystania z oferty gastronomicznej stołówki. Przeszedł raz głośno nawołując.
Wrócił po pięciu minutach i z irytacją w głosie stwierdził:
- No ludzie, dlaczego
nikt nie reaguje na moje komunikaty? Sprawdziłem. Na dole w stołówce jest pusto. Powtarzam, są tam kanapki i ciepłe napoje. Ludzie, jak tego nie
zejdziecie będę musiał to wszystko sam zjeść i pęknę. Zlitujcie się!
Za
trzecim powrotem zrezygnowany mruczał jedynie pod nosem:
-
Taa, jak zwykle nikt mnie nie słucha, na co ta moja cała robota? Na chuj…
Wyglądało to całkiem
komicznie. Bubu odstawił ,,one men show” na powitanie nas, kotów. Robił to
zapewne dlatego byśmy go dobrze zapamiętali. W tym samym czasie na korytarzu
stała grupka głośno rozmawiających chłopaków. Co jakiś czas wybuchały salwy
śmiechu. Na pierwszy rzut oka było widać, że kilku z nich musiało już być
uczniami Dwójki. Może przyszli dopingować swoich znajomych. Ze strzępek rozmów
docierała do mnie opowieść o niejakim Zwierzaku, który ku uciesze zgromadzonej
licznie przed szkołą publiki, podjechał ,,wueską” w starym kasku ze skórzanym
obszyciem zwanym potocznie ,,ping-pongiem”, poniemieckich goglach motocyklowych
na oczach i w sandałach na nogach. Tak wystrojony poszedł na lekcje.
- Zwierzak ma nasrane w
łepetyni, ale przyznać trzeba że niezły z niego luzak! – przyznał jeden ze
słuchaczy, a ja odniosłem przez chwilę wrażenie, że może pomyliłem miejsce i
trafiłem na casting do filmu o domie wariatów.
Przysłuchując się też innym rozmowom na
korytarzu wyłapałem, jak ktoś inny wspominał o niezłej, dobrze zapowiadającej
się kapeli rockowej, którą tworzą chłopacy z trzeciej mat-fiz. Widziałem też
wiszące na gablocie ogłoszenia o naborze do kółka dramatycznego, o spotkaniach
,,Prosymfoniki”, plakaty reklamujące Dyskusyjny Klub Filmowy. Słuchając
strzępków tych wszystkich opowieści, chłonąc atmosferę tego miejsca wydawało mi
się, że Dwójka jest szkołą pełną dziwaków ogarniętych artystycznym fermentem i
mających nieprzeciętne, ciekawe pomysły. I to mi się zaczęło podobało.
Egzaminy zdałem i
dostałem się do klasy ,,e”, o profilu ogólnym. Padł chyba wtedy rekord liczby
przyjętych nowych licealistów. W naszej klasie początkowo było zapisanych
trzydziestu ośmiu uczniów. W innych klasach było podobnie. Efekt wyżu
demograficznego. Samo odczytywanie nazwisk z listy zajmowało niektórym profesorom
dobre dziesięć minut lekcji. Polonistka, zwana przez nas złowieszczo Sępicą,
już na pierwszej lekcji stwierdziła, że zużywamy zbyt wiele tlenu w sali przez
to ciężko prowadzi się jej zajęcia. Dlatego oświadczyła z całą powagą
nauczycielskiego majestatu, że do końca roku szkolnego postara się zmniejszyć
nasz stan osobowy. Jak postanowiła, tak też konsekwentnie dążyła do realizacji
swojej zapowiedzi. Niewiarygodne, ale przez dwa lata udało się jej ,,odsiać”
czternaście osób. Jednak na samym początku było niekiedy zabawnie, zwłaszcza
gdy brakowało miejsc i trzeba było siedzieć po trzech w dwuosobowych ławkach.
Sprzyjało to oczywiście naszemu bliższemu zapoznawaniu się.
Pamiętam
dokładnie pierwszą lekcję. Po spotkaniu z dyrekcją szkoły w auli i złożeniu
uroczystej przysięgi na wierność szkole i cnotom uczniowskim zostaliśmy sformowani
w odpowiednie klasy i poprowadzeni do swoich sal. Trafiłem do klasy, której
wychowawcą był anglista Czarnecki, zwany Blackym. Ubrany w przetarte spodnie i
starą, wyniszczoną kurtkę dżinsową wydawał się gościem na wielkim luzie.
Przypominał podstarzałego hipisa, który nadużywa takich słów, jak: easy-peasy i
okey-dokey. Na nas pierwszoklasistach zrobił na pewno piorunujące wrażenie.
W klasie,
kiedy wszyscy już rozlokowali się jakoś w ławkach, zaczęliśmy uważnie i
badawczo przypatrywać się sobie na wzajem. Trzeba było zorientować się z jakimi
to ,,asiorami” przyjdzie się teraz kolegować. A była to prawdziwa mieszanka
stylów i zachowań. Moją obserwację zacząłem naturalnie od dziewczyn. Wśród
licznego grona dominowała raczej poza ugrzecznionej panienki w nienagannie czystej
bluzce z kołnierzykiem. Ale było też kilka dziewczyn bardziej wyluzowanych w
bujnych, modnych wówczas fryzurach a’la ryczący lew. Te miały miny przeważnie buntownicze,
zadziorne. Wszystkie te wyluzowane koleżanki wydały mi wówczas tak do siebie
podobne, że przez pierwsze dni miałem problemy z zapamiętaniem i właściwym
przypasowaniem imienia do osoby. Na szczęście można też było w tej naszej
klasie wyłowić kilka ciekawych i godnych szerszej uwagi twarzyczek.
Chłopacy
przeważnie w szarych lub ciemnych swetrach i białych adidaskach lub tenisówkach
prezentowali styl ucznia – przeciętniaka. Byli jednak i tacy, którzy próbowali
swoim wyglądem wybić się ponad tą przeciętność. Można było ich rozpoznać po
wyciągniętych flanelowych koszulach i butach-szczurach. Widać, że stanowiliśmy
zbiorowisko z różnych szkół, z różnych krańców miasta, a nawet spoza niego.
Mało kto znał tu swojego sąsiada. Jedni siedzieli grzecznie, bojąc się zwrócić
na siebie uwagę, inni swobodniej, zaczynali prowokować swoim zachowaniem. Od
początku rej wodzi młody depeszowiec, który ostentacyjnie przysiadł w pierwszej
ławce. Zamiast torby, czy plecaka miał małą walizeczkę. Taki oryginał. To
Blaszka, którego starszy brat właśnie zaczynał czwartą klasę. Dlatego czuł się
tak zupełnie swobodnie. Rozgadany i wciąż z bezczelnym uśmiechem na twarzy
patrzył na resztę klasy z wyższością, czuł pewną przewagę strategiczną i
dlatego rościł sobie prawo do bycia liderem. Początkowo zazdrościłem mu jego
swobody w kontaktach z innymi, zwłaszcza z nauczycielami, bo dzięki swojemu
starszemu bratu był dobrze przez nich rozpoznawalny. Blaszka zyskiwał żywe
zainteresowanie zwłaszcza wśród dziewczyn. I wykorzystywał to umiejętnie.
Chciał na pewno uchodzić za klasową gwiazdę. Jego showmeńskie popisy jednak
pierwszego dnia na chwilę przyćmiła niespodziewanie gwiazda innego formatu i
wielkości.
To było
prawdziwe ,,wejście smoka”. Lekcja zapoznawcza trwała już na dobre, gdy nagle
do klasy wpadł spóźniony osobnik o wyglądzie, no cóż... wydawało mi się wtedy,
że co najmniej studenta ostatniego roku. Grube okulary, bujny, niedbały zarost
na szyi i brodzie, gęste, czarne włosy tworzące na głowie coś na wzór fali.
Przystanął na środku sali, nie bardzo wiedząc co ma z sobą zrobić i zaczął
rozglądać się nerwowo po klasie. Wszyscy patrzyli zdziwieni nie bardzo wiedząc
któż to jest i czego szuka w naszej klasie.
- Czym
możemy koledze służyć? – spytał w końcu siedzący za biurkiem wychowawca. Gościu
kończył pomału swoją szaloną wzrokową penetrację i uspokojonym już głosem
odezwał się jak gdyby nigdy nic:
- Czy to jest klasa
pierwsza ,,e”?
-Tak – odpowiedział nieco
zdziwiony Blacky. – A ty jak się nazywasz?
- Ja? – dziwił się gość,
tak jakby to strasznie skomplikowane pytanie nie było wcale skierowane do
niego. Zaczął się znów rozgadać zdenerwowany po klasie. Zrobił dwa kroki do
tyłu, jakby chciał uciec, ale w ostatniej chwili się powstrzymał. Wszystkie
oczy uczniów w milczeniu skierowały się z rosnącym zaciekawieniem na niego.
Wyczuł to zapewne, bo wyraźnie próbował
uniknąć publicznej odpowiedzi. Ale nie miał wyjścia. Chrząkając nerwowo,
jakby przygotowywał się do dłuższej wypowiedzi wydusił w końcu z siebie:
- Ee..., Erwin. Erwin Buczkowski.
Erwin! Co za oryginalne
i raczej niespotykane na co dzień imię. Takie poważne, ale zważywszy na poważną
aparycję właściciela jak najbardziej dla niego adekwatne. Napięcie pękło jak
nadymany balon. Klasa wybuchnęła nagle salwą śmiechu. Tak oto Erni, nasz
przyszły filozof życiowy dokonał swej autoprezentacji. To dzięki niemu i temu
zdarzeniu tak dobrze zapamiętałem ten pierwszy dzień w nowej klasie.
Zawsze interesowało mnie,
jak to się odbywa, że grupka rówieśników losowo zebrana do jednego szkolnego
zbioru zaczyna szybko nawiązywać między sobą więzy społecznego porozumienia i
komunikacji. Z reguły po pierwszym dniu nawet nie pamięta się zbyt dobrze
twarzy, nie wspominając o imionach czy nazwiskach. Ta zbitka ludzi w ciągu
pierwszych dni przeradza się w jeden spójny organizm zwany klasą. Odtąd wszyscy
członkowie tego zbiorowiska muszą się z tym nowym tworem identyfikować, choć
nie zawsze oznacza to szybką i łatwą integracje. W naszej klasie najszybciej
zawiązała się grupa palaczy, czyli klub miłośników taniego tytoniu. Wiadomo,
ćmik wypalony pośpiesznie i w ukryciu podczas przerwy niewątpliwie zbliża ludzi
ku sobie. Przynależność do klubu była też okazją do poznania kolegów ze
starszych roczników. O dziwo, w naszych czasach nie było mowy o gnębieniu
kotów, o jakiś dziwnych haraczach wymuszanych na nowicjuszach. Nigdy nikogo z
naszej klasy nie spotkała przykra napaść, czy agresja ze strony starszych
uczniów.
Palacze spotykali się
przeważnie w palarni urządzonej i działającej przy milczącej aprobacie
nauczycieli w ostatnim boksie w szatni. Na początku lat dziewięćdziesiątych, za
cichym przyzwoleniem dyrekcji, wolno tam było palić jedynie osiemnastolatkom,
ale nauczycielskie kontrole były bardzo sporadyczne. Warto było więc
zaryzykować. Zwłaszcza, że boks dla palaczy stał się swoistym Hyde Parkiem,
miejscem wyrażania swoich opinii o szkole, polityce i w ogóle o życiu.
Przemyślenia szkolnych kontestatorów utrwalane były nierzadko w formie pisemnej
na ścianach. Natomiast młodzi palacze byli stopniowo wtajemniczani przez
starszych w sekretne życie szkoły. Poznawali sprawdzone sposoby na niektórych profesorów,
wprowadzani byli w życie towarzyskie i zaznajamiani z miejscami spotkań
dwójkowej społeczności na ławeczce na tyłach ulicy Skrytej, w ,,cafe brama ”na
Chełmońskiego, w piwiarni ,,Lubuskiej” czy w kawiarniach ,,Prasowa”, ,,Drukarz”
oraz ,,Pół czarnej”. Pierwsi
wtajemniczeni wciągali następnych i tak powstawały klasowe ekipy.
Mnie nie od razu udało
się dopasować do nowego towarzystwa. Początkowo miałem pewne problemy z
asymilacją w nowej klasie. Mój feler polegał głównie na tym, że nie byłem palaczem.
Nie znałem też nikogo ze starszych roczników, nie miałem starszego brata,
siostry ani kuzyna, którzy uczyliby się w Dwójce. Nie mogłem więc zbyt prędko
dołączyć do szkolnej awangardy. Stopniowo, małymi kroczkami, kolejnymi
znajomościami musiałem się przebijać sam.
Nasza klasa bardzo szybko
stała się sławna w całej szkole. Niechlubne wyróżnienie zyskaliśmy za sprawą
klasowego zdjęcia. Jeszcze zbyt dobrze nie zdążyliśmy się poznać, a już w
październiku kazano nam ustawić się w holu szkoły do pamiątkowej fotografii.
Wszystkie klasy po kolei robiły sobie fotki przed stojącym na cokole popiersiem
Adama Mickiewicza. Kiedy przyszła kolei na nas
trzydzieści osiem osób zaczęło kłębić się i ustawiać, tak by zmieścić
się w obiektywie. Nagle w powietrze wbił się wielki głuchy huk, po którym
nastała śmiertelna cisza. Kucając w pierwszym rzędzie nawet nie musiałem się
oglądać za siebie, by się zorientować, co też się stało. Jedyną rzeczą w
najbliższym zasięgu, która mogła ulec rozbiciu było gipsowe popiersie wieszcza.
Jak do tego doszło? Kto
ostatecznie zawinił? Żadne śledztwo tego nie wykazało. Sprawa dotarła do
najwyższych władz szkolnych. Ponieśliśmy odpowiedzialność zbiorową. Zostaliśmy
ukarani zakazem organizacji wycieczek klasowych w pierwszym roku nauki. Mieliśmy
też odkupić pamiątkowe popiersie. Problem polegała na tym, że nie bardzo było
wiadomo, gdzie taką rzeźbę można nabyć. Sprawa ciągnęła się przez cztery lata i
w końcu uległa przedawnieniu. Szkoła przez nas straciła jeden ze swoich
symboli. A na naszym klasowym zdjęciu na miejscu Mickiewicza stanął Erwin
Buczkowski. Przyznać mu trzeba, że prezentował się całkiem okazale.
4.
Ekipa
W naszej klasie początkowo było mniej więcej
po równo dziewczyn i chłopaków. W ciągu roku, głownie za sprawą Sępicy, która
obiecała nas przetrzebić, kilka osób było zmuszonych do przejścia do innych
klas, tudzież szkół lub w ogóle zrezygnowało z nauki. I w ten oto sposób płeć
piękniejsza zyskały liczebną przewagę nad brzydszą częścią klasy. Nasza męska
mniejszość zaczęła się więc konsolidować. Dość szybko zorientowałem się, że
wśród nas tworzy się wyrazisty podział na tak zwanych kujonów interesujących
się przeważnie sportem i luzaków słuchających głównie muzyki rockowej. Żeby nie
zostać samotnym outsiderem musiałem się w końcu opowiedzieć po którejś ze
stron. Po pierwszych tygodniach wydawało mi się, że bardziej wartościowe będzie
trzymanie się ze sportowcami, którzy nie palili papierosów. Miałem też nieco
ułatwione zadanie, bo siedziałem w ławce z jednym z nich, czyli Radkiem
Sznajdą. Sportowcy nie palili ze względu na utrzymywanie dobrej kondycji
fizycznej i wydawało się, że bardziej niż reszta chłopaków przejmowali się
nauką. Jeden poważny minus dotyczył pogardy, jaką tą grupę darzyli palacze, przezywając
ich, chyba nieco na wyrost, kujonami. A sportowcy byli po prostu chłopakami,
którzy nie odznaczali się nadzwyczajną bystrością i wybitnymi osiągnięciami w
nauce. Mieli za to zawsze odrobione zadania domowe i byli przygotowani na każdy
sprawdzian, a tematem ich rozmów oprócz sportu były sposoby oraz techniki
zakuwania materiału na poszczególne przedmioty. Szybko zorientowałem się, że
jedyne co mnie mogło z tą grupą łączyć, to było właśnie owo niepalenie
papierosów. Niestety nie posiadałem wybitnych zdolności koszykarskich, a to
była jedyna gra zespołowa jaką uprawialiśmy na wuefie. Szkoda, że nie mieliśmy
boiska na którym można by było grać w piłkę nożną. To byłoby właśnie coś dla
mnie.
Koszykówka przez cztery
lata była moją zmorą. Nigdy nie nauczyłem się dobrego kozłowania piłki, ani
robienia dwutaktu. Mój wzrost nie pozwalał na wykonywanie ,,wsadów” do kosza.
Po wstępnej selekcji zostałem zakwalifikowany do trzeciego zespołu klasowego,
do którego trafiły same sportowe beztalencia. Każda gra naszego ,,dream teamu”
pobijała kolejne rekordy w wysokości punktowej porażki. Sopel, który był z nas
najwyższy i jako tako próbował jeszcze grać, wkurzony zaczął samobójczo
atakować własny kosz, żeby móc zrobić choć kilka wsadek bez przeszkadzania ze
strony przeciwników. Wojtas Bartkowski, choć za grosz nie umiał kozłować,
brutalnie atakował masą swego ciała, tak że budził postrach w atakujących go
zawodnikach. Reszta z nas bezskutecznie starała się blokować dostęp do kosza na
zasadzie: jakkolwiek przechwyć piłkę i odrzuć ją jak najdalej do przodu.
Jak sięgam pamięcią lekcje
wychowania fizycznego w pierwszej klasie były moją osobistą tragedią.
Zainteresowania sportowe też nie wyglądały u mnie najlepiej. Nie kupowałem
,,Tygodnika Sportowego”, nie śledziłem piłkarskiej ligi angielskiej, włoskiej
czy niemieckiej. Ledwo miałem jakieś pojęcie o polskiej ekstraklasie. Kiepski
był ze mnie dyskutant na te tematy, więc w czasie przerw nie dołączałem do
grona sportowców. Zakuwanie lekcji też nie leżało w mojej naturze. Chciałem
mieć więcej luzu w podejściu do nauki. Zdałem się na swój geniusz i ostro się
zawiodłem. Niestety, zbytnia lekkość z jaką zacząłem od początku traktować
poszczególne przedmioty zakończył się dla mnie trzema ocenami niedostatecznymi
na pierwsze półrocze. Najgorzej szło mi z matmy i fizyki. Do tego dołączyła,
raczej przez własne zaniedbanie, chemia.
Z czasem zacząłem
towarzysko zbliżać się do Wojtka Bartkowskiego. Połączyły nas przede wszystkim
wspólne dojazdy do szkoły i powroty do domu. Jeździliśmy tym samym autobusem
pospiesznej linii ,A”. Poza tym byliśmy w tej samej drużynie koszykarskiej,
oboje mieliśmy problemy i z matematyką i z fizyką. Łączyło więc nas sporo.
Wojtas początkowo też nie palił, więc na przerwach trzymaliśmy się razem.
Podobało mi się specyficzne poczucie humoru, jakie przejawiał Bartkowski. Nigdy
nie przejmował się porażkami w szkole. Traktował wszystko na dużym luzie i z
uśmiechem na twarzy. Kolejna dwója ze sprawdzianu z fizyki była dla niego jak
kolekcjonerska zdobycz. Dumnie wypinał pierś i udawał się uśmiechnięty do
biurka profesor Puci, tak jakby szedł po wręczenie orderu, a nie, żeby odebrać
swój beznadziejnie napisany sprawdzian. Potem z tego bezużytecznego już kawałka
papieru robił samolociki i puszczał je na przerwie przez okno na szkolne
boisko. Gdy kiedyś na chemii otrzymałem ,,trzy minus”, a on dwóje nazwał mnie
publicznie kujonem. Innym zaś razem, kiedy zmartwiony dwóją na półrocze z matmy
wyszedłem ze szkoły Wojtas krzyczał za mną na całą ulicę:
- A ty ryju jeden zacznij
się wreszcie uczyć!
Też mi wtedy przygadał! I to kto? Ten
który wraz ze mną był wątpliwym szczęśliwcem wyróżnionym oceną niedostateczną z
matematyki. Zachętą do nauki miały być tak zwane pomoce naukowe, które mi
Wojtas preparował. Na lekcjach, na których siedzieliśmy razem w ławce,
przyozdabiał za pomocą długopisu bazgrołami moje nowiusieńkie podręczniki. Jak
twierdził robił to dla estetycznego poprawienia mi warunków nauczania.
Tak jak w szkole, tak i
poza nią Bartkowski ujawniał swój niekonwencjonalny sposób myślenia. Co rusz
podsuwał i wprowadzał w czyn swoje dziwaczne pomysły. To mi się w nim
najbardziej podobało. Dzięki niemu zrozumiałem, że szkoła średnia nie musi
kojarzyć się wyłącznie z zakuwaniem i staraniami o osiągnięcie jak najlepszych
rezultatów w nauce. Liceum było też okresem wyzwalania nowej, twórczej fantazji
z naszych młodych umysłów. Rozpierała nas chęć zaistnienia wobec otaczającego
nas świata, zabłyśnięcia jakimś żartem, pomysłem, wygłupem. Bartkowski to
doskonale rozumiał i z godnym podziwu zapałem wcielał w życie.
Pamiętam jak pewnego razu
wpadł na pomysł, żeby zamiast wracać do domu autobusem linii ,,A” przejechać
się pracowniczym autokarem ,,Polmozbytu”. Autokar ten wyjeżdżał po południu z
Ronda Kaponiera po odbiór pracowników na ulicę Wojciechowskiego, na Piątkowie,
gdzie wówczas mieściło się potężne centrum kompleksowej obsługi samochodów
osobowych. Ten kierunek pasował nam w sam raz. Wojtas zagadał z kierowcą,
bujając, że jago mama pracuje w ,,Polmozbycie” jako kasjerka w kasie. Ten o
dziwo zgodził się nas podwozić. I tak zamiast tłoczyć się w dusznym,
przepełnionym autobusie my luksusowo, na wygodnych siedzeniach z zagłówkami,
bez zatrzymywania się na przystankach wracaliśmy do domów.
Pewnego razu w drodze
powrotnej ze szkoły mijaliśmy sklep wędliniarski przy ul. Dąbrowskiego. Na
drzwiach widniała kartka informująca o poszukiwaniu do pracy rzeźnika! Tak
dokładnie brzmiał napis: poszukiwano RZEŹNIKA. Błysk w oku Bartkowskiego i już
po chwili namawiał mnie bym, tak od razu, z miejsca poszedł spytać się o tą
fascynującą posadę. Do dziś nie wiem, dlaczego się zgodziłem. Może chciałem
udowodnić, że ze mnie też taki luzak. Ja chłopak raczej mizernej postury, w za
dużych okularach na nosie udawałem przed kierowniczką, że jestem na serio
zainteresowany pracą rzeźnika. Byłem gotów udowodnić, że dzięki oglądaniu
horrorów w kinie potrafię fachowo obsługiwać tasak. Ludzie znajdujący się w
sklepie patrzyli na mnie jak na głupka. Bartkowski stał w wejściu i rżał jak
dziki koń. To było właśnie jego oblicze, wielkiego prowokatora.
Innym zaś razem, kiedy
wprowadzono w mieście nowe kasowniki biletowe w środkach komunikacji miejskiej,
Wojtas wymyślił, że będziemy udzielać zdezorientowanym pasażerom instrukcji
obsługi. Stał przy kasowniku i tłumaczył, że jest to urządzenie reagujące na
głos.
- Proszę się nachylić,
wsadzić bilet i szybko powiedzieć do otworu hasło: ryp, ryp. Kiedy zapali się
zielona lampka oznacza to, że bilet został skasowany prawidłowo.
Oboje mieliśmy niezły
ubaw, kiedy ktoś, zwłaszcza starsze panie, brały nas na serio i posłusznie
wykonywały nasze idiotyczne polecenia. Kiedy indziej zaskoczył mnie pomysłem
skrócenia sobie drogi ze szkoły do domu. Gdy przechodziliśmy ulicą Głogowską
wzdłuż ogrodzonych terenów Międzynarodowych Targów Poznańskich nagle pociągnął
mnie w stronę portierni.
-
Teraz uważaj. Rób poważną minę i idź za mną bez wahania – uprzedził, choć nie
miałem bladego pojęcia o co mu chodzi. On tymczasem wyjął z portfela szarą
legitymację z nagłówkiem Dowództwo Wojsk Lotniczych. Zdecydowanym krokiem
podszedł do portiera, podsunął mu pod oczy legitymację i rzekł krótko:
- My służbowo.
O dziwo, ze strony
portiera nie padło żadne zapytanie, żadna reakcja. Otworzył bramę i nas
wpuścił. Jak już zmierzaliśmy na skróty przez targi w stronę ulicy Grunwaldzkiej
Wojtas zaczął się głośno śmiać. Pokazał mi legitymację. Była to w
rzeczywistości karta wstępu na pływalnie wojskową.
W drugiej klasie na dzień
chłopaka dostaliśmy od naszych wspaniałych dziewczyn plastikowe nocniki.
Dlaczego? Tego nikt z nas do dziś nie jest w stanie zrozumieć. Nie bardzo
wiedzieliśmy co mamy zrobić z tym kłopotliwym prezentem. Zabrać do domu,
wyrzucić na śmietnik? Jedynie Wojtas od razu znalazł praktyczne zastosowanie
dla nocnika. Wsadził go sobie na głowę niczym kask. Wyglądał bardzo śmiesznie,
więc w kilku chłopaków poszliśmy w jego ślady. Tak przystrojeni wychodziliśmy
ze szkoły i ruszyliśmy na miasto. Na przejściu dla pieszych przy przystanku
tramwajowym zwróciła na nas głośno uwagę jakaś starsza pani. Zaczęła wyzwała nas
od pomyleńców. Wojtas odwrócił się do niej i wzruszając ramionami odkrzyknął
pełnym teatralnej powagi głosem:
- Chamstwo, pani! Tak,
chamstwo i drobnomieszczaństwo!
Tak, jak staliśmy wszyscy
w grupce wokół Bartkowskiego wybuchnęliśmy gromkim i niepohamowanym śmiechem, a
powiedzenie ,,chamstwo i drobnomieszczaństwo” od tego momentu już na stałe
weszło do naszego, wspólnego słownictwa.
Otóż to, Wojtas miał
głowę pełną niekonwencjonalnych pomysłów. Potrafił zabłysnąć w towarzystwie,
rzucić jakąś ciekawą historyjkę, opowiedzieć dobry kawał, odpowiedzieć zabawną
ripostą. Jego spontaniczne zachowania sprawiały, że mógł uchodzić za wzór
szkolnego luzaka. W ten sposób pozyskiwał z dużą łatwością nowych znajomych,
zwłaszcza z kręgu palaczy. W końcu przełamał się i pod koniec pierwszej klasy
sam zaczął popalać, co szybko przerodziło się u niego w nałóg. Coraz częściej
też zaczął przebywać w towarzystwie Krzysztofa Janczyka. Może dlatego, że ten
każdego dnia miał przy sobie nową paczkę papierosów. Nigdy nie sępił od innych,
wolał częstować swoimi. Poza tym to Krzychu jako pierwszy rozpoczął chodzić na
blałki, co Wojtasowi w pewnym momencie bardzo przypasowało. Oboje zrywali się z
lekcji na których miały być sprawdziany i ruszali w długą.. Zazwyczaj oznaczało
to kufelek piwo w pobliskiej piwiarni „Lubuska”, albo wycieczki do bardziej
ukulturalnionych miejsc jak ,,Prasowa”, albo „Restauracji Greckiej” przy ulicy
Gąsiorowskich. Kiedy była ładna pogoda blałkę można było przesiedzieć w
pobliskim Parku Wilsona. Jeżeli ,,wypad w długą” obejmował więcej niż jedną
lekcję często oboje jechali do centrum, by trochę powłóczyć się po ulicach albo
po Starym Rynku.
Krzysztof, czy też Kris,
jak sam wolał żeby go nazywano, miał naturę bardzo zbliżoną do Wojtasa. Też
potrafił zaskakiwać nieoczekiwanymi pomysłami, lubił zabawę, miał swoiste
poczucie humoru. Był jednak bardziej spokojniejszy od żywiołowego Wojtka.
Większość jego poczynań nacechowana były wcześniejszymi przemyśleniami, co nie
przeszkadzało mu w tym, by błysnąć raz po raz spontanicznym zachowaniem. Tak
było na przykład na lekcji języka polskiego, którą prowadziła w zastępstwie
chorej polonistki młoda praktykantka. Dziewczyna, zapewne jeszcze studentka nie
mogła zapanować nad żywiołowością naszej licznej klasy. Panował ogólny
harmider, mało kto zwracał uwagę na to, co stara się powiedzieć nauczycielka.
Poirytowana tym faktem, jedna z naszych koleżanek wstała i wykrzyknęła na całą
salę:
- Uspokójcie się! Czy nie widzicie, że w takim hałasie
nie da się prowadzić lekcji!
Na chwilę zapanowało prawdziwe milczenie. Milczała też
zaskoczona nauczycielka. Wtedy podniósł się z pierwszej ławki Krzychu, odwrócił
się powoli w kierunku dziewczyny, spojrzał na nią spoza swoich okularów i
powiedział pełnym powagi tonem:
- Waćpanna nas
wstydem napawasz.
Nie wiem, co konkretnie miał Kris wtedy na myśli,
grunt, że wypowiedź ta, a zwłaszcza sposób jej przekazania wzbudziła tak wielką
wesołość w klasie, że już w żaden sposób nie dało się tej lekcji dokończyć. Co
ważniejsze śmiała się sama nauczycielka i wydaje mi się, że przez to zdarzenie
nabrała nieco sympatii do naszej klasy. Jedyną obrażoną osobą pozostała owa
dziewczyna, która apelowała o zachowanie spokoju.
Inne pamiętne zdarzenie miało miejsce podczas lekcji
prowadzonej przez młodą anglistkę. Co do nauki tego przedmiotu w pierwszej
klasie mieliśmy prawdziwego pecha. Z przedłużającej się choroby naszego
wychowawcy Blackiego przez nasze lekcje przewijały się przeróżne egzotyczne
wręcz postacie pełniące zastępstwa. Mieliśmy więc młodą, atrakcyjną studentkę
anglistyki, starego dziada, który miał rosyjski akcent, Japończyka, Hindusa i
przez krotki czas ciemnoskórego native speakera. Najlepiej zapamiętaliśmy młodą
praktykantkę, która chciała prowadzić luźne konwersatoria, czyli rozmowy po
angielsku. Nie wywoływała do tablicy, nie odpytywała z dziennika.
Zaproponowała, żeby każdy z nas na brzegu ławki sporządził na papierze
wizytówkę i napisał na niej swoje imię. Miało to jej ułatwić kontakt z nami.
Wszyscyśmy wykonali posłusznie jej polecenie, jedynie Kris z Wojtasem
wykorzystali to do żartu. Najpierw Janczyk na swojej wizytówce napisał Zorro i
wyciął z papieru charakterystyczną opaskę, którą następnie założył sobie na
oczy. Niestety nauczycielka nie potraktowała tego bynajmniej jako żartu i
złośliwie skomentowała przebranie. Krzychu wstał, złożył książki do torby i
powiedział z godnością:
- W takim
razie opuszczam lekcję. Nie widzę szans do współpracy.
Wychodząc trzasnął drzwiami. Zrobił to być może trochę
zbyt przysadziście, ale wrażenie zarówno na prowadzącej, jak i na całej klasie
wywołał piorunujące. Bartkowski widząc to stworzył naprędce wizytówkę z
Batmanem. Nauczycielka początkowo ignorowała tę jawną prowokację, ale gdy na
pytanie skierowane do Wojtasa o prawdziwe imię usłyszała ,,I’m Batman”, poddała
się. Próbowała jeszcze zmiękczyć go poprzez częste odpytywanie, ale Wojtek
akurat był bardzo dobry z angielskiego i płynnie odpowiadał na wszystkie
zadawane pytania.
Tego typu wydarzenia przysporzyły mnóstwo popularności
zarówno Krzychowi jak i Wojtasowi. Opowiadało się o ich wyczynach podczas
przerw. Takie zabawne ,,ciekawostki” przekazywano sobie pomiędzy klasami.
Dlatego wkrótce para ta stała się znakiem rozpoznawczym naszej klasy. Było
powszechnie wiadomo, że tym dwóm chodzi o coś więcej niż tylko notoryczne
uczenie się i zakuwanie do kolejnych sprawdzianów.
Czas pobytu w liceum był też czasem na wygłupy i
zwykłą błazenadę. Trudno było zaimponować rówieśnikom samą nauką. Żeby
zaistnieć w towarzystwie trzeba było się czymś wyróżniać. Chciałeś być ,,równy
gość” trzeba było trzymać się z tymi, którzy już coś znaczyli w klasie lub w
szkole. Wojtas i Kris byli na pewno tymi osobami z którymi warto było trzymać.
W jakiś sposób i ja pragnąłem zaistnieć, pokazać klasie, że nie jestem szarym
zakuwaczem, kojarzonym z grupą kujonów. Okazja nadarzyła się w momencie, gdy
wracając ze szkoły Wojtas wpadł na pomysł, że następnego dnia przyjdzie na
lekcje w „czaderskich” okularach przeciwsłonecznych. Wtedy przypomniałem sobie,
że w szafie w moim domu jest cała kolekcja starych okularów z czasów młodości
moich rodziców. Poszperałem i znalazłem najciekawszy eksponat. Rankiem
następnego dnia wparowałem do szkoły w wielkich, żółtych jak słoneczniki
okularach przeciwsłonecznych mojej mamy. Był to model z lat 70-tych. Swoim
wyglądem zrobiłem furorę na szkolnym korytarzu. Przebiłem nawet samego Wojtasa,
który w swoich ciemnych okularkach a’la bzyk wyglądał przy mnie całkiem
przeciętnie. Każdy znajomy z klasy chciał przymierzać moje okulary, a ja
biegałem w nich po korytarzu z przypiętym pod szyją dywanikiem wypożyczonym z
biurka sali od polskiego i krzyczałem, że jestem supermenem. Na ten jeden dzień
stałem się tak upragnionym bohaterem klasowym.
Wkrótce moje notowania nieco wzrosły, mogłem też
zawsze liczyć na protekcje Wojtasa. W końcu namawiany przez niego zacząłem
wymykać się z nieciekawych lekcji. Nauka nie szła mi za dobrze, więc zacząłem
sobie ją odpuszczać. Zdobycie uznania wśród nowych kolegów stało się dla mnie
priorytetem. Wspólnie wypite piwo w bramie kamienicy na Chełmońskiego
wzmacniało moje relacje towarzyskie. Oprócz Krzycha i Wojtasa do grona
miłośników piwa pitego w ,,cafe brama” należało także nasze ,,kolegialne ciało”
sprawujące dwuosobowo zaszczytną funkcję przewodniczącego klasy. Był to Chudy,
czyli Zbyś Hulewicz i Bartek Matel Medżik.
Zbycha, podobnie jak Erwina, też zapamiętałem z
pierwszej lekcji. Chłopak, który w późniejszych latach stał się moim najlepszym
kumplem nie zrobił na mnie początkowo najlepszego wrażenia. Przyszedł w
zielonej koszuli, z chustką pod szyją, w krótko obstrzyżonych, ale sterczących
na jeża włosach. Wyglądał bardzo bojowo, jak młody gniewny. Myślałem nawet, że
jest zbuntowanym punk-rockowcem manifestującym strojem swoją odmienność od
reszty motłochu. Ale to było mylne, pierwsze wrażenie. Wkrótce przekonałem się,
że jest całkiem miłym, wrażliwym i nieprzeciętnie inteligentnym człowiekiem. Ze
względu na to, że był stosunkowo wysoki, ale za to szczupły jak patyk szybko
zyskał ksywkę Chudy. Już od samego początku pobytu w liceum był czynnym palaczem
i zaraz pierwszego dnia skumał się z Barkiem Matelem. Na pierwszej przerwie
wypalili wspólnie pierwszą ,,fajkę przyjaźni”.
Medżik, bo tak zaczęliśmy na wołać na Matela, w
długich włosach spiętych w kitkę i w czarnych glanach na nogach był największym
oryginałem w pierwszej klasie. W odróżnieniu od Zbycha był zdeklarowanym fanem
muzyki punkowej. Mimo młodego wieku był już nieźle otrzaskany z festiwalem w
Jarocinie, potrafił całkiem dobrze grać i na perkusji i na gitarze elektrycznej.
Słuchał takich zespołów, jak: ,,The Clash”, ,,Kobranocka”, ,,Dezerter”, ,,KSU”.
Dla nas w dziedzinie muzyki punk-rokowej był niekwestionowanym guru. Przy tym
skromny i niewiele mówiący, ale zawsze chętny do towarzystwa, zwłaszcza podczas
papierosowych przerw. To właśnie on wraz ze Zbychem podczas pierwszej lekcji
usiedli w ostatniej ławce i cały czas się śmiali. Chyba to Chudy rozśmieszał
Bartka. W każdym razie zwracali na siebie uwagę. Wychowawca zaproponował, żeby
od razu wybrać przewodniczącego klasy. Jakoś nie było chętnych. Nie znaliśmy
się nawzajem więc dokonywanie wyborów było głupie. Lecz nagle z ostatniej ławki
odezwały się głosy. To Zbyś wstał i złożył nietypową propozycję.
- My z kolegą
Bartkiem zgłaszamy się do funkcji przewodniczącego.
- Ale jak? –
niezrozumiała nauczyciel. – Kandydujecie we dwójkę?
- Tak. Chcemy
sprawować funkcję przewodniczącego dwuosobowo.
- Może jeden
jako przewodniczący, a drugi jako zastępca?
- O nie, żadnej podległości. Ma być
przewodniczący w dwóch osobach, na przemian jeden dzień ja, drugi dzień kolega
Bartosz – Zbyś był nieustępliwy.
Ponieważ nikt więcej nie zgłosił się kandydatura Hulewicza i Matela została zaakceptowana
jednogłośnie. Jako nałogowi palacze Chudy z
Medżikiem stanowili początkowo nierozłączną parę. Oboje pochodzili z podpoznańskich
miejscowości, Hulewicz z peryferii Swarzędza, Matel z Czerwonaka. Oboje
spotykali się co rano na dworcu autobusowym na Śródce, skąd wspólnie już
tramwajem dojeżdżali do szkoły. Chudy naśmiewał się, że mogliby oboje założyć
,,radio zadupie” w którym byłyby tylko same wiadomości o tym jak dotrzeć bez
przeszkód i porannych korków do Poznania. Oboje siadali razem na wszystkich
lekcjach, starając się zająć jak najdalsze miejsca. Polonistka Sępica już na
pierwszej lekcji przesadziła ich do pierwszej ławki sąsiadującej z jej
biurkiem. Po paru dniach pożałowała tego.
- Nie mam nic przeciwko temu, że palicie, ale
stanowczo domagam się, że albo zaczniecie palić lepsze papierosy, albo nie
będziecie palić przed moimi lekcjami. Mam chore płuca i nie mogę znieść smrodu
taniego tytoniu.
Chłopacy wybrali wersję bardziej ekonomiczną i
powstrzymywali się od palenia przed lekcjami języka polskiego. Oboje dzięki
temu jakże zgubnemu nałogowi szybko trafili w orbitę wpływu starszych kolegów.
Spotkania w palarni w szatni owocowały kolejnymi, ciekawymi znajomościami.
Towarzyszył im czasami Krzychu. Ze względu na jego niekończące się zapasy
tytoniu był wręcz pożądanym towarzyszem. Właśnie w szatni nawiązały się
ściślejsze kontakty. Nasi starsi koledzy byli bezcennym źródłem wiedzy na temat
szkoły i panujących w niej obyczajów. Byli swoistymi przewodnikami
odkrywającymi przed nami tajemnice skrywane zazdrośnie przez stare mury naszego
liceum. Wchodząc w bardziej zażyłe kontakty ze starszymi kolegami, częstując
ich na przykład dobrym, drogim papierosem, uzyskiwało się informacje o metodach
ściągania na sprawdzianach, o sposobach na uniknięcie odpytania przy tablicy, o
słabostkach poszczególnych nauczycieli lub o tym w jaki sposób zaskarbić sobie
ich przychylność. Medżik i Chudy zdecydowanie
przodowali w zdobywaniu owych cennych kontaktów podczas tytoniowych
przerw spędzanych w szatni. Jako pierwsi z naszej klasy dostąpili zaszczytu
dopuszczenia do wypadów ze starszymi kolegami na piwo, albo tanie wino. W ten
sposób poznali swoisty klimat pobliskiej pijalni piwa o nazwie ,,Lubuska”.
Lokal ten pamiętający czasy głębokiego PRL-u mieścił
się przy ulicy Matejki vis-à-vis Parku
Wilsona. Medżik i Chudy zaznawszy smaku rozlewanego tam piwa i klimatu
szemranej speluny rozpływali się przed nami w opowieściach i podsycali naszą
ciekawość. Zwłaszcza Wojtas czuł nieodpartą chęć osobistego nawiedzenia tego
legendarnego miejsca. Jednak my, młode koty z pierwszej klasy lękaliśmy się
trochę, biorąc pod uwagę to, że nie mamy jeszcze osiemnastu lat, przekraczać sami
próg tego przybytku. Dlatego pierwsze nasze wyprawy obarczone były dość sporym
ryzykiem. Korzystaliśmy wówczas najczęściej z towarzystwa jakiegoś przewodnika,
czyli kogoś ze starszego rocznika. Oznaczało to najczęściej naszą zrzutkę na
piwo dla niego, ale korzyść była taka, że to on zamawiał piwo dla nas i dzięki
temu mogliśmy liczyć, że barman nie będzie się czepiał. Często się za to czepiał
miejscowy element – pospolite żule i menty z dzielnicy. Kiedyś jakiemuś
pijaczkowi nie spodobały się długie włosy Medżika. Szumiał, obrzucał wyzwiskami
i zaczął nam wszystkim wygrażać. Sytuacja wyglądała dość poważnie i mogło nawet
dojść do jakieś przepychanki. Wtedy w naszej obronie stanął Wojtek Mann,
potężny barman zwany tak przez nas ze względu na swoje fizyczne podobieństwo do
popularnego dziennikarza radiowo-telewizyjnego.
- Zostaw chłopaków w spokoju, bo inaczej wylecisz z
lokalu – ryknął zza piwnego kurka z którego to napełniał kolejne kufle
złocistym płynem. Groźba poskutkowała, a my cieszyliśmy się, że mamy tak wysoko
postawionego protektora.
Wtedy w pijalniach piwo piło się z potężnych,
szklanych kufli. Nikt nie trudził się zbytnio ich myciem. Po spożyciu płynu
przez konsumenta kufle trafiały do wielkiego zlewu znajdującego się przy kurku.
Tam były zamaczane w stojącej wodzie i tak obmyte służyły już następnym
klientom. Wszystko obsługiwał z niezwykłą sprawnością Wojciech Mann. Miał na
sobie blado fioletowy fartuch, tak jakby pracował w fabryce chemicznej, a nie w
barze piwnym. Chyba takie były wtedy wymogi. Był niekwestionowanym szefem i
autorytetem. To on decydował komu może sprzedać piwo, a kto nie zasługuje na
jego łaskę. Miał ostateczne zdanie rozstrzygające wszystkie sporne kwestie w
jego lokalu. Tamtego pamiętnego dnia stanął w naszej obronie i nikt nie mógł
nam podskoczyć. Uznał, że chłopacy z długimi włosami tez mogą pić piwo w
,,Lubuskiej”.
W barze nie było zbyt wiele miejsc siedzących,
generalnie piło się na stojąco, przy wysokich stolikach lub na zewnątrz, w
parku. Zresztą nie było to dobre miejsce do długiego przesiadywania. Dla nas
oznaczało to szybki wjazd na jedno kuflowe i jak najszybszy wypad. Zdarzało
się, że do ,,Lubuskiej” lubił zaglądać czasami ktoś z grona pedagogicznego z
Dwójki. Najczęściej był to nauczyciel zajęć praktyczno-technicznych, zwany
przez nas Rączką. Staraliśmy się raczej na niego nie wpaść w lokalu, ale to
była trochę taka zabawa w kotka i myszkę. My wiedzieliśmy, że on często po
pracy lubi tam sobie zlądować, a on zapewne wiedział też i o naszych wypadach. Ponieważ
zajęcie praktyczno-techniczne odbywały się na koniec dnia lekcyjnego, zwykle po
dużej - dwudziestominutowej przerwie zdarzało nam się, zwłaszcza już w ciepłe
wiosenne miesiące, wybiegać na owej przerwie do ,,Lubuskiej” na jeden szybki
kufelek i wracać na lekcje. Leciało pewnie od nas piwskiem na kilometr, ale
Rączka nigdy tego nie skomentował. Podobnie było kiedyś przed wuefem. Trener
Deyna zaproponował nam, że kto chce może zostać po dużej przerwie na sali gimnastycznej i pograć w kosza. Grupką
pobiegliśmy szybko do ,,Lubuskiej” i po dwudziestu minutach wróciliśmy
wzmocnieni kilkoma piwnymi procentami. Nigdy w życiu nie grało mi się tak
wspaniale w koszykówkę. Przez tę jedna godzinę lekcyjną stałem się miłośnikiem
tego sportu. Czułem lekkość, niebotyczne możliwości podbijania i rzucania
piłki. Co prawda nie zdobyłem ani jednego punktu, ale nie było to dla mnie
wtedy istotne.
Mniej więcej w połowie
naszej drugiej klasy ,,Lubuska” dokonała żywota, gdyż pozbawiona sentymentu
niewidzialna ręka wolnego rynku zamknęła ten peerelowki relik. Z krajobrazu
miejskiego znikały wówczas ostatnie tak zwane pijalnie piwa, a ich miejsce
zajmowały puby. Właśnie wtedy to dla nas licealistów z Dwójki miejscem
spędzania wolnego czasu po szkole stała się kawiarnia ,,Prasowa”.
***
Mniej więcej pod koniec
pierwszej klasy można uznać, że sformowała się nasza męska ekipa. Oprócz Krisa
Janczyka, Wojtasa, Chudego i Medżika do towarzystwa dołączał czasami Marcin
Sopel. To był fajny chłopak, również z poczuciem humoru, mający jednak nieco
problemów z wysławianiem się. Był jąkałą przez co, gdy zaczynał opowiadać jakiś
kawał, albo interesującą historię, trudno było oczekiwać błyskotliwego
zakończenia. Jego bełkotliwe wypowiedzi przy tablicy denerwowały nauczycieli,
więc nie osiągał imponujących wyników w nauce. Zresztą nie przejmował się tym
zbytnio. W naszej paczce zasłynął częstym ,,przyjmowanie laczka na klatę”. To
było jego ulubione sformułowanie, którym tłumaczył się przed nami z kolejnej
oceny niedostatecznej. Gdy na przykład fizyczka Pucia odczytywała oceny ze
sprawdzianu Sopel wstawał na baczność i czekał na ogłoszenie wyroku. Kiedy z
ust nauczycielki padało jego nazwisko i słowo ,,niedostateczny”, on wyginał klatkę
piersiową do przodu tak, jakby przejmował kopniętą do niego podczas wuefu piłkę
futbolową. Powiedzenie o przyjmowaniu na klatę szybko weszło do codziennego
obiegu szkolnego życia i oznaczało ni mniej, ni więcej jak odbieranie
informacji o otrzymaniu laczka, kapcia, czy też pały z godnością, czyli
podniesionym czołem. Marcin niestety nie przebrnął przez pierwszą klasę. Padł
ofiarą czystki jaką zapowiedziała Sępica. Tak po kumplowsku było nam szkoda
Sopla. Był naszym kompanem, wyruszał z nami na wypady po mieście, nigdy nie
stronił od naszych piwnych eskapad, ale jako aktywny harcerz nie palił. Potem
zmienił szkołę i nasz kontakt z nim się niemal całkowicie urwał. Jedynie Wojtas
ze względów na łączące go z Soplem wspólne zainteresowania żeglarstwem spotykał
się z nim co jakiś czas nad jeziorem Kierskim.
Warto jeszcze wspomnieć
Jacka Pikura, naszego brydżowego guru. Przez pierwszy rok nauki Pikur
pozostawał na uboczu naszego klasowego towarzystwa. Zakumplował się za to z
towarzystwem palaczy ze starszych klas. Jak tego dokonał? Nie musiał nic robić.
Był po prostu przystojnym, śniadym blondynem i podobał się wielu dziewczynom w
szkole. To one były dla niego przepustką do świata starszych roczników. Nie
wygłupiał się z nami, nie chodził na wagary, nie dołączał do naszego
towarzystwa po szkole. Uczył się całkiem dobrze, ale nie miał opinii kujona.
Wiadomo było, że jest ,,równym” gościem, tylko jakoś dla nas mało dostępnym. Na
pewno, dzięki swoim znajomościom był najlepiej poinformowaną osobą w klasie. W
czasie przerw stale przebywał w towarzystwie znajomych ze starszego rocznika.
Dopiero w drugiej klasie, chyba po naszej pierwszej wycieczce zaczął zbliżać się do nas, a my do niego. To on
nauczył i zaraził nas wielką miłością do brydża.
Ze wszystkich chłopaków w naszej klasie najbardziej
oryginalną postacią był zapewne Erwin Buczkowski, zwany przez nas po prostu
Ernim. Poznanie go i zaprzyjaźnienie się z nim nie było taką łatwą sprawą.
Wymagało przede wszystkim czasu, wyczucia i pewnej delikatności. Erni był
trochę na przyczepkę w naszej klasie. Ze względów zdrowotnych przez całą
pierwszą klasę miał załatwiony częściowo indywidualny tryb nauczania. Nie
chodził więc z nami na wszystkie lekcje. Pojawiał się tylko na niektórych i
znikał. Początkowo nie sprawiał wrażenia jakby zależało mu na czyimkolwiek
towarzystwie. Był zamknięty w sobie, unikał bliższego kontaktu z innymi
uczniami. Był to zapewne swego rodzaju pancerz ochronny, który wokół siebie
stworzył. Chciał zamknąć się w swoim świecie i liczył na to, że dzięki temu
jakoś przetrwa cztery lata w liceum. Jednak swoją osobowością intrygował
innych. Przede wszystkim Erni był od nas wszystkich w klasie o rok starszy.
Jego poważny wygląd i mocny zarost na twarzy robił wrażenie jakby był raczej
kimś z grona pedagogicznego, niż kolegą z ławki. Do tego dochodziła jeszcze poważna
wada wzroku wymuszająca na nim noszenie okularów korekcyjnych z grubszego szkła.
Wielu z nas początkowo uważało, że Erwin Buczkowski jest porostu osobą wyniosłą,
gardzącą naszą klasą. Mylnie interpretowaliśmy niektóre jego zachowania i
ogólny sposób bycia. Unoszenie brwi, wpatrywanie się w odległy punkt, a nie w
rozmówcę wynikało bardziej z jego wady wzroku niż z domniemanej intencji
lekceważenia towarzystwa. Erni początkowo nie błyszczał towarzysko, ani nie
imponował też specjalnie swoimi zdolnościami naukowymi. Potrafił jednak
zabłysnąć zwłaszcza w bezpośrednim kontakcie z nauczycielami. Dla nas,
pierwszoklasistów grono profesorskie wydawało się złowrogie i gromowładne.
Baliśmy się naszych nauczycieli, którzy nie pozostawiali nam złudzeń, co do
tego, że łatwo z nimi nie będzie. Erwin jakby tego nie dostrzegał. Nie czuł
żadnego lęku w kontakcie nawet z najgroźniejszymi pedagogami. Głośne stało się
jego stwierdzenie, które wypowiedział po dwugodzinnym pisaniu pierwszej
rozprawki na języku polskim. Oddał ledwie zapisane pół kartki papieru
kancelaryjnego.
- Tylko tyle? – zdziwiła się polonistka Sępica.
- Tak pani profesor. Bo ja
piszę zwięźle – odpowiedział z dużą dawką pewności siebie.
Powiedzenie to szybko
stało się pierwszą klasową anegdotką. Wzbudziło szczerą wesołość i sympatię dla
Erniego. Tylko polonistka nie okazała poczucia humoru i bez zagłębiania się w
treść skomasowanej rozprawki wstawiła na miejscu ,,laczka”. Arni się tym wcale
nie przejął. Innym razem, podczas lekcji fizyki, Pucia odpytywała swoim zwyczajem
pół klasy z recytacji regułek i twierdzeń. To było istne koło fortuny. Bawiła
się w losowanie numerka z dziennika, choć zawsze zaczynała, nie wiadomo
dlaczego, od numeru 17. Ten magiczny numerek w pierwszej klasie należał do
wielkiego pechowca - Marciana Sopla. Potem Pucia w zależności od humoru szła z
odpytywaniem w górę lub dół ,,siedemnastki”. Jedno pytanie, jedna szansa.
Prawidłowa odpowiedź oznaczała chwilowe wybawienie, gdyż twój numer z dziennika
znów trafiał do puli losującej i zdarzało się, że Pucia zapomniawszy, że raz
już przepytała danego delikwenta znów wywoływała go do odpowiedzi. Pechowcy,
którzy nie zaliczyli pierwszej próby otrzymywali ocenę niedostateczną, a zadane
pytanie przechodziło na właściciela następnego nazwiska w dzienniku. Właśnie
podczas jednego z takich odpytywń na Erniego trafiło dość łatwe zadanie, czyli
wyrecytowanie pierwszej zasady dynamiki Newtona: ,,Jeśli
na ciało nie działa żadna siła lub siły działające równoważą się, to ciało
pozostaje w spoczynku lub porusza się ruchem jednostajnym prostoliniowym.”
To było dziecinnie proste, ale nie dla Erniego, który siedział w pierwszej
ławce i nawet nie mógł liczyć na jakąkolwiek podpowiedź. Wstał ospale i swoim
zwyczajem zaczął chrząkać, tak jakby chciał tym samym przedłużyć swoją
egzekucję. Mamrotał niewyraźnie, co podenerwowało profesorkę.
- Prosimy głośniej, tu
nie kościół, nie trzeba szeptem.
- A więc, jeżeli
działo...
- Ciało – poprawiła
machinalnie profesorka.
- Tak działo – podchwycił
uradowany Erni.
- Co się działo? Chyba
ciało?
- Ciało, nie działo? –
zdumienie Erniego wywołało taką salwę śmiechu, że nawet sama Pucia uśmiechnęła
się rozbawiona i przestała dalej odpytywać. Co jednak nie uratowało Erniego
przed otrzymaniem dwói. No tak, Erwin dość często zgarniał ocenę niedostateczną
z różnych przedmiotów, co jakimś cudem nie wytrącało go nigdy ze stoickiego
spokoju i łagodnego usposobienia. Jedynie lekcje geografii stawały się jego
mocnym atutem. Tu wykazywał się ponadprzeciętną wiedzą i doskonałą pamięcią do
przeróżnych nazw geograficznych oraz kolejności geologicznych epok i
zlodowaceń. Nie ustrzegło to jednak go przed znalezieniem się w mało chwalebnej
trójce uczniów z najgorszymi wynikami w pierwszym półroczu pierwszej klasy. Ową
trójcę stanowił właśnie Erni, Bartkowski i niestety ja. Święta trójca, jak nas
wtedy nazywano.
Pierwszą osobą, która
postanowiła bliżej poznać Erwina był Krzychu Janczyk. Stało się to nieco
przypadkiem. Kris chciał bowiem pożyczyć do przepisania jakieś brakujące mu
notatki z lekcji, a że Erwin mieszkał tuż przy szkole, było dla Janczyka
najwygodniej udać się właśnie do niego. Samotna wyprawa w niedostępny świat
tajemniczego Erwina Buczkowskiego. Przekraczając bramę domu przy ulicy Elizy
Orzeszkowej naruszył szczelną barierę prywatności, jaką Erni się dotychczas
otaczał. I był to moment zwrotny dla
samego Erwina. Musiał się w końcu otworzyć na kontakty z nami. Zdarzyło się to
na początku drugiego półrocza pierwszej klasy. Krzychu Janczyk był więc
pierwszym przedstawicielem naszej klasy, który odwiedził Erniego w jego własnym
domu. Pozostał też jedyną osobą, która widziała pożółkły plakat ,,Modern
Talking” ozdabiający drzwi wejściowe do dużego pokoju. W czasach, gdy reszta
naszej ekipy zaczęła zaglądać do domu przy ulicy Orzeszkowej nie było już
kompromitującego śladu młodzieńczej fascynacji gospodarza. Widocznie w porę
zdążył go usunąć.
Wrażenie jakie zrobiło na
Krisie mieszkanie w starej, przedwojennej kamienicy było dla niego szokujące.
Wszystko nam później w szczegółach opowiadał. Dziwny dzwonek u drzwi, którego
dźwięk przypominał podzwanianie roweru, bardzo długi, ciemny korytarz z
licznymi drzwiami po bokach, na końcu którego znajdował się pokój o
nieregularnych kształtach wielościanu z piecem kaflowym w jednym z rogów.
Korytarz i łazienka były częścią wspólną użytkowaną przez rodzinę Buczkowskich
i sąsiadów. Pokoje ulokowane wzdłuż ścian należały na przemian to do jednej, to
do drugiej rodziny. Istny labirynt w którym nowicjusz mógł się łatwo pogubić.
Dla nas, w większości mieszkańców miejskich blokowisk i współczesnych domów
dziwne wydawało się to, że w jednym mieszkaniu mogą być zakwaterowane dwie
rodziny. Ale tak bywało. Spadek jeszcze po czasach powojennych, kiedy
obowiązywało przymuszone dokwaterowywanie. Odwiedziny Krisa stały się wielkim
wydarzeniem, a on sam niemalże szkolnym bohaterem, który chętnie dzielił się na
przerwach swoją, może nieco ubarwioną z czasem opowieścią. Wkrótce w jego ślad
poszli inni śmiałkowie: Wojtas Batrkowski (też poszedł po notatki), po nim,
Zbyś Hulewicz z Medżikiem i w końcu ja. Zaczęło się stopniowe odkrywanie i
oswajanie Erwina Buczkowskiego z naszym towarzystwem. On też coraz częściej
dołączał do naszego grona podczas przerw w szkole, włączał się w rozmowy,
próbował zabłysnąć żartem. Już pod koniec pierwszej klasy można było
powiedzieć, że był ,,nasz”.
Erwin przy bliższym
poznaniu bardzo zyskiwał. Robił wrażenie człowieka doświadczonego życiem,
starego wyjadacza. Dobrze się znał na muzyce i miał pewne zdolności w kierunku
majstrowania przy elektronice. Sam, używając starych szuflad, skonstruował
sobie kolumny stereofoniczne i zbudował wzmacniacz do magnetofonu własnego
pomysłu. Było to bardzo skomplikowane urządzenie skompletowane z kilku części
radiowych, magnetofonowych i walkamana. Tylko Erwin przy pomocy małego
śrubokrętu potrafił ożywić i wprowadzić w ruch to urządzenie. Miał chłopak
talent i niezłą wyobraźnie. Był dobrym graczem szachowym, znał jak nikt inny
nie tylko podstawowe zasady, ale liczne kombinacje i szachowe sztuczki. Jako
jedyny z naszej klasy obok Pikura umiał grać w brydża i znał na pamięć tabelkę
zapisu punktacyjnego. Był też jedyną znaną mi osobą, która wówczas chodziła do
Biblioteki Raczyńskich przy Placu Wolności, by w dziale muzycznym wypożyczać i
przesłuchiwać na słuchawkach płyty gramofonowe z muzyką zagranicznych
wykonawców. Jak się później dowiedzieliśmy był wielkim fanem twórczości Chrisa
de Burgha. Bynajmniej, nie przeszkadzało mu to być na bieżąco z muzycznymi
nowościami. W domowym zaciszu czytał Dostojewskiego i Faulknera, prenumerował czasopismo
,,Poznaj świat” i regularnie przeglądał w bibliotecznej czytelni archiwalne
numery ,,The National Geographic”. Erwin był gościem jakby z innego świata –
świata ludzi obytych już z kulturą i sztuką. Niewątpliwie tym właśnie nam imponował.
Mniej więcej na początku
drugiej klasy Erni zapisał się wraz z Krzychem i Wojtasem na kurs nauki języka
japońskiego, który prowadził w ramach kółka zainteresowania w naszym liceum
pewien emerytowany Japończyk. To była zresztą bardzo ciekawa historia. Z całej
szkoły tylko ta trójka zgłosiła chęć nauki tego egzotycznego języka. Zajęcia
odbywały się w piątki po południu. Wiadomo, koniec tygodnia nauki, początek
radosnego czasu wolnego zwanego weekendem. Rodziło to pewne komplikacje natury
towarzyskiej, ale trójka kursantów poradziła sobie z tym na swój sposób. Najpierw
po szkole wszyscy razem, całą ekipą szliśmy na piwo, albo tanie wino. Koniec
nauki trzeba było oczywiście w jakiś sposób należycie uczcić. Butelki
opróżnialiśmy na szybko, w pobliskich bramach kamienic lub podwórkach. Wzmocnieni
trunkiem ,,na szybko” Erni, Kris i Wojtas wracali do szkoły na lekcje z
Japończykiem, a reszta ekipy w tym czasie udawała się do ,,Prasowej” i tam
wyczekiwała ich powrotu. Chłopacy utrzymywali, że na lekkim rauszu lepiej im
idzie wymowa japońskich słówek, a nauczyciel udawał, że nie dostrzega ich
odmiennego stanu świadomości. Ponadto podpuszczali go, a ten w przypływie
fantazyjnego szaleństwa dawał się prowokować i śpiewał im na głos japońskie
piosenki. Była z tego kupa śmiechu i pełno historyjek do opowiadania w
,,Prasowej”. Tak naprawdę jedyną korzyść
z tych zajęć wynosił tylko Erni, który przez jakiś czas prowadził
korespondencje z pewną młodą Japonką. Liczył może na to, że ona zaprosi go do
siebie, ale Japonka pisała wciąż poematy o kwitnieniu wiśni.
Można by rzec, że Erwin
Buczkowski był osobą wszechstronną. Trzeba było to tylko w nim odkryć. Okazało
się, że potrafił rozmawiać z każdym na dowolny temat. Zwłaszcza po alkoholu
stawał się prawdziwym gadułą. Zawsze miał w zanadrzu mądrą radę na każdy
zaistniały problem. W sumie, to dziw bierze, że na początku liceum tak kiepsko
szło mu z nauką. Ale nauczyciele, podobnie jak my, z czasem dochodzili do
wniosku, że mają do czynienia z inteligentnym i nieprzeciętnym uczniem. Dzięki
temu Erni jakoś zaliczał kolejne semestry i przebrnął z nami przez cztery lata
liceum.
Początkowa tajemniczość i
niedostępność Erwina wynikała prawdopodobnie z niecodziennych relacji między
nim, a jego matką – Wandą Buczkowską. Mama wykazywała się niezwykłą
nadopiekuńczością. Z bliżej nieznanych powodów starała się w jak największym
stopniu ingerować w życie syna w fałszywej wierze, że ochroni go przed zgubnymi
wpływami świata zewnętrznego. Erwin był uwiązany tą zależnością i miał
niewielki margines swobody. Po szkole musiał wracać do domu, z każdego wyjścia
na miasto był skwapliwie rozliczany. Wanda podejrzliwie też patrzyła na nowe
znajomości swego syna. Jednak w momencie, gdy tylko Erni przyzwyczaił się do
naszego towarzystwa coraz śmielej poczynał sobie z matczyną kontrolą. Chciał
zademonstrować przed nami swoją niezależność.
Koniec pierwszej klasy
był okresem radosnego rozkwitu przyjaźni naszej paczki. Spędzaliśmy ze sobą
coraz więcej czasu, zwłaszcza po szkole. Ciepłe dni zachęcały do różnych
wycieczek, najczęściej do centrum miasta. Można było iść na lody na Stary
Rynek, na herbatę z rumem do ,,Herbaciarni”, która znajdowała się na rogu ulicy
Szkolnej lub jak się udało przechytrzyć obsługę i wmówić, że jesteśmy
pełnoletni, to zasiadaliśmy przy glinianych dzbanuszkach z pitnym miodem
podawanym w słynnej ,,Miodosytni” visa vis Wagi Miejskiej. Czasem z zakupionym
w sklepie spożywczym piwem szliśmy rozsiąść się na wałach nadwarciańskich na
Chwaliszewie, albo kupowaliśmy paczkę frytek na deptaku przy Półwiejskiej i
spacerowaliśmy wmieszani w tłum przechodniów. Swoistą atrakcją było kupowanie
świeżych, jeszcze gorących bochenków chleba prosto z lokalnej piekarni. W
tamtych czasach na podwórkach kamienic w centrum miasta było jeszcze parę
takich małych piekarni, które wypiekały pachnący, chrupiący chleb. Zajadaliśmy
się tym smakołykiem jak małe dzieci. To była nasza metoda na zapychanie głodu. W
krajobrazie miejskim zaczęły już pojawiać się pierwsze budki z hot-dogami i
zapiekankami, ale wciąż było ich niewiele. Przy Dwójce stała nawet przyczepa z
szyldem ,,Kiełbaski u Baśki”, gdzie sympatyczna pani Basia sprzedawała hot-dogi
z musztardą posypane szczypiorkiem, ale nie każdy z nas miał środki finansowe
na takie luksusy. A chleb był tani.
Na naszych wspólnych
wypadach do centrum rozpierała nas młodzieńcza fantazja i chęć zaistnienia.
Cokolwiek by to nie oznaczało. Chcieliśmy zademonstrować naszą odmienność i
domniemaną nadprzeciętność. Uważaliśmy, że otaczający nas świat jest
śmiertelnie poważny i ułożony w sztywne reguły funkcjonowania. Chcieliśmy je
łamać. Gardziliśmy tym co było zwyczajne, uporządkowane, ugrzecznione. W naszym
języku taka poprawność określana była jako ,,mentalność dyskobolska”. W
odróżnieniu od ugrzecznionych japiszonów potrafiących szaleć jedynie na
sobotnich potańcówkach i dyskotekach, my chcieliśmy bawić się przez cały czas.
Wszystkie więc zachowania, zarówno nasze, jak i obserwowane u innych,
dzieliliśmy na te dyskobolskie i niedyskobolskie. Zrobienie czegoś
niedyskobolskiego urastało do rangi naszej koleżeńskiej nobilitacji.
Podczas jednego z naszych
późnowiosennych wypadów pod koniec pierwszej klasy ktoś wpadł na pomysł, żeby
na placu przed pomnikiem Adama Mickiewicza urządzić pokaz musztry wojskowej.
Udaliśmy się na plac ekipą: Krzychu, Wojtas, Chudy, Medżik, Erni, Sopel i ja.
Zbyś odgrywał rolę dowódcy. Wydawał nam rozkazy. My staliśmy w szeregu i albo
odliczaliśmy, albo meldowaliśmy stan gotowości do pełnienia służby. Wojtas
udawał głos trąbki sygnalizacyjnej, a Kris wraz ze mną dźwięk werbli.
Urządziliśmy pokaz zmiany warty i składanie naszych plecaków (w zastępstwie
wieńców) pod pomnikiem. Kilka osób przechodzących przez plac przystawało i
obserwowało nas z daleka. Może myśleli, że to jakiś happening, albo zgoła
prowokacja polityczna. A my po prostu dobrze się bawiliśmy.
Na dzień wagarowicza,
czyli pierwszy dzień wiosny, postanowiliśmy przebrać się za stare babcie,
wyszydzane przez nas plotkary z grona z
rodzaju tych ,,pani kochana”. Chcieliśmy wywołać w szkole małą zadymę. Tego
dnia miały być luźne lekcje, bez odpytywania, bez sprawdzianów. Ale tylko my, w
kilku chłopaków, wpadliśmy na to, żeby się jakoś przebrać. Każdy z nas w domu
kompletował swój strój. Janczyk chciał, żebyśmy wszyscy mieli na głowach berety
z antenką, ale niektórym z nas lepiej do twarzy było w zwykłej chuście. Nie
było łatwo, ale jakoś skompletowaliśmy stroje. Kris i Zbychu mieli tylko
berety, szminkę na ustach i stare okulary z kolekcji moich rodziców. Medżik,
Bartkowski, Sopel i ja założyliśmy nawet spódnice. Sopel ze swymi naturalnymi
rumieńcami na twarzy i chustką na głowie wyglądał jak urodziwa panienka, a nie
stara przekupka z rynku łazarskiego. Jednak prawdziwą furorę zrobił Erni, który
swym przebraniem zaskoczył nawet nas samych. Przyszedł do szkoły jako ostatni z
naszej paczki. Dźwigał wypchaną materiałową siatkę, taką jaką babcie przeważnie
zabierają na rynek. Zniknął w męskiej toalecie i po chwili wyszedł zupełnie
odmieniony. Na głowie brązowa chusta. Jego wielkie okulary doskonale pasowały do
przebrania. Lekka damska koszulka z falbankami i długim rękawem pęczniała na
wysokości biustu. Erni przy pomocy ligniny powiększył sobie piersi. Od bioder
opadała starobabcina spódniczka, a na nogach miał grube, brązowe pończochy.
Tak, tak to były prawdziwe pończochy! Widok Erniego w tym stroju powalił nas
wszystkich. Wyglądał bardziej realistycznie niż niejedna starsza pani.
Stworzywszy tak jarmarczną grupę biegaliśmy po szkolnych korytarzach i
krzyczeliśmy co sił, co nam tylko ślina przyniosła na język starając się
naśladować miejską gwarę:
- Łe jeju, widzioła pani
co się tu dzieje?
- Toż to sodomia z
gomorią! Istna gemela!
- Pani kochana, powiadam,
koniec świata byndzie!
- To Niemcy i Ruskie idą?
Wojna bydzie?
- Co też pani goda? Jaka
wojna?
- Nic, ino trza cukier i
mąkę kupować!
- Ależ pani kochana, tu o
inszą gomorę chodzi. To ta młodzież dzisiejsza jest tak rozwydrzona. No,
powiadam pani, istne szatany. Przez nich to chyba ta wojna byndzie!
Nasze wygłupy wzbudzały
wielkie poruszenie i rozbawienie. Niektórzy z uczniów biegali za nami mając
nadzieje, że to jakieś przedstawienie i czekali na to co będzie działo się
dalej. Ale my nie mieliśmy żadnego wcześniej obmyślanego planu. Nasze
zachowanie było zupełnie spontaniczne. Jedynym plusem było to, że bezkarnie
mogliśmy zaczepiać co ładniejsze dziewczyny na korytarzu, które na co dzień
były dla nas niedostępne.
- Kochaniutka, powiedź mi
jakiego używasz szamponu, że masz tak lśniące włosy?
- Złotko, nie przeszłabyś
się ze mną na rynek, na zakupy?
Nauczyciele bardzo różnie
podchodzili do naszych wygłupów. Jedni śmiali się i gratulowali pomysłu,
inni jak fizyczka Pucia pukali się
znacząco po czole. Podczas dużej przerwy w auli zorganizowany był koncert
rockowy. Grała kapela z trzeciej klasy. Wparowaliśmy na salę i zanim chłopaki
zaczęli grać zrobiliśmy zadymę pod sceną.
- Pani kochana, a co tu
będzie?
- Szarpidruty byndom
grały taką kocią muzykę. Kot z psem w budzie zamknięci.
- Wyjce pani kochana!
- Eee, to lepiej dajcie
Miecia Foga!
- Tak, Mieciu, Mieciu,
Mieciu! – krzyczeliśmy na całe gardła. Ale gdy tylko kapela zaczęła grać
wyskoczyliśmy na środek sali i zaczęliśmy rytmicznie podskakiwać. Po pierwszym
utworze były oklaski. Nie wiadomo, czy dla nas, czy dla kapeli. W każdym razie
zrobiliśmy w szkole wielką furorę. Ktoś nawet nagrywał nas na kamerę vhs i film
video z imprezy krążył później po ludziach. Wiele osób ze starszego rocznika od
tego momentu rozpoznawało nas i podziwiało za naszą fantazję. Dzięki tej
zgrywie w stare babcie łatwiej nam było później nawiązać szkolne kontakty i
znajomości. Stawaliśmy się po trochu częścią historii tego liceum. Ale na
prawdziwą sławę musieliśmy jeszcze rok poczekać.
5. Helter skelter
Gdy na ,,łajbie” w
Kiekrzu zaczęliśmy wspominać stare czasy z początku naszej znajomości poczułem
jakbym oglądał jakiś dobrze znany mi film w kinie. Film, w którym sam
występowałem jako aktor. Nagle wydarzenia sprzed ćwierć wieku stawały mi się na
powrót bliskie, niemal namacalne. Odnosiłem wrażenie, że reszta chłopaków ma
podobne odczucia. Zapanowała atmosfera radosnego podniecenia. Jeden przez
drugiego przekrzykiwaliśmy się wspominając różne historyjki. Co chwilę
wybuchaliśmy gromkim śmiechem. Medżik, wykorzystując przerwę na zmianę płyty w
odtwarzaczu, chwytał za gitarę i wygrywał jakieś znane nam przed laty kawałki.
- Pamiętacie to? – pytał
podekscytowany i grał dalej, a my śpiewaliśmy. Oj, chciało nam się nadzierać,
tak jak za starych czasów, jak podczas prób naszego zespołu. Tak, mieliśmy swój
zespół uprawiający styl muzyki przeróżnej. Komponowaliśmy przeróżne utwory od
rocka do rapu i pseudo disco, grając przy tym na czym popadło. Teraz na
,,łajbie” też. Krzysztof znalazł jakąś miskę i zaczął w nią bębnić dwoma
łyżeczkami. Chudy towarzyszył mu uderzając rytmicznie swoimi długimi palcami w
drewniany taboret. Erwin wyciągnął z zwoju papierowego ręcznika tekturowy
rulonik i buczał do niego niczym do mikrofonu. Nadzieraliśmy się wykrzykując
słowa ,,Obławy" Jacka Kaczmarskiego i ryczeliśmy przy ,,Centrali"
Brygady Kryzys. To były utwory naszej młodości. Czar licealnej przygody.
***
W dniu wagarowicza, gdy
biegaliśmy po szkole przebrani za stare przekupki dotarło do nas, że możemy
robić fajne rzeczy wspólnie. Zazdrościliśmy wówczas tym chłopakom z trzeciej
klasy, że mają swoją kapelę i dają koncert przed całą szkołą. Nam też zamarzył się
taki występ. I od tego momentu różne koncepcje i plany zaczęły krążyły w
naszych niespokojnych umysłach. Jednak założenie zespołu muzycznego nie było
takie proste i nie dało się tego zrealizować za jednym pstryknięciem palca. Po
pierwsze nie mieliśmy na czym grać. Tylko Medżik, jako jedyny z naszej całej
klasy miał swoją gitarę klasyczną, a od swego starszego brata mógł pożyczyć
gitarę elektryczną ze wzmacniaczem. To było jednak za mało, by można było
cokolwiek tworzyć. Nasza wyobraźnia jednak nie widziała w tym większych
przeszkód. Kapela zaczęła się rodzić zupełnie spontanicznie.
Pewnego, ciepłego
przedpołudnia na początku września w drugiej klasie nadarzyła się wreszcie
okazja byśmy mogli z naszymi talentami muzycznymi zaistnieć w przestrzeni
publicznej. Akurat szliśmy w szóstkę po szkole przez Park Wilsona. Nagle Kris
patrząc w stronę pustej sceny w muszli koncertowej wpadł na pomysł, że
moglibyśmy się pobawić w festiwal piosenki w Opolu. Wojtas szybko podchwycił
pomysł i zaczął rechotać, a Chudy i Medżik chwycili się pod ramiona i zaczęli
naśladować taniec Greka Zorby. Patrzyłem na to wszystko oniemiały i
zastanawiałem się czy to żart, czy oni naprawdę chcą wskoczyć na scenę. Tylko Erwin
jakoś sceptycznie na to wszystko zareagował i wzdychał swoje ,,o matko”. Szalony
pomysł jednak zaczął się już rozkręcać i nie było już mowy o wycofaniu się z
niego. Kris i Wojtas szybko ustalili repertuar, który my bez sprzeciwu
zaakceptowaliśmy. Chwilę później ku zaskoczeniu nielicznych spacerowiczów
wskoczyliśmy wszyscy razem na deski sceniczne. Erni mimo początkowego
sceptycyzmu postanowił w tym momencie być z nami. I tak oto spontanicznie w
szóstkę stworzyliśmy na poczekaniu boys band, który odśpiewał a cappella
nieśmiertelny przebój zespołu ,,Vox”: ,,Szczęśliwej drogi już czas”. Kris wzbił
się na szczyty swoich możliwości wokalnych i solo pociągnął tak zwany drugi
głos. Było to zaiste piękne. Stworzyliśmy też na poczekaniu układ
choreograficzny polegający na ustawieniu się w jednym szeregu i na rytmicznym
kołysaniu się raz w przód, raz w tył.
Jednocześnie wychylając się w przód pstrykaliśmy równocześnie palcami. W
programie mieliśmy jeszcze wykonać głosowe naśladowanie muzyki z bajki
animowanej ,,Reksio”, ale występ niespodziewanie przerwała nam piegowata
dziewczyna w okularach, która podeszła do sceny i lekko speszona spytała:
- Czy wy jesteście z
Dwójki?
- Oczywiście! –
odpowiedzieliśmy dumnie chórem. Myśleliśmy, że to nasza pierwsza fanka.
- Tam na ławce –
dziewczyna odwróciła się w kierunku ławek stojących z boku sceny – siedzi
profesor Nowińska. Ma z nami teraz lekcje plastyki w plenerze. Każe wam
przerwać występ i natychmiast zejść ze sceny, bo inaczej zgłosi sprawę do
dyrekcji.
Jakże bolesny cios i co za
brutalna ingerencja cenzury! A my liczyliśmy na szaloną owację publiczności.
Chcieliśmy objawić się światu, ale świat nas nie przyjął. Przynajmniej w tamtym
momencie. Nic to. Najważniejsze, żeby nie poddawać się, a pierwszy krok już
został zrobiony. Dotarła do nas świadomość, że możemy stworzyć zespół już teraz
i to bez sprzętu. A piosenka ,,Szczęśliwej drogi już czas” wraz z układem
choreograficznym stała się naszym znakiem rozpoznawczym. Od pamiętnego dnia w
parku ćwiczyliśmy ją wielokrotnie, przeważnie w czasie wolnych chwil w szkole.
Taka wolna chwila bardzo często zdarzała się na początku lekcji z chemii.
Chemiczka Dysiowa miała w zwyczaju częste spóźnianie się na zajęcia.
Wykorzystywaliśmy to do prezentacji przed naszą klasą własnych umiejętności wokalnych.
- Dysiowa jeszcze nie
nadchodzi. Kto z nami zaśpiewa ,,Szczęśliwej drogi?” – krzyczeli obaj przewodniczący,
czyli Zbychu i Medżik i jako pierwsi wskakiwali na podwyższenie, na którym
znajdowało się biurko nauczycielskie. Reszta naszej ekipy ruszała za nimi. Robiliśmy
to kilkakrotnie, aż stało się to naszym swoistym zwyczajem.
Drugi raz nasza publiczna
prezentacja utworu zespołu ,,Vox” miała miejsce miesiąc później w Parku Kultury
w Wolsztynie. W październiku po usilnych prośbach od całej klasy Blacky
zorganizował nam trzydniowy wyjazd do ośrodka wczasowego nad jeziorem
wolsztyńskim. Będąc tam na miejscu chodziliśmy na obiady do stołówki do Wolsztyna.
Wyruszając z naszego ośrodka szliśmy przez park miejski w którym znajdowała się
muszla koncertowa. Skojarzenia z tą z Parku Wilsona nasuwały się same. Nie
trzeba było nas zachęcać. Krzychu pierwszy wskoczył na scenę, a my za nim.
Odśpiewaliśmy nasz hymn, a nasz wychowawca Blacky bił nam brawo. Pierwsze
publiczne owacje! Później, po obiedzie zaprosił artystów, czyli nas na piwo.
Dopytywał się kiedy to opracowaliśmy nasz występ i czy jest on częścią
większego repertuaru. Zapewniliśmy go, że wciąż pracujemy nad naszym
artystycznym programem i jeśli chemiczka Dysiowa nadal będzie się spóźniać na
lekcje, to pod koniec drugiej klasy na pewno zaprezentujemy bogatszy repertuar.
Sama wycieczka do
Karpicka stała się momentem przełomowym w naszych relacjach klasowych. Dokonała
się pewna, rzec by można, konsolidacja naszej małej społeczności. Pamiętam, że
przygotowania do wyjazdu trwały już kilka tygodni na przód. W naszej ekipie panowało
radosne podniecenie. To miał być trzydniowy festiwal wolności, swobody, no i
alkoholowego szaleństwa. Zwłaszcza ta ostatnia sprawa była powodem
najgorętszych dyskusji i strategicznego planowania. Po pierwsze trzeba było
dokonać odpowiednich zakupów, ukryć i przemycić towar do miejsca zakwaterowania
i co najważniejsze utrzymać wszystko w tajemnicy. Wiadomo było, że na piwo
wypite w pociągu nasz wychowawca przymknie oko, ale już na wieczorną imprezę
wypadało skombinować coś mocniejszego i tym raczej nie wypadało się chwalić
przed Blackym. W naszej ekipie postanowiliśmy nie wygłupiać się zakupem taniego
wina, ale złożyć się na wódkę. Dobieraliśmy się więc w pary do zakupu
,,połówek”. Mnie w drodze losowania w parze przypadł Erwin. Nie bardzo
wiedziałem jak on zareaguje na nasz plan, ale o dziwo ochoczo przystał na
propozycje. Zgodził się nawet, ze względu na swój poważny wygląd, że dokona w
naszym imieniu zakupów w sklepie. Prosił mnie jedynie o przechowanie do czasu
wyjazdu naszej ,,połówki” w obawie przed dekonspiracją ze strony mamy Wandy.
Wycieczka była pewnym
ewenementem w skali całej szkoły. Jechał z nami tylko jeden opiekun, nasz
wychowawca Blacky, który i tak miał dużą tolerancję w stosunku do naszych
imprezowych poczynań. On sam załatwił nam noclegi w domkach ośrodka wczasowego
nad jeziorem Wolsztyńskim. Nie kosztowało to nas zbyt wiele, ale w zamian
mieliśmy posprzątać ośrodek. Do południa więc wymiataliśmy liście z dachów
domków letniskowych, grabiliśmy trawniki i wietrzyliśmy koce z magazynów.
Ogólnie rzecz biorąc porządkowaliśmy teren. Popołudnia i wieczory należały już
do nas.
Pierwsza noc była
największym szaleństwem. Najpierw urządziliśmy sobie ognisko nad brzegiem
jeziora. Piekliśmy kiełbaski, ziemniaki, chleb, czy co tam kto miał ze sobą.
Było wesoło. Blacky opowiadał sprośne kawały i milczącym przyzwoleniem przystał
na to byśmy w jego obecności pili piwo. Medżik przyniósł swoją gitarę i przy
jej brzmieniach odśpiewaliśmy kilka znanym nam muzycznych kawałków. Wychowawca
chciał, żebyśmy naszą paczką powtórzyli występ z amfiteatru. Długo nie trzeba
było nas namawiać. Atmosfera była bardzo luzacka. Zapadające ciemności
spowodowały, że co rusz jakieś grupki odłączały się od ogniska i znikały w
domkach. Zaczynało się poważniejsze picie. Blacky zapewne wolał o tym
procederze nic nie wiedzieć, wiec dyskretnie oddalił się na nocleg. A potem już
działy się rzeczy niezwykłe.
W naszym domku, gdzie
przeniosła się największa grupa ludzi po skończonym ognisku, pod wpływem
krążenia mocniejszych procentów zrobiło się gwarno i głośno. Gitara
przechodziła z rąk do rąk i każdy chętny chciał zademonstrować swoje faktyczne
lub bardziej domniemane muzyczne zdolności grania na tym instrumencie. Okazało
się, że Pikur jest całkiem niezłym gitarzystą i zna pokaźną liczbę piosenek w
szerokiej rozpiętości gatunkowej: od harcersko-biwakowych, po repertuar „The
Cure”, ,,The Clash”, a nawet ,,U2”. Zafundował nam tego wieczoru wspaniały
recital. Wojtas natomiast zaprezentował się nie tylko od strony wokalnej, ale
też i jako samorodny talent kucharski serwując wszystkim obecnym smażone na
patelni grzanki z chleba z jajkiem i cebulą. Erni pod wpływem alkoholowych
oparów odkrył w sobie talent choreograficzny, demonstrując nam go na tarasie
domku. W rytm pościelowej muzyki płynącej po północy z radia wykonywał
przedziwne pląsy i skoki wybuchając co rusz samoistnym śmiechem. Nucił coś pod
nosem, ale jego wokalne popisy nie szły bynajmniej w parze z intrygującym tańcem,
tworząc raczej wobec niego niepokojący dysonans artystyczny. Po skończonym
występie Erni nie czekając na oklaski przeszedł od razu do części oratorskiej.
Niczym akademicki mentor zaczął wykładać nam swoją, wielce odkrywczą i
sensacyjną teorię na temat irlandzkiego terroryzmu. Otóż jego źródła, zdaniem
Erniego, tkwiły w niskiej jakości mięsa trzody chlewnej, którą to wypasano nad
brzegami rzeki Black Water. Kris z Wojtasem słuchali z rosnącym zaciekawieniem
przydługiego wywodu kolegi, polewając od czasu do czasu kolejne kieliszki
wódki. Poziom abstrakcji myślowej Erniego wchodził na coraz wyższe piętra.
Wojtas tylko szturchał łokciem Krzycha i przygryzał wargi żeby nie wybuchnąć
śmiechem. Ale kiedy Erni doszedł już do najważniejszego w jego teorii stwierdzenia,
że woda, którą piją irlandzkie świnie jest zatruwana przez angielską królową,
Kris nie wytrzymał i wypalił:
- Erni, widziałeś kiedyś
na własne oczy irlandzką świnię?
- No, niee... – odparł
zapytany, poczym niezbity bynajmniej z tropu natychmiast dodał – Ale polską
tak. Jest bardzo podobna do irlandzkiej.
Wszyscy, którzy
przysłuchiwali się tej dyskusji pokładali się ze śmiechu, a niczym niezrażony
Erni dalej rozwijał swoje teorie, tym razem przenosząc się na Bliski Wschód i
opowiadając coś o produkcji sera w Arabii Saudyjskiej, co miało mieć dominujący
wpływ na islamski fundamentalizm. Noc zaczęła zbliżać się do świtu i mało kto miał
już siły na słuchanie jego kolejnych fantastycznych wywodów. Wówczas Wojtas
zaproponował, że po raz drugi mógłby usmażyć grzanki ze starego chleba. Tym
razem jednak coś poszło nie tak, albo Bartkowski po prostu przysnął w kuchni. W
pewnym momencie przy smażeniu zrobiła się taka dymówa i smród, że przyleciała
do nas kierowniczka ośrodka, myśląc, że domek się pali. A my w oparach tego
gryzącego dymu siedzieliśmy jakby nigdy nic i graliśmy w karty. Kierowniczka
widząc liczbę butelek po alkoholu stojących na stole zagroziła, że o wszystkim
doniesie wychowawcy. Groźbę tę skwitowaliśmy gromkim śmiechem. Nikt się nią nie
przejął. Nikt z nas nie bał się Blackiego,
Tej nocy nie zmrużyłem
już oka. Piliśmy, graliśmy w karty i gadaliśmy do bladego świtu. Tylko Erni nie
wytrzymał całego tego tempa i nagadawszy się do granic swoich możliwości padł w
końcu nieprzytomny do łóżka. Gdy nastał blady świt wyszedłem na chwilę przed
domek. Dołączył do mnie Chudy. Zapalił papierosa i patrząc gdzieś przed siebie
w dal poklepał mnie po plecach.
- Ech, fajna z nas ekipa
– mruknął ni to do mnie, ni to do siebie.
- Taaa... –
odpowiedziałem równie zamyślony, co skulony z zimna. Dotychczas nie uważałem,
że należę do jakieś ekipy. Teraz po słowach Zbycha poczułem się jakoś
niesamowicie nobilitowany. Uświadomiłem sobie, że tak oto rodzą się więzi
przyjaźni.
Późnym rankiem, po
śniadaniu, żeby zademonstrować całemu światu naszą doskonałą kondycję
rozegraliśmy mecz piłki nożnej. Po jednej stronie stanęli luzacy – nocni muzycy
i karciarze, po drugiej nasi klasowi kujoni – czyli drużyna wypoczętych
miłośników ,,Przeglądu sportowego”. Pech chciał, że w wyniku podziału na dwie
ekipy do sportowców musiał przejść ktoś od nas i tym kimś byłem właśnie ja.
Zgodziłem się stanąć na bramce. Nie byłem nigdy dobrym bramkarzem, wolałem grać
na pomocy. Dośrodkowania, szybkie wybieganie pod pole karne przeciwnika lub
powroty na linię obrony były moim żywiołem. Miałem też lekki żal, że gram
przeciwko swoim kumplom. Po drugiej stronie boiska na bramce stał Erni, który
rano był bardziej wypoczęty ode mnie. W całym meczu nie miał on tak dużo do
roboty jak ja. Choć naprawdę starałem się jak mogłem kilka bramek wpuściłem. I
to wcale nie specjalnie. Drużyna klasowych kujonów, mimo świetnej kondycji i
wypoczęcia nie była w stanie powstrzymać zwinnego Chudego i dobrego technicznie
Krisa, a zwłaszcza imponującego wspaniałym dryblingiem Pikura. To oni we trójkę
brawurowymi atakami skutecznie szturmowali moją bramkę. Luzacy świętowali swoje
zwycięstwo. Dla mnie miało ono gorzki smak. Nie mogłem się wraz z nimi napawać
tym sukcesem. Ale wypić z kumplami wypadało.
Wyjazd od Karpicka
przybliżył nas wszystkich do siebie. Sprawił, że odkryliśmy fakt, że dobrze nam
ze sobą, że nadajemy na tych samych falach. Stworzyliśmy paczkę fajnych kumpli,
którzy mają całe mnóstwo pomysłów na dobrą zabawę. Pojawił się też po raz
kolejny motyw muzyczny oraz chęć zespołowego tworzenia i grania muzyki.
W następnych latach
jeździliśmy na wycieczki do Karpacza i Zakopanego. Wtedy nie było już żadnych
podziałów w naszej klasie. Kujoni przestali być uważani za nadgorliwych
kujonów, a luzacy za tych co sobie bimbają na naukę. Bawiliśmy się wszyscy
razem i urządzaliśmy wspólne imprezy. Nasza klasa mocniej się zżyła. Jednak w
pamięci utrwalił się najmocniej ten nasz pierwszy wyjazd.
Dla naszej ekipy
odkryciem stał się Pikur. Dotychczas zawsze z boku, jakby ponad nami, w Karpicku
okazał się bardzo interesującym kumplem. Potrafił grać na gitarze, dobrze
śpiewał, miał mocną głowę do trunków i poczucie humoru, które dobrze pasowało
do naszych klimatów. Dzięki swoim znajomością z ludźmi ze starszych roczników
opowiadał nam przeróżne historie z życia największych dwójkowych ,,asiorów”.
Pikur nauczył nas też grać w brydża. Od tego czasu, aż do końca liceum graliśmy
w brydża nałogowo. Każda okazja była dobra. Graliśmy w szkole podczas dużej
przerwy, na lekcji chemii w oczekiwaniu na przyjście wiecznie spóźniającej się
Dysiowej. Graliśmy po szkole, w ,,Prasowej” lub u Erniego. Potworzyły się pary
brydżowe, które grały swoimi ustalonymi systemami. Pikur był zawsze z Matelem,
Krzychu z Ernim, ja przeważnie z Chudym. Wciągało nas to wszystko, ale był to
też kolejny element, który nas spajał.
Niemniej muzyka pozostała
tym naszym najważniejszym ogniwem spajającym. Była zawsze obecna, czy to w
rozmowach towarzyskich, czy podczas sesji odsłuchiwania płyt i albumów
rockowych, czy też w licznych aktach jej przez nas tworzenia. To właśnie w
Karpicku pojawił się po raz pierwszy pomysł sprzężenia naszych muzycznych
możliwości i utrwalenia ich poprzez nagranie jakiś kawałków na kasetę. Improwizowaliśmy,
ale w tym byliśmy zawsze dobrzy. Na jedynej gitarze klasycznej jaką mieliśmy
grał wówczas Medżik na przemian z Pikurem. Krzychu potrafił bębnić łyżkami na
przyniesionych z kuchni starych garnkach, a reszta nadzierała gardła na cały
regulator. Naszą pierwszą kasetę nagrała wtedy na swoim magnetofonie nasza wspaniała
koleżanka Iza zwana Belą. Niestety nagranie to
zaraz po wycieczce do Karpicka przepadło bez wieści. Bela zaklinała się
na wszystkie świętości, że dała kasetę przekazała ją nam, ale nikt z nas nigdy
się nie przyznał do jej posiadania. Czarna dziura. I tak, archiwalny zapis naszej wielkiej improwizacji
z Karpicka zniknął w czeluściach niepamięci.
Muzyczne zainteresowania
naszej grupy przenikały się wzajemnie i uzupełniały. Szerokie spektrum
gatunkowe nikogo nie raziło i nie zniechęcało. Byliśmy wobec siebie
tolerancyjni. Na jednym biegunie znajdował się Medżik ze swoim punck-rockiem i
muzyką ,,Dezertera”, na drugim Erni z popowym Chrisem de Burghiem. Wojtek
podczas naszych częstych rozmów w trakcie powrotu do domu próbował przekonać
mnie do słuchania takich zespołów, jak ,,Armia”, ,,KSU” i ,,Róże Europy”. To
była wówczas awangarda polskiego punku. Mnie jednak było bliżej do tego, co
słuchał Kris i Chudy. Oboje byli zagorzałymi fanami szkockiego zespołu
,,Marillion” i czwórki Irlandczyków z grupy U2.
Dotarcie do ulubionej muzyki na początku lat
dziewięćdziesiątych nie było wcale takie łatwe. Najpopularniejszym nośnikiem
wciąż jeszcze były kasety magnetofonowe. Płyty CD były nowością i rzadko kogo z
nas było stać na odtwarzacz laserowy. Pożyczaliśmy więc sobie kasety, przegrywaliśmy
je, słuchaliśmy razem i komentowaliśmy nasze muzyczne odczucia. W centrum
miasta istniało wówczas kilka punktów, tak zwanych sklepów muzycznych, w
których można było przegrać za parę złotych płytę CD dowolnego wykonawcy na
taśmę magnetofonową. Było to w pełni legalny biznes! To były piękne czasy
wolności kopiowania. Jeden z takich sklepów znajdował się przy targach
poznańskich na przeciw Dworca Zachodniego. Można tam było się wybrać zaraz po
szkole, zamówić przegranie i po godzinie wrócić po odbiór. Dodatkową atrakcją
była możliwość zakupienia książeczek z tłumaczeniami tekstów. Jednym zdaniem
pełnia szczęścia.
Pierwszą kasetę z muzyką
U2 pożyczył mi do przesłuchania Erni. Nie śmiałem o to prosić ani Zbycha, ani tym
bardziej Krzysztofa. Nie chciałem się otwarcie przed nimi przyznać, że muzyczne
dokonania największej irlandzkiej grupy rockowej są mi prawie zupełnie obce.
Znałem zaledwie jeden utwór ,,Pride", lansowany swego czasu w telewizyjnym
programie „Wideoteka" Krzysztofa Szewczyka. Ze strony Erwina mogłem liczyć
na dyskrecję.
Przyznać się muszę, że
początkowo muzyka U2 kompletnie do mnie nie trafiała. Nie rozumiałem jej.
Wszystko zlewało mi się w jeden niezmienny gitarowy jazgot z którego nie mogłem
wyłapać żadnego porywającego brzmienia. Mój fatalny angielski nie pozwalał na
zrozumienie tekstów. A jednak postanowiłem się przymusić. Zbiegło się to akurat
z czasem, gdy moje jesienne popołudnia i wieczory spędzałem na czytelniczym
pochłanianiu trylogii Tolkiena ,,Władca Pierścieni”. Powieść była opasła, ale
wciągająca i fascynująca. Czytałem w książce o losach drużyny pierścienia, a w
tle pobrzmiewały mi utwory z płyt ,,War” i ,,Unforgettable fire”. W ten sposób
pewne piosenki U2 już stale będą mi się kojarzyły z baśniowym światem hobbitów
i elfów.
Stopniowo przełamywała
się we mnie bariera niezrozumienia i koniec końców dałem się ponieść muzycznej
magii ,,Czwórki z Dublina". Po dłuższym odsłuchaniu utwory zaczynały
wpadać mi w ucho, a ich rytmy potrafiły towarzyszyć przez cały dzień.
Zauroczenie przemieniało się stopniowo w fascynację i pragnienie poznania całej
dyskografii. W tamtych czasach w Poznaniu było zaledwie kilka sklepów
muzycznych z prawdziwego zdarzenia. Poza licznymi budami z kasetami
magnetofonowymi oferującymi w większości podwórkową chałę w stylu disco liczył
się jedynie ,,Rockrąglak" w Okrąglaku i sklep z płytami analogowymi na
Świętym Marcinie. Zdobycie jakiś singli, wersji koncertowych U2 graniczyło
wtedy z cudem. Właśnie w ,,Rockrąglaku" nabyłem przypadkiem rzadki plakat przedstawiający
zespół będący w trasie promującej album ,,The Joshua Tree" z 1987 roku.
Byłem szalenie dumny z mojej zdobyczy, która podbudowała moją wartość jako
fana w oczach Chudego i Krzycha.
Widziałem, że zazdrościli mi tego plakatu. Prześcigali się w propozycjach
wymiany lub odkupienia. Ale ja pozostawałem niewzruszony. Prawdziwy fan musi
być nieprzekupny.
Poznawanie przeze mnie
twórczości Bona i spółki przypadło na przełomowy okres w historii zespołu.
Wydawało się wówczas, że irlandzka grupa osiągnęła już szczyty swoich
możliwości. Słuchaliśmy i zachwycaliśmy się więc ich całym dorobkiem z lat
80-tych. Chudy, Kris, Arni i ja staliśmy się małym fanklubem U2, który chłonął
każdą wydobytą skądkolwiek informację o zespole. Oczywiście każdy z nas musiał
posiadać, czyli skopiować na kasety, całą oficjalną dyskografię: sześć płyt od
,,Boy" po ,,Rattle and Hum".
Poza naszą fanklubową
czwórką także i reszta chłopaków miała jako takie pojęcie o U2 . Medżik, choć
pogardzał ,,taką komercją”, w chwilach słabości, zwłaszcza po kilku
piwach, przyznawał się do znajomości i
potajemnego uznania dla chłopaków z Irlandii. Również Bartkowski i Pikur nie
pozostali obojętni na przeboje U2. Podziwialiśmy zaangażowanie polityczne i
religijne zespołu. Na fali postpunkowej abnegacji było fascynujące, że jeden z
największych zespołów rockowych na świecie nie wstydzi się swoich
chrześcijańskich korzeni i otwarcie, ale bez nachalnego kaznodziejstwa, głosi
prawdę o miłości i wolności. W brzmieniu ich muzyki tkwiła siła młodzieńczego
buntu, ale były to wibracje pozytywne, wzywające do naprawy świata na lepsze.
Siła ich przekazu trafiała do nas i my ją rozumieliśmy. Na tle innych modnych
wtenczas zespołów U2 wydawało się być zespołem elitarnym, nieprzystępnym dla
przeciętnego oglądacza MTV. Trudno było usłyszeć jakiś ich utwór w radio, albo
zobaczyć teledysk w telewizji. Rarytasem było zdobycie kasety video z jakiegoś
koncertu. Po roku 1991 ten stan rzeczy uległ nagle zmianie. Zespół zaczął
zyskiwać na masowej popularności. Podczas, gdy my odkrywaliśmy na nowo i
zachwycaliśmy się tym, co świat muzyczny poznał już przez minioną dekadę, U2
szykowało się do zmiany swego wizerunku. W przygotowaniu znajdowała się płyta
,,Achtung Baby”, która pozwoliła muzykom wejść mocnym uderzeniem w nasiąknięte
muzyką elektroniczną i industrialną lata 90-te. Dla mnie to był olbrzymi szok z
którym bardzo długo musiałem się oswajać.
Szybko dogadaliśmy się w
naszej ekipie, że zainteresowania muzyczne warto by przemienić w konkretną
twórczość. Tak jak wielu młodym ludziom w tamtym czasie zamarzyło się nam
założenie własnego zespołu rockowego. Chcieliśmy być sławni, lub przynajmniej
zauważeni. Jakoś nie stało na przeszkodzie nam to, że nie mieliśmy za bardzo
ani instrumentów, ani nawet talentów muzycznych. Liczyły się chęci i zapał.
Szansa na powołanie zespołu pojawiła się zaraz po wycieczce do Karpicka.
Krzychowi, któremu chyba najbardziej z nas wszystkich na tym zależało, udało
się załatwić wynajęcie sali wraz z instrumentami w domu kultury ,,Trojka” na
Ratajach. To było niesamowite, bo wynajęcie nic nas wówczas nie kosztowało.
Wystarczyło umówić się z kierowniczką klubu i wyperswadować jej, że jesteśmy
młodymi twórcami kultury. Krisowi jakoś się to udało i dzięki niemu raz w
miesiącu mieliśmy na dwie godziny całą salę i sprzęt do dyspozycji. Pod
pojęciem sprzętu kryła się w zasadzie stara perkusja, wzmacniacz, jedna gitara
basowa i mikrofon z głośnikiem. Matel miał swoją gitarę elektryczną ze
,,wzmacholem”, więc to wszystko nam jakoś wystarczyło. Zamiast talentu mieliśmy
mnóstwo chęci i fantazji. A fantazja była z pewnością potrzebna, żeby wyobrazić
sobie, iż to wszystko ma jakiś sens. Umawialiśmy się więc na próby, które w
zasadzie ograniczały się do wspólnego picia piwa i niekończącego się
dostrajania instrumentów. Była to jedna wielka improwizacja grania. Chudy
został przeszkolony przez Medżika w zakresie prostego wygrywania basów na dwóch
gitarowych strunach. Nauczył go trzech, czterech chwytów i Chudy mógł już
widowiskowo wyginąć się przy instrumencie niczym Adam Clayton z U2. Bartkowski
bardziej ze względu na swoją ekspresyjność niż na zdolności wokalne został
naszym wokalistą i frontmenem. Przyznać mu trzeba było, że podchodził do swojej
roli z dużym zaangażowaniem i uczuciem. Nie zważając na linie melodyczną
wykrzykiwał do mikrofonu teksty różnych, przeważnie sobie tylko znanych
piosenek. Dodatkowym atutem Wojtasa było to, że potrafił płynnie i ze
zrozumieniem śpiewać piosenki w języku angielskim. Krzychu przejął perkusję i
nawet wykazał się niezłym talentem w obsłudze tego instrumentu. Ja z braku
przydziału instrumentu zostałem mianowany menadżerem, a moja rola ograniczała
się głównie do organizowania zrzuty i kupowania piwa. Pomagał mi w tym Erni,
ale on bardzo rzadko pojawiał się na próbach. Zresztą tych prób nie było aż tak
wiele.
Granie szło nam opornie i
nie mogliśmy mieć złudzeń, że cokolwiek i kiedykolwiek z tego będzie. Nawet
sporadyczna pomoc ze strony Witasa, basisty ze starszego rocznika, nie na wiele
mogła polepszyć naszą beznadzieje. Witasa wkręcił w nasze towarzystwo Matel.
Poznał go podczas papierosowych przerw w szkole. Kolega Witas może nie był
utalentowanym basistą, ale miał swoją gitarę i liczne znajomości w szumnie
przez niego określanej ,,branży muzycznej”. Mógł na przykład załatwić lepszy
mikrofon, a nawet wypożyczyć perkusję. Tak na prawdę, to Witas szukał
zaczepienia. Był za słaby, by występować w jakimś profesjonalnym zespole, ale
dla nas mógł być guru.
Do naszej kapeli dołączał
czasami Maciej Kurnik, kolega Krisa. Mieszkał na Ratajach, więc miał blisko do
,,Trojki”. Maciej dysponował całkiem dobrym głosem i niesamowitą weną twórczą.
Dzięki niemu do repertuaru trafiły takie utwory jego autorstwa jak: ,,Ciemna
więzienna noc”, ,,Frajer pompka”, ,,Dziwki szatana” i ,,Lucyna – czyli list
kiciarza z paki”. Były to teksty zaczerpnięte chyba z jakiś kronik policyjnych.
Mroczne, przesiąknięte zgnilizną obyczajową, opowiadające o ludziach z
marginesu. Jedyny minus twórczości Macieja polegał na tym, że podczas prób improwizował
i tworzył teksty na poczekaniu. Później miał problemy z ich wiernym
powtórzeniem. Może dlatego, że jego wymysły były tak przerażające, zaczęliśmy
się nimi fascynować. Żeby ta unikatowa twórczość nie zaginęła każdą sesję z
udziałem Macieja Kurnika nagrywaliśmy na kasetę magnetofonową.
Mimo szczerych chęci, nie
było większych widoków na rozwój naszego zespołu. Aż tu nagle pojawiła się
przed nami niepowtarzalna szansa publicznego występu. Dzięki jednej z naszych
klasowych koleżanek - Magdzie udało się zorganizować pod koniec drugiej klasy
wielką imprezę w wynajętej sali Domu Działkowicza na Świerczewie. To wydarzenie
przeszło do historii jako ,,impreza na Świerczewie”. Wielka zabawa na
zakończenie roku szkolnego. Dziewczyny poprosiły nas o zorganizowanie muzyki,
mieliśmy więc nareszcie okazję do zaprezentowania własnej twórczości. Witas
załatwił sprzęt i transport. A ja dostąpiłem zaszczytu zapowiedzenia przez
mikrofon pierwszego i jak się później okazało, jedynego występu naszego
zespołu. Co za ekscytacja!
Wszyscy byliśmy szalenie podnieceni.
Tymczasem, jeszcze przed występem pojawił się pewien drobny problem, który
wcześniej uszedł jakoś naszej uwadze. Miałem zapowiedzieć zespół. No tak, ale
jaki? Nigdy wcześniej nie ustaliliśmy między sobą nazwy zespołu. Co prawda
Zbychu kiedyś śmiał się, że moglibyśmy nazywać się ,,Pomarszczone Obcęgi”, ale
było to raczej formą żartu niż konkretną propozycją. Dlatego Wojtas
zaproponował na poczekaniu nazwę z tytułu piosenki Beatlesów: ,,Helter
Skelter”. Jak wyjaśnił był to idiom określający jazdę bez trzymanki,
zjeżdżalnię z placu zabaw. Określenie to miało też drugie znaczeni wskazujące
na pewną niesubordynację, coś wymykającego się spod kontroli. Brzmiało nieźle i
dobrze do nas pasowało, więc się wszyscy zgodziliśmy.
Repertuar nie był zbyt
obszerny i też nie do końca ustalony. Trudno było ułożyć cały program, bo tak
na prawdę, to niewiele rzeczy nam wychodziło. Najłatwiejszy był bluesowy
kawałek, który zaczynał się od słów:
,,Na ulicy Wrocławskiej piękna jest pogoda,
idzie sobie babcia i wpierdala hot-doga,
- oh, yeee...”
Potem następowała długa seria
murmuranda w stylu parura, rura, rura, rura... W kolejnych zwrotkach
babcia zamieniana była w różne inne postacie naszych znajomych ze szkoły,
znajomych z telewizji czy świata polityki. Utwór w zależności od fantazji
grających mógł trwać od minuty do nawet dwudziestu minut. Autorem tego
porażającego tekstu był bodajże Krzychu. Przebojem natomiast miała być
piosenka, grana na melodię ,,Hello, I love you” grupy ,,The Doors” zwana przez
nas ,,PKO”, co oznaczało skrót: ,,Po coś Kurwa Oszczędzał”. To były słowa z
refrenu wymyślone przez samego Wojtasa. Autor tekstu wykrzykiwał refren, a
zwrotki były w jego wykonaniu zupełną improwizacją: ,,bo mi majster nie dał
wypłaty”, ,,bo mnie Pucia dziś wkurwiła”, ,,bo mi się zwiewać z matmy nie
chciało”, ,,bo pies szczekał i mnie wnerwiał”. Do dziś zastanawiam się o co w
tym wszystkim chodziło. Taki protest song, ale właściwie przeciw komu, lub
czemu? Nie miało to większego sensu, ale pewnie tak miało być. Sens w
bezsensie.
Medżik, nasz najlepszy członek zespołu,
przeforsował pomysł zagrania utworu z
punkowego repertuaru ,,Siekiery”. Linia melodyczna była prosta, a tekst brzmiał
fajnie. W refrenie wykrzykiwało się tylko jedno słowo ,,siekiera, siekiera,
siekiera”. Mogliśmy śpiewać, a w zasadzie nadzierać się w chórze. I nieźle to
nam wychodziło. Chłopaki parę razy ćwiczyli też zagranie ,,Running to stand
still” U2. Krzychu się uparł i długo sam ćwiczył chwyty na gitarze, ale ostatecznie skończyło się na tym, że
podczas słynnego koncertu Wojtas odśpiewał to a cappella.
Tak! Mieliśmy ten swój
słynny występ dla publiczności, na koniec drugiej klasy, podczas imprezy na
Świerczewie. Przygotowywaliśmy się długo, stroiliśmy instrumenty, sprawdzaliśmy
nagłośnienie i mikrofony. Co chwile robiliśmy przerwy na wzmocnienie naszych
gardeł. Pamiętam tylko, że w końcu na usilną prośbę naszych dziewczyn z klasy
zaczęliśmy grać. Stanąłem przed mikrofonem i zapowiedziałem zespół. Burza
oklasków. Potem nastąpiła kakofonia dźwięków, z której z dużym trudem można
było wyodrębnić jakąś linię melodyczną. Nie zważając na to Wojtas nadzierał się
na całe gardło starając się przekrzyczeć dźwięki instrumentów.
- Po coś ku…, po coś oszczędzał!!!
Nasz frontman rozebrał
się z koszuli i paradował z nagim, bujnie obrośniętym torsem. To niewątpliwie
wzmacniało jego ekspresyjność sceniczną. Po każdym odśpiewanym kawałku
następowały kolejne tak zwane przerwy techniczne na przepłukanie gardła i
nieustanne dostrajanie instrumentów. Przerwy z czasem się wydłużały, a i zespół
nie mógł się już pozbierać do kupy. Na scenie został jedynie Medżik, który nie
zważając na to wszystko co się wokół niego dzieje ,,piłował” solówki na swojej
gitarze. Potem na scenę wkroczył niejaki Żwiras, koleś, który pojawił się na
imprezie niewiadomo skąd i uderzając w taniec pogo rozpoczął ,,demolkę” sprzętu
w jaki był wyposażony Dom Działkowicza. Chyba za mocno wczuł się w rolę fana
naszego zespołu. Wystraszony Witas zaczął pośpiesznie pakować sprzęt do
samochodu i zniesmaczony opuścił imprezę.
Tak właśnie się zakończył
nasz sławetny występ na Świerczewie. Dziwne, że nie pamiętam już wcale reakcji
publiczności. Może poza początkowym zaciekawieniem i brawami na zachętę,
później nikt się już nie interesował tym, co się dzieje na scenie. Cóż, nie
licząc Żwirasa, to nie mieliśmy chyba żadnych fanów.
W jakiś sposób muzyczne
dzieje naszej paczki próbował kontynuować dalej Krzysztof. Jeszcze tego samego
roku, podczas wakacji, spotkaliśmy się w kilka osób u niego na działce w
Sierosławiu. Był Chudy, Erni i ja. Podczas nocnego picia powstał pomysł
nagrania na magnetofon kasetowy materiału na płytę. Nie mieliśmy żadnych
instrumentów, ale to wcale nam nie przeszkadzało. Krzychu, podobnie jak w
Karpicku uderzając łyżkami w miski wybijał rytm, Zbyś naśladował ustami
brzmienie gitary basowej, a ja z Ernim śpiewaliśmy przez plastikowe rurki.
Efekt zaskoczył nawet nas samych. Nagrany materiał zawierał bodajże pięć
utworów, w tym nieśmiertelne ,,Szczęśliwej drogi już czas”. Oprócz tego
zaśpiewaliśmy ludową piosenkę ,,Gdybyś była moja kupił bym ci skrzypce” na
bluesową nutę znaną z utworu ,,Na ulicy Wrocławskiej”. Jeden z utworów, pod
natchnieniem wspomnień przekazanych nam przez Macieja Kurnika, poświęcony był odgłosom
z budowy i niecenzuralnym odzywkom padającym z ust budowlańców. Stąd nasza
niezwykła płyta zyskała tytuł ,,Cegła”. I tak zostało ,,Cegła - Sierosław live”. Poniekąd płyta ta z czasem stała się
legendą. Na początku trzeciej klasy kaseta z naszym nagraniem przechodziła z
rąk do rąk po całej klasie. Była odsłuchiwana przy różnych okazjach, w różnych
towarzystwach. Nie przyszło nam do głowy żeby dokonać kopii naszego bezcennego
nagrania. I tak niestety, podobnie jak z kasetą z Karpicka, oryginał zaginął, a
my nie byliśmy już w stanie go odnaleźć.
Muzyczne zainteresowania
na pewno pomogły nam stworzyć zgraną ekipę klasowych kumpli, ale zaczęło łączyć
nas też coś więcej. Wspólne przeżycia, doświadczenia, imprezy, czas spędzany po
szkole sprawiały, że popadaliśmy pomału w uzależnienie od siebie. Mogłoby się
to wydać dziwne, zwłaszcza, że pochodząc z różnych środowisk, z różnych części
miasta i spoza niego. A jednak wspólne przebywanie w szkole, a zwłaszcza poza
nią chcieliśmy maksymalnie wydłużyć. Rzadko zdarzało się, by zaraz po
skończonych zajęciach ktoś z nas pragnął od razu wracać do domu. Prawie zawsze
pojawiało się pytanie: co dziś robimy? Jak nie było pomysłów, albo kasy na piwo
można było udać się na kawę do ,,Prasowej” lub na herbatę do ,,Herbaciarni”,
albo po prostu, pójść na ulicę Orzeszkowej
posiedzieć u Erniego w domu. Do Erniego było zresztą najbliżej. W jego
domu czuliśmy się trochę jak w ekskluzywnym klubie. Dwa wygodne fotele, stół do
gry w karty lub w szachy, popielniczka i muzyka na życzenie. Zimą grzał nas
kaflowy piec na węgiel, w upalne dni grube, kamieniczne mury dawały przyjemne
schronienie. Atmosfera pokoju zawsze była gęsta od tytoniowego dymu unoszącego
się pod wysoki sufit.
Mniej więcej od połowy
trzeciej klasy przyjście do Erwina po szkole na co najmniej jednego, jak to
pieszczotliwie mówiliśmy ,,roberka” w brydża stało się naszym niemalże codziennym
zwyczajem. Dobieraliśmy się w pary i rozgrywaliśmy kolejne partie. Niekiedy
było nas tylu, że mogliśmy tworzyć odrębne dwa grające stoliki. Do Erwina
przybywali w tym czasie różni inni goście: chłopacy z innych klas naszej szkoły
z którymi piliśmy wina, koledzy Wojtasa, albo Krzycha. Dom robił wrażenie
otwartego na wszystkich, choć początkowo był to typowo męski klub. Z biegiem
czasu jednak zaczęły się w nim pojawiać i dziewczyny. Nasze koleżanki.
Temat dziewczyn był
jednak sprawą bardzo delikatnej materii. Byliśmy ekipą ściśle męską.
Dopuszczenie do naszych spraw osoby płci przeciwnej mogło być odebrane przez
większość jako zagrożenie dla spójności naszej grupy. Temat zakochania się był
tematem tabu. To jakby okazać swoją słabość i wystawić się na drwiny kolegów. Ale
życia nie dało się oszukać. Byliśmy wszak jak młode ogiery, w których gotowała
się krew. Pewnych rzeczy nie można było ukryć i stłamsić. I choć muzyka, nasz
zespół wydawały się najważniejsze, każdy z naszej paczki chłopaków przeżywał
swoje wewnętrzne miłosne rozterki. W skrytości przed innymi.
6. Alicja
Na dobrą sprawę Alicja pojawiła się w
moim życiu przez Chudego. Nie dzięki niemu, ale właśnie przez niego. Ściśle
rzecz ujmując, to przez jego nałóg picia kawy i dużą przerwę w środowym
rozkładzie zajęć szkolnych w trzeciej klasie. Chudy był prawdziwym kawoszem, a
ja tylko czasami dla towarzystwa dawałem się skusić na kubek gorącej kawy z
ekspresu. Tak, czy inaczej dwa czynniki nakładające się na siebie w pewnym
momencie stworzyły sprzyjające możliwość otwarcia nowego rozdziału w moim życiu
licealisty.
Decyzją dyrekcji lekcje
religii, które wprowadzono nam do planu zajęć szkolnych, zostały przeniesione
na ostatnie godziny lekcyjne tak, że kto nie chciał na nie chodzić, mógł
wcześniej w tym dniu zakończyć zajęcia. Kilka osób skrzętnie wykorzystywało ten
przywilej. Medżik na przykład nucąc radośnie przebój REM ,,Losing my religion”
opuszczał szkołę, ciesząc się, że wcześniejszym autobusem wróci do domu.
Reszcie klasy pozostawało przeczekanie dużej przerwy, by móc spotkać się z
naszym księdzem katechetą Eugeniuszem, przezywanym familiarnie przez ogół
szkolny Geniem lub Genasem. Same lekcje religii nie były już takie nudne, a to
za sprawą niezmiernie ciekawej osobowości samego prowadzącego. Genas, nawiasem
mówiąc niewiele starszy od nas, potrafił ,,kupić” zaufanie swoich uczniów. Nie
traktował ich jak bandę wyrostków z którymi przyszło mu się użerać, ale jak
dorosłych ludzi z którymi można dyskutować na wszystkie ważne tematy. Przy tym
nie pozwalał sobie wejść na głowę i jak go ktoś zdenerwował potrafił huknąć i
to nie tylko słowem. Nasz ksiądz katecheta był też palaczem tytoniu, z czym się
w ogóle nie krył. Miał więc duże wyrozumienie dla nieświeżych chuchów jakie
wydobywały się po dużej przerwie z ust Krzycha, Chudego, czy Wojtasa. Potrafił
rzucić jakąś zabawną uwagę na temat palenia. W przeciwieństwie do większości
nauczycieli Genas cieszył się dużą sympatią braci szkolnej. Traktowaliśmy go
jako ,,naszego”. Warto więc było zostać trochę dużej w budzie, bo lekcje z nim
zawsze zapowiadały się ciekawie.
Trzeba było jednak
przetrwać dużą, dwudziestominutową przerwę. Kiedy pogoda była w miarę
przyzwoita można było wykorzystać na ,,fajkowe” spotkanie na podwórku kamienicy
przy ulicy Skrytej, albo pograć na boisku w piłkę nożną używając do tego celu
piłki tenisowej. Gorzej, gdy zaczynały się miesiące jesienno-zimowe i pogoda
raczej nie zachęcała do wychodzenia poza mury szkoły. Pozostawał jedynie
,,Red-bar” w podziemiach szkolnego budynku. Chudy, któremu wyraźnie brakowało
towarzystwa Medżika namawiał mnie często na wypicie kawy. Nie przepadałem za
kawą, ale dla towarzystwa warto było się czasem poświęcić. Po pewnym czasie
stało się to nawet naszą, starannie celebrowaną, co środową tradycją. Kawę z
ekspresu można było sączyć nawet przez dwadzieścia minut, czyli całą dużą
przerwę, przy czym snuć wspaniałe marzenia o naszej przyszłości lub komentować
na bieżąco teraźniejszość. Mieliśmy też swoje stałe siedzisko, ławeczkę pod
ścianą, przy oknie. To było też dobre miejsce obserwacyjne, niewidoczne dla
wchodzących, a dające dobre pole obserwacji całego baru.
Właśnie
na początku października, podczas jednej z owych środowych przerw przed
religią, po raz pierwszy zwróciłem uwagę na nią – drobną dziewczynę w długich
czarnych włosach. Ubrana była w biały sweterek z golfem i czerwoną spódniczkę w
czarno-brązową szkocką kratę. I od tej spódniczki się wszystko zaczęło.
Byłem świeżo po lekturze
dwutomowej powieści „Waverley” szkockiego pisarza sir Waltera Scotta. Książkę
udało mi się nabyć na wyprzedaży w antykwariacie. Byłem niezwykle dumny z
mojego literackiego odkrycia. Pochłonięty nagłą, wielką miłością do Szkocji
próbowałem zarazić Chudego tą moją nową pasją. Wmawiałem mu jakby to było
wspaniale, gdybyśmy we dwójkę przemierzali na piechotę górskie połacie
szkockich wrzosowisk, jezior i wzniesień. Sami sobie wyznaczalibyśmy trasy,
zwiedzali wioski, małe miasteczka, ruiny zamków, degustowali w pubach miejscowe
piwo, a później wszystko to opisalibyśmy w przewodniku dla wymagających
turystów. To mogłaby być taka nasza przygoda życia.
Kuszący aromat ciepłej,
czarnej kawy posłodzonej płaską łyżeczką cukru oraz plucha na dworze, majacząca
oknem poniosły mój stan ducha w sferę odległych, nostalgicznych marzeń. I nagle
zaczęło docierać do mnie, że do tej całej mojej wizji doskonale wpasowuje się
krótka, szkocka spódniczka należąca do młodej, intrygującej osóbki siedzącej w
,,Red-barze”. Spod spódniczki wystawała para całkiem zgrabnych nóg kusząco
ujętych w czarnym kolorze rajstop. To one prowokowały moje ukradkowe
spojrzenia. Do końca przerwy wpatrywałem się cały czas jak urzeczony w drobną postać
dziewczyny, właścicielki spódniczki w czerwoną, szkocką kratę. Jej twarz miała
delikatną powłokę, taką prawie dziecinną. Przysłonięte długą grzywką oczy
wydawały mi się czarne jak moja kawa. Siedziała po drugiej stronie baru, tak na
skos, przy drzwiach wejściowych i rozmawiała ze swoją koleżanką. W ręku,
podobnie jak ja, trzymała plastikowy kubek z kawą. Dziwne, że nigdy wcześniej
nie widziałem tej dziewczyny. A może widziałem, tylko, że nie zwróciłem na nią
uwagę? Nie kojarzyłem jej ze szkolnego korytarza, gdyż wydawało mi się, że
poznałem już wszystkie ciekawe dziewczęce twarze ze szkoły. Nie przypominałem
sobie też, by mógł ją widywać wcześniej w barze. Na pewno też nie należała do
żadnego ze znanych mi towarzystw. Byłem niemalże pewien, że jest z młodszego
rocznika. Pierwsza lub druga klasa.
Znaczącym ruchem głowy
pokazałem dziewczynę Zbychowi, ale ten widocznie nie ujrzał tego co ja, bo
tylko lekceważąco wzruszył ramionami. Po dłuższej chwili właścicielka spódnicy
w szkocką kratę zorientowała się, że popatruję na nią usilnie. Dwa lub trzy
razy nasze spojrzenia na sekundę zetknęły się w wzajemnym przyciąganiu. To mnie
jeszcze bardziej elektryzowało i nastawiło na baczną czujność. Taka drobna
prowokacja.
Dzwonek oznajmiający
koniec przerwy zabrzmiał jak dla mnie za szybko i zbyt brutalnie. Wyrwał mnie z
błogiego stanu zapatrzenia. Wstając z ławki i przechodząc koło owej dziewczyny
raz jeszcze spojrzałem jej prosto w czarne, głębokie oczy. Ona jakby na to
czekając i wyczuwając moje intencje wyrwała się z zamyślenia i zwróciła powoli
swój wzrok ku mnie. To wyzwoliło moją zupełnie spontaniczną reakcję.
Uśmiechnąłem się promiennie, z pełną energią dobrotliwości i życzliwości na
jaką mnie tylko było stać. A ona odwzajemniła ten mój uśmiech. Tak lekko,
zwyczajnie, sympatycznie. Tak po prostu, bezpretensjonalnie, bez żadnych
podtekstów. Odniosłem wrażenie, że była to niewinna, pozytywna reakcja. Odruch
życzliwości. Zareagowała na mój przyjazny gest jakby w odpowiedzi na
spojrzenia, które wymienialiśmy pomiędzy sobą podczas przerwy. Przez jedną
sekundę między nami zaistniała subtelna nić porozumienia. Takie milczące ,,ja
wiem, że ty wiesz”. Niby nic nadzwyczajnego, a jednak niesamowite doznanie.
Przynajmniej dla mnie.
Przez całą religię
myślałem tylko o tym uśmiechu i spódniczce w czerwoną, szkocką kratę. Co za
cudowny dzień! Wyjątkowe, wspaniałe przeżycie. Nieznajoma dziewczyna obdarzyła
mnie swoim dyskretnym uśmiechem. Z tego powodu czułem się szczęśliwszy,
napełniony pozytywną energią. I to wówczas było dla mnie sednem sprawy. Dobry
nastrój.
Wieczorem myślałem o
wymianie uśmiechów jako o epizodycznym zdarzeniu, które czasem przypadkowo się
może przytrafić takiemu gościowi, jak mi. Cóż… było, przeminęło. Wciąż jednak
wszystko analizowałem i nie dawało mi to spokoju. Następnego dnia od rana
zaczęły dręczyć mnie przemyślenia pogłębiające całą sprawę. Jej odwzajemniony
uśmiech mógł być wszak sygnałem pozytywnego odbioru. Może coś zaiskrzyło i być
może ona dostrzegła coś we mnie, tak jak ja zainteresowałem się nią? Czy ona
patrzyła na mnie z premedytacją, czy tylko odpowiadała na moje spojrzenia? Co
ona sobie o mnie pomyślała? Sam już nie byłem pewien, czy bardziej pociągała
mnie spódniczka w szkocką kratę, tak idealnie wpasowująca się w moją nową pasję
życiową, czy rzeczywiście było coś pociągającego w samej dziewczynie. Może to
tylko okoliczności zdarzenia były same w sobie wyjątkowe? Niewątpliwie było w
tym wszystkim zbyt dużo roztrząsania jak na zdarzenie bez znaczenia. Ziarno
niepokoju zostało we mnie zasiane. Zanim dotarłem do szkoły powziąłem
postanowienie przyjrzenia się raz jeszcze, tym razem bardziej wnikliwie i
krytycznie, tej ciekawej osóbce.
Jednak po pojawieniu się
w liceum nie byłem pewien czy rozpoznam właścicielkę owej szkockiej spódniczki,
zwłaszcza wówczas, jeżeli tej spódniczki nie będzie miała na sobie. Obraz
twarzy rozmył mi się kompletnie. Pamiętałem tylko długą, ciemną grzywkę
opadającą na oczy o barwie kawy z ekspresu. Ten opis mógł pasować do zbyt wielu
dziewczyn w naszej szkole. Pilnie przeszukiwałem wzrokiem podczas każdej
przerwy dziewczęce skupiska z innych klas. Kilkakrotnie zachodziłem do
„Red-baru”. Moje poszukiwania okazały się bardzo trudnym zadaniem. Nie
znalazłem nikogo, kto by choć trochę pasował do opisu dziewczyny z wczorajszego
spotkania w barze. Żadnej szkockiej kratki. Dlaczego kobiety muszą codziennie
przebierać się w inne rzeczy? Nie to co my faceci. Jak zakładasz koszulę w
poniedziałek to nosisz ją do piątku. To upraszcza sprawę. Łatwiej nas
zidentyfikować. A tak miałem problem. Na domiar złego wcale nie zapamiętałem
jej koleżanki. A to w jakiś sposób pomogłoby mi namierzyć jej klasę. Zbycha nie
wtajemniczałem w moje poszukiwania, żeby nie stwarzać mu pretekstu do
publicznych drwin z mojej osoby. Zresztą on nawet by nie wiedział o kogo mi
chodzi.
W końcu doszedłem do
wniosku, że marnuję czas. Emocje z każdym kolejnym dniem opadały. Pomyślałem
sobie nawet, że to spotkanie mogło być zupełnie przypadkowe. Może ta dziewczyna
wcale nie była z Dwójki. Może to tylko jakaś koleżanka tej z którą siedziała.
Cóż, miłe zdarzenie, ale niepowtarzalne. Tak dotrwałem do piątku, a w weekend
pochłonęły mnie inne ważne sprawy.
Akurat był to okres kiedy
zespół U2 wydał nową, jakże odmienną od dotychczasowego brzmienia, płytę
,,Achtung Baby”. Po zapowiedziach, że koncertem noworocznym w Dublinie w 1990
roku zespół kończy swoją muzyczną działalność, po półtora roku reaktywuje się i
nagrywa w berlińskim studiu nowy
materiał dźwiękowy pełny elektronicznych brzmień, ostrych gitarowych ryfów i
modulowanych głosów. Lider zespołu Bono obciął swoje charakterystyczne długie
włosy, założył świecącą kurtkę i ciemne okulary przeciwsłoneczne. Czy nadal to
było to stare U2, zespół, którego byliśmy tak zagorzałymi fanami? Ten problem
już od kilku tygodni zajmował całą naszą paczkę. W piątki wieczorem lub soboty
zbieraliśmy się wszyscy u Chudego w Swarzędzu i przy piwku słuchaliśmy w kółko
wciąż tej samej płyty analizując po kolei utwory. Dzieliliśmy się naszymi
wrażeniami, przeczytanymi w prasie informacjami, ciekawostkami, które udało się
gdzie niegdzie zdobyć. Było o czym gadać. W przeciwieństwie do Chudego i
Krzycha nowa płyta nie zachwycała mnie. Szukając bardziej spokojnej muzyki
wolałem wsłuchiwać się w brzmienia starych utworów, zwłaszcza tych z płyty
,,The JoshuaTree”. Był jednak na ,,Achtung Baby” jeden spokojniejszy utwór
trochę jakby trącący dawnym U2. To było ,,One”. Tej piosenki mogłem słuchać na
okrągło. Szybko też nauczyłem się słów, ale nie rozumiałem przesłania. Wydawało
mi się, że to piosenka miłosna o uczuciu rodzącym się między mężczyzną a
kobietą: ,,We are one, but not the same. Carry each other...” W
rzeczywistości, po latach dowiedziałem się, że Bono komponując ten utwór miał
na myśli uczucia syna chorego na AIDS względem własnego ojca. Ale wtedy tego
nie wiedziałem. Dlatego wszystkie moje uczuciowe wzloty w owym czasie były
ilustrowane muzyką z utworu ,,One”.
Po weekendzie bardzo szybko nastał poniedziałek i
poranna pobudka. Ktoś tak złośliwie ułożył nam plan, że poniedziałek zaczynał
się o ósmej rano lekcją języka rosyjskiego, czyli istna masakra na dobry
początek tygodnia. Pierwsza lekcja odbywała się w sali 103 na parterze w starej
części liceum. Nieciekawy poranek, nieciekawa lekcja, znów odpytywanie i jakieś
głupie zadania domowe. Wychodziliśmy z ulgą po dzwonku na przerwę. Ze sali 104
wychodziła inna klasa. Nagle w tłumie wychodzących mignęła mi postać dziewczyny
w białym sweterku z golfem i z długą grzywką opadającą na oczy. Wpierw poznałem
sweterek. Brakowało spódniczki w szkocką kratę. Dziewczyna miała długie
dżinsowe spodnie. Ale nie ulegało wątpliwości, że to ta sama osoba, która była
w „Red-barze”. Serce podskoczyło mi radośnie i załomotało przyśpieszonym
rytmem. Więc ujrzenie jej coś jednak dla mnie znaczyło. Nadzieja wróciła. Ona
co prawda nie dostrzegła mnie, a ciekaw byłem czy mogła mnie zapamiętać. Teraz
nie mogłem stracić ją z oczu. Trzeba było dowiedzieć się z której jest klasy.
Ale jak to zrobić?
Dyskretnie śledziłem
dokąd udała się jej klasa. Miałem też cichą nadzieję, że dziewczę o kawowym
spojrzeniu dostrzeże też i mnie. I może rozpozna i może znów się uśmiechnie. To
byłby wtedy jakiś znak. Nie chciałem jednak niczego robić nachalnie. Zdałem się
zupełnie na przypadek. Po krótkiej wędrówce na pierwsze piętro nowego skrzydła
szkoły część klasy i ona sama zatrzymała się przy gabinecie chemicznym. Do
końca przerwy stałem w znacznej odległości przy parapecie okiennym udając, że
patrzę na ulicę. W rzeczywistości śledziłem moją szkocką dziewczynę. Próbowałem
odnaleźć w niej to, co tak mnie urzekło w „Red-barze”. Dziś bez spódniczki w
czerwoną, szkocką kratę i bez wejrzenia
wydała mi się całkiem przeciętna. Owszem, miała ładną, sympatyczną twarz, ale w
jej całej postaci brakowało tego magnetyzmu, który przyciąga męskie oko.
Niestety ani razu nie spojrzała w moim kierunku. Spacerowała z zeszytem w ręku.
Widocznie powtarzała sobie jakiś materiał przed lekcją. Nie rozmawiała z nikim,
nikt do niej nie podszedł. Gdy zadzwonił dzwonek wpadłem na pewien ryzykancki
pomysł. Poczekałem aż przyszła chemiczka Dysiowa i wprowadziła całą klasę do
sali. Dla mnie zaczynała się lekcja geografii. Mogłem się na nią trochę
spóźnić. Kefir – nasz geograf nie był groźnym, wymagającym nauczycielem. Powiem
mu, że musiałem coś załatwić w sekretariacie szkoły. I rzeczywiście do sekretariatu
się udałem. Pracowała tam pani Janowska, mama Korbola, czwartoklasisty, naszego
znajomego z klubu miłośników taniego wina. Znała mnie z widzenia. Postanowiłem
zaryzykować. Zastukałem w drzwi sekretariatu i wszedłszy uprzejmie zapytałem o
profesor Dysiową.
- Dzień dobry, czy
mogłaby pani sprawdzić, z którą klasą obecnie ma zajęcie profesor Dysiowa?
Miałem do niej przyjść na poprawę sprawdzianu, ale nie pamiętam z którą klasą
miałem pisać – zrobiłem przy tym bardzo zatroskaną minę, udając wielkie przejęcie.
Janowska spojrzała na mnie z politowaniem, potem sięgnęła po jakiś skoroszyt i
wyciągnęła dużą kartkę z zarysowanym planem zajęć.
- Cóż wygląda na to, że
pani profesor ma teraz zajęcia z drugą klasą… Ale zaraz, ty przecież chodzisz
do trzeciej... – pani Jankowska mruczała coś pod nosem i spoglądała na mnie
podejrzliwie. A mnie aż rozpierało. Musiałem szybko zaatakować, bo za chwilę
stracę szansę uzyskania tej najważniejszej informacji.
- Z którą drugą...
- Drugą ,,Ce”. A z
trzecimi klasami ma zajęcia dopiero po dużej przerwie – Janowska wydawała się
bardzo przejęta prowadzeniem tego dziwnego dochodzenia.
- Ach, rzeczywiście.
Dziękuję bardzo – rzuciłem na odchodne i już mnie nie było w sekretariacie.
Miałem tę najcenniejszą informację – Druga ,,c”. To już coś. Zlokalizowałem ją.
Teraz dobrze by było poznać jej imię. A to było o wiele trudniejsze zadanie.
Wrażeń jak na początek
tygodnia miałem już całkiem sporo. Postanowiłem pozostawić wszystko naturalnemu
biegowi. Bez błazenady, bez żadnych wygłupów i gwałtownych ruchów. Spokojnie i
ostrożnie. Cała ta sytuacja bawiła mnie, intrygowała. Nie mogłem stwierdzić, że
oto zapałałem wielkim uczuciem do nieznanej mi bliżej dziewczyny. Owszem robiła
ona na mnie wrażenie, ale nie jakieś tam super wyjątkowe. Żadne szaleństwo.
Wyjątkowe natomiast były okoliczności. Moja pasja do Szkocji i to jedno miłe,
przyciągające spojrzenie. Wzrastała we mnie przemożna chęć pozyskania więcej
informacji o nieznajomej. Czułem, że jest w niej coś intrygującego, jakaś
nieprzeciętność godna bliższego zainteresowania.
Skąd jednak dowiedzieć się jej imienia? Jak ją nazwać?
Starałem się odwołać do szkockiej literatury sir Waltera Scotta. Co prawda w
powieści ,,Waverley” występuje piękna Flora Mac-Ivor, ale imię to w ogóle nie
pasowało mi do współczesnej dziewczyny chodzącej w dżinsach, albo
mini-spódniczkach. W końcu wymyśliłem sobie imię Agnes. Nie Agnieszka, ale
właśnie Agnes. Szkocka Agnes. To imię wydawało mi się, że pasuje do niej
idealnie. Nie niosło dla mnie żadnych innych skojarzeń poza mityczną, wymarzoną
Szkocją. Było czyste, dziewicze, zwyczajne i piękne.
Kolejne dni oznaczały dla
mnie śledzenie planu lekcyjnego klasy II c. Chciałem wiedzieć, kiedy mam szansę
ponownego ujrzenia szkockiej Agnes. Nadal nie chciałem zdradzić się przed
Zbychem, dlatego na przerwach wychodziłem z nim dla towarzystwa przed szkolę na
ćmika, lub brałem udział w rozmowach o pierdołach z Krisem lub Wojtasem. W
pamięci wciąż jeszcze miałem docinki, jakie chłopacy serwowali w ubiegłym roku
Radkowi Sznajdzie, gdy wydało się, że ten podkochuje się w niejakiej Jolce ze
starszej klasy zwanej Parówą. Namówili nawet Jolkę Parówę, by ta dla żartów
podeszła na przerwie i zaprosiła Radzia na wiejską dyskotekę do Manieczek.
Dziewczyna, należąca do grupy tak zwanych odjazdów, ochoczo poddała się
konwencji żartu i rzeczywiście zaczęła prowokować oraz nękać biednego Radka
głupimi odzywkami. Chłopak nie wiedział jak ma właściwie zareagować i zaczął
wyczuwać prowokację. Nie poddał się konwencji żartu, zdezerterował i ostatecznie
odpuścił sobie znajomość z Jolką Parówą. Ekipa miała z tego ubaw przez kilka
tygodni, a Radek chodził struty jak pies z przyciętym ogonem. Obraził się na
wszystkich. Podobny los spotkał Tomaja Korbola, który podkochiwała się w Ewce z
naszej klasy. Docinki i historyjki o jego zalotach były ulubionymi tematami
podczas przerw ćmikowych. Bałem się, że zdradziwszy komuś mój sekret mógłbym
się narazić na równie głupie żarty i plotki. Musiałem więc utrzymywać wszystko
w tajemnicy i uważać, żeby się nie zdradzić jakimś nieumyślnym gestem.
Zachowywałem więc wszelkie pozory normalności. Nie mogłem zostać dłużej po
lekcjach, czy śledzić Agnes po wyjściu ze szkoły. To zrodziłoby u moich kolegów
podejrzenia. Pojawiłyby się dociekliwe pytania, a potem zapewne głupawe
komentarze. A tego chciałem jak najbardziej uniknąć.
Mimo zaangażowania się w
tropienie śladów Agnes, a nawet wbrew fali poetyckiego uniesienia, nadal
uważałem to wszystko za zaledwie przelotną przygodę, jakiś sposób na oderwaniem
się od codziennej rutyny zajęć w liceum. Żeby ostatecznie stwierdzić, co tak
naprawdę się ze mną dzieje wyznaczyłem sobie cel, zadanie. Musiałem zbliżyć się
i dowiedzieć jak najwięcej o tajemniczej dziewczynie z II c. Powoli zaczynało
to wszystko przypominać jakieś zawody wyczynowe lub prywatne śledztwo. Niemniej
jednak ta moja obsesja (bo tak trzeba było nazwać rzecz po imieniu) stawała się
coraz bardziej wciągająca i ekscytująca. Niemalże każdego dnia budziłem się
rano z pytaniem, czy spotkam dziś Agnes? Na przerwach szukałem sal lekcyjnych
pod którymi mogła stać z koleżankami z klasy. Na pewno nie należała do
towarzystwa fajkowego. I dla mnie był to jakiś jej plus. Niepaląca dziewczyna
wydawała mi się bardziej atrakcyjna, pociągająca. Zastanawiałem się jak ją
podejść, jak znaleźć ten właściwy klucz, który otworzy przede mną drzwi do
poznania jej osobowości. Gdzie zaczerpnąć informacji? Ktoś musiał przecież ją
znać.
Minęły dwa tygodnie i
znów nastała środa. Na dużej przerwie zaprosiłem Chudego do ,,Red-baru”. Tym
razem obiecałem, że to ja postawię mu kawę. Zdziwił się wielce, ale nie
protestował. A ja po ciuch liczyłem na powtórkę wydarzenia sprzed dwóch tygodni.
I nie pomyliłem się. Mniej więcej w połowie przerwy do baru weszła Agnes z
koleżanką. Niestety tym razem nie miała na sobie spódniczki w szkocką kratę.
Wielka szkoda, ale to już nie miało takiego znaczenia. Dziewczyny rozejrzały
się przelotnie po sali w poszukiwaniu wolnego stolika. Poczułem falę gorąca
oblewająca mi twarz od środka. Serce zabiło mi mocniej w nadziei, że ona
rozpozna mnie, wykona jakiś przyjazny gest w moim kierunku. Przygotowałem sobie
nawet uśmiech, żeby szybko odpowiedzieć na jej sygnał, ale ona nie raczyła
spojrzeć w kierunku mojej osoby. Odczułem lekki zawód. Agnes usiadła dwa
stoliki dalej, plecami do nas tak, że nie byłem w stanie obserwować jej twarzy.
Zbyś gadał cały czas o jakimś artykule z ,,Wprostu”, który wczoraj przeczytał.
Trudno mi było się skupić na jego opowieści. Zbyt mało mnie to w tej chwili
interesowało. Modliłem się w duchu, żeby ona zechciała się odwrócić. Choć na
sekundę. Musiałem być gotowy na jej wzrok. To mógłby być jakiś sygnał. Obecność
Chudego stała się dla mnie w pewnym sensie ciężarem. Nie mogłem ruszyć się z
miejsca, zmienić stolika. Nie mogłem zrobić nic, co by przyciągnęło jej uwagę
ku mojej osobie. Zadzwonił dzwonek na lekcję. Ona i koleżanka wstały i wyszły.
Nie odwróciła się, nie spojrzała na mnie. Ach, co za bolesny zawód...
Rozczarowanie. Czyli ów uśmiech sprzed dwóch tygodni był tylko czystym
przypadkiem, jednorazowym grymasem losu. I nic więcej się za nim nie kryło?
Zrobiło mi się przykro. Nawet bardzo.
Wieczorem zasiadłem przy
biurku i utknąłem wzrok w pustej kartce papieru. Chciałem coś napisać, przelać
żal tego dnia na papier. Dotarło do mojej świadomości, że to przykre zajście z
baru nie jest mi obojętne. Myśli natrętne nie opuszczały mnie, ale podgryzały
wewnętrznie. I zamiast dać sobie spokój, odpuścić sprawę bliżej nieznanej mi
dziewczyny, to szalenie się nią zamartwiałem. Wbrew nadziei i oczekiwaniom
okazało się, że ja nie istnieję dla Agnes. Powinienem więc sobie ją odpuścić. Niestety
moje zainteresowania jej osobą nie słabło, ale wręcz wzrastało. Ten smutek,
który pojawił się owego dnia stał się dla mnie początkiem silnego uczucia,
które dawało mi do zrozumienia, że jednak ta dziewczyna nie jest mi zupełnie
obojętna. Myśl o niej przeradzała się w pragnienie, pragnienie zaś w pożądanie,
a pożądanie w fascynację. Wpadłem na całego…
Wiedziałem już, że nie
chcę odpuścić sobie tej sprawy. I nie odpuściłem. Następnego dnia podjąłem
dalsze obserwacje koleżanki z II c. Ku szalonej mej radości w ciągu kolejnych
dni udało mi się kilka razy przyciągnąć jej spojrzenie. Robiłem to z
premedytacją, by dać jej do zrozumienia, że wpatruje się w nią. Chciałem by
zapamiętała i kojarzyła moją osobę. Niech wie, że ją adoruję. Bez słów, bez
nachalnego podrywania. Dyskretny cień obserwacji.
Wreszcie stało się to
coś, na co tak bardzo liczyłem. Spotkaliśmy się przypadkiem na schodach. Ona
akurat schodziła, ja wchodziłem na piętro. Sami, obok nas nie było nikogo.
Musieliśmy się minąć. Szedłem i usilnie wpatrywałem się w jej twarz. Ona
podniosła oczy spod ciemnej grzywki i wejrzała w moje spojrzenie. Uśmiechnęła
się. Tak! Pierwsza, nieprzymuszona niczym, uśmiechnęła się do mnie. Szczerze,
bez fałszu. Powoli i długo wpatrując się w moje oblicze. Odwzajemniłem uśmiech
i bez słowa minąłem ją. Nic więcej w tamtej chwili nie byłem w stanie z siebie
wydobyć.
Później, analizując po
wielokroć to zdarzenie, żałowałem, że zabrakło mi odwagi by powiedzieć chociaż
,,cześć”. Oskarżałem siebie o spieprzenie sprawy. Mogłem powiedzieć cokolwiek,
może nawet zapytać się o kawę w „Red-barze”. W tamtych kilku sekundach
straciłem głowę. Działo się to tak szybko. Czułem jedynie, że fala ciepłego
powietrze przeszła wówczas przez moje plecy. Miałem wrażenie jakby nagle
wyrosły mi skrzydła. Gdy tylko się minęliśmy pognałem jak oszalały przed
siebie. Przeskakiwałem co dwa schodki i zapominałem dokąd idę. Zatrzymałem się
dopiero na trzecim piętrze. Spojrzałem przez balustradę w dół, ale Agnes już
nie dojrzałem. Poczułem się tak szczęśliwy, tak wniebowzięty. Ona obdarzyła
mnie najwspanialszym uśmiechem, dała znak od siebie. Co za radosna chwila!
Tego dnia nie widziałem
już jej więcej. Ale i tak byłem najszczęśliwszy z ludzi. Wieczorem puszczałem
sobie na słuchawkach piosenkę ,,One” U2: ,,We are one, but not the same.
Carry each other...”. Muzyczną barwę dźwięków połączyłem z wizją uśmiechu
adresowanego do mnie. Tego dnia po raz pierwszy zdałem sobie sprawę, że się
zakochałem. Kartki papieru na biurku w pokoju zapełniły się moimi skrytymi westchnieniami.
Ona jest jak spienione morze,
rzuca na mnie spod czarnych fal
zimne obrazy, które w gorejącym słońcu
są najwspanialszym uśmiechem losu,
błękit to tylko wzlatujące westchnienie.
Pragnienie powtórzenia
wejrzenia na schodach stało się moją obsesją. Czekałem z niecierpliwością na kolejną
okazję do spotkania. Miałem jednak pecha, bo przez kilka kolejnych dni nie
ujrzałem Agnes. Coś się stało, bo nie pojawiła się w szkole. Może zachorowała,
może gdzieś wyjechała? Jej nieobecność wzmogła mój niepokój i tym samym umocniła
mnie w przekonaniu, że bardzo zależy mi na jej obecności w szkole. To już
stawało się obsesją. Pod koniec tygodnia wreszcie ujrzałem Agnes wchodzącą do budynku
liceum. Obserwowałem jej wejście z okna z pierwszego piętra. Dzięki temu
odkryłem, że Agnes przychodzi do szkoły od strony Parku Wilsona, czyli niestety
z odwrotnego kierunku niż ja przyjeżdżałem. Zatem nie miałem szansy spotkania
jej w tramwaju lub autobusie. Kiedy
zobaczyłem Agnes przez okno stałem akurat z Pikurem. I wtedy właśnie wpadł mi
do głowy pewien pomysł.
Pikur znany był z
licznych znajomości, zwłaszcza dziewczyn z różnych klas i roczników.
Wiedziałem, że on raczej nie wyda mnie przed Zbychem i resztą ekipy, bo to nie
byłoby w jego stylu. Stał bowiem zupełnie z boku wszelkich klasowych plotek.
Zaproponowałem, że pokażę mu pewną dziewczynę, a on wyda opinię, czy jest ona
godna szerszej uwagi. Mogłem liczyć na to, że Pikur nie wyśmieje mnie, ale podejdzie
do sprawy całkiem profesjonalnie. Rzeczywiście, kolega znawca został zapewne
miło podłechtany propozycją zostania konsultantem w sprawie oceny kobiecej
atrakcyjności. Przystanęliśmy przy schodach. Schowani zza filarem spoglądaliśmy w dół na dziedziniec
wewnętrzny. Agnes musiała wyjść z szatni, więc nasz punkt orientacyjny był
doskonale ulokowany. Wkrótce nadeszła i dołączyła do swojej klasy mającej
lekcje na parterze. Pikur dość długo i z baczną uwagą śledził ruchy dziewczyny.
Potem zszedł na dół i powolnym krokiem przeszedł się w pobliżu oczekującej na
przyjście nauczyciela klasy II c. ,,Koneser” – pomyślałem sobie i uśmiechnąłem
się w duchu.
- I co? – spojrzałem
wyczekująco gdy już powrócił do mnie.
- No niezła, tylko
taka... – Pikur mlasnął i wykrzywił usta szukając odpowiedniego określenia –
taka... no wiesz, jak na mój gust to trochę za niska.
Czując, że może użył
niezbyt trafnego określenia dodał po chwili:
- To znaczy zbyt drobna,
ale z pewnością ciekawa, choć zupełnie nie w moim typie.
- No, to może i dobrze,
że się tobie nie podoba. Znasz ją?
- Nieee... Nie zwróciłem
dotychczas na nią uwagi. Chyba jest nowa w szkole. Ale wydaje mi się, że Magda
ma koleżankę z tej klasy. Taką rudą, nawet fajną. Pytaj Magdę. Ona wie wszystko
o wszystkich w tej budzie. Przekonasz się.
Byłem szalenie wdzięczny
Pikurowi. Podesłał mi wreszcie jakiś konkretny trop, którym mogłem podążyć.
Magda Mikulska należała do tak zwanych ,,równych” dziewczyn z naszej klasy.
Dobra koleżanka czująca swojskie klimaty. Czasami towarzyszyła nam podczas ćmikowych
przerw, nieraz chodziła z nami do ,,Prasowej”, a jak nadarzała się okazja to i nie
pogardzała pitym wspólnie piwem. W przeciwieństwie do większości dziewczyn -
kujonek nie uznawała naszej ekipy za skończonych degeneratów i nieuków.
Spotykaliśmy się często na różnych imprezach po szkole. Właściwie mogłem z nią
porozmawiać od razu, ale nic chciałem niczego zepsuć. Nie miałem zamiaru robić
wokół ,,mojej sprawy” niepotrzebnego szumu. Dyskretnie, delikatnie - tak
chciałem załatwić sprawę. Wokół Agnes budowałem misterną siateczkę drobnych
gestów, spojrzeń, zdarzeń. Na razie było mi z tym dobrze. Nie miałem zamiaru od
razu umawiać się z nią na randkę. Chciałem delektować się moją tajemnicą,
poprzestać na cichej adoracji. Nasze wejrzenie z ,,Red-baru” należało tylko do
mnie i do Agnes. Nikt o nim nie wiedział. Była to nasza mała tajemnica.
Rozpuszczenie po klasie plotki, że podrywam dziewczynę z młodszego rocznika
stałoby się momentalnie przedmiotem kpin i docinków. A to popsułoby mi cały mój
subtelny plan. Informacje od Magdy trzeba było wydobyć dyskretnie. Okazja
nadarzyła się nader szybko, bo już podczas sobotniego spotkania towarzyskiego przy
piwie w ,,Green Pubie” na Piekarach.
To
była już taka nasza tradycja. W piątkowe lub sobotnie wieczory, jeżeli nie
jechaliśmy do Chudego na słuchanie muzyki, to umawialiśmy się w szerszym gronie
na piwo w centrum miasta. W najbliższą sobotę wieczorem spotkaliśmy się właśnie
w pubie. Był Wojtas, Krzychu i Chudy. Przyszła też Magda i Bela. Po drugim
piwie poczułem, że atmosfera się rozluźniła. Chłopacy zajęli się jakąś
wciągającą ich dyskusją, a muzyka zza baru była na tyle głośna, że mogłem
zaryzykować dyskretną rozmowę z Magdą, tak by nas nikt nie podsłuchiwał.
Nachyliłem się w jej stronę dając do zrozumienia, że chcę coś jej powiedzieć.
-
Mam
pewne, delikatnej materii pytanie do ciebie – zaciskałem nerwowo w rękach
szklankę zimnego piwa i wpatrywałem się w ulatujące bąbelki. Magda uśmiechnęła
się zagadkowo wyraźnie bawiąc się moim poważnym tonem. Zrobiła minę pod tytułem:
,,no mów o co ci chodzi”. Przystąpiłem więc do rzeczy.
-
Pikur
powiedział, że znasz kogoś z naszej budy z klasy II c.
-
Może...
Zależy o co ci chodzi.
-
Chodzi
jeszcze o nic, ale chciałbym się dowiedzieć co nieco o pewnej dziewczynie z tej
klasy.
Magda uniosła oczy do
góry i zaczęła się śmiać na głos. Przestraszyłem się, że za chwilę krzyknie do
całego towarzystwa: ,,hej chłopaki, mamy tu zadłużonego w jakieś małolacie!” To
byłaby katastrofa. Na szczęście nie zrobiła tego. Uśmiechając się nadal
nachyliła się do mego ucha i szepnęła:
-
Tak?
A ciekawe o której?
-
Widzisz,
bo jest taka dziewczyna, która mnie od pewnego czasu intryguje...
-
Co,
zabujałeś się?
-
Nie,
to nie o to chodzi – skłamałem i poczułem, że fala gorąca zlewa moją twarz. –
Jest taka ciemnowłosa, drobna dziewczyna, z grzywką opadającą na oczy. Chyba
jest nowa w szkole. Wydaje mi się, że ona prowokuje mnie spojrzeniami. To jest
nawet miłe, ale chciałbym się coś więcej o niej dowiedzieć. Wybadać grunt.
Wiesz, chcę wiedzieć czy warto poznać ją bliżej.
-
Długie
ciemne włosy, taka mała, śliczna buzia? Ubiera się dość przeciętnie, przeważnie
w golfy pod szyje? – dopytywała się dociekliwie Magda, tak jakby sprawdzała w
głowie katalog wszystkich dziewczyn z Dwójki. Przytaknąłem głową. Przypomniałem
sobie jej biały sweter z golfem. Że też dziewczyny zawracają uwagę na takie
szczegóły…
-
Hm...
To pewnie pytasz o Alicję. Mała, tajemnicza Alicja. Rzeczywiście, pojawiła się
niedawno w Dwójce. Nie znam jej co prawda osobiście, ale wiem gdzie mieszka.
Zapewne gdzieś na Świerczewie. Widuję ją czasami w tramwaju, jak wysiada na
pętli górczyńskiej. Potem idzie na autobus, na Świerczewo. To chyba całkiem
miła dziewczyna, no ale masz pecha, bo nie jesteś pierwszą osoba, która się nią
już zainteresowała. Słyszałam, że próbował z nią flirtować Blaszka.
-
Co?!
– Oblała mnie nagła fala gorąca.
-
No,
nie martw się. Chyba nic z tego na razie nie wyszło.
-
Magda,
a może mówisz o innej dziewczynie? – Powiedziałem
to po chwili milczenia, z pewnym smutkiem w głosie, bo informacja o zalotach
Blaszki jakoś nie napawała mnie optymizmem.
-
Hmm…
Wydaje mi się, że w klasie II c nie ma drugiej niskiej dziewczyny z długimi,
czarnymi włosami.
Niestety Magda raczej
dobrze wytypowała osobę. Myśl o tym, że ktoś przede mną odkrył Agnes, vel
Alicję nie była pocieszająca. Blaszka był szkolnym depeszem. Ubierał się w
modne czarne golfy i nosił ekstrawaganckie buty podbite na czubku metalową
blaszką. Znak rozpoznawczy depeszów i przyczyna powstania jego ksywki. Blaszka
uważał się za lepszego od nas i nie zadawał się z naszym towarzystwem. Nie
identyfikował się też specjalnie z naszą klasą. Był takim szkolnym
internacjonalistą. Dlatego nie przepadaliśmy za nim.
-
Widzę,
że nie przypasiło tobie zainteresowanie Blaszki Alicją – Magda zareagowała na
moje dłuższe milczenie. – Nie przejmuj się. Porozmawiam z Martą, moją koleżanką
z tej klasy. Dowiem się coś więcej o Alicji i dam ci znać. Nie bój się, będę
dyskretna.
Odetchnąłem z ulgą i z wdzięcznością
popatrzyłem na Magdę. Nie przypuszczałem, że jest ona tak potężnym ośrodkiem
informacyjnym o ludziach z naszej szkoły. Z pewnością mogłaby zdobyć informację
o każdym.
-
Dzięki,
dobra z ciebie kumpelka. Masz u mnie kawę.
Magda poczochrała mnie po głowie, jak
małego chłopca, któremu spełnia się jakąś prośbę. A ja cieszyłem się, że misja
poznania bliżej Agnes ruszyła nareszcie z miejsca. Poznałem jej imię – Ala,
Alicja. Nie byłem rozczarowany tym odkryciem. To imię do niej pasowało, bo dla mnie
była zupełnie
jak Alicja z krainy czarów. To był ważny krok na przód.
Po weekendzie, w poniedziałek już
wiedziałem, że klasa II c przechodzi na ósmą rano i że ma lekcje w sąsiadującej
z nami klasie. Czekałem na pojawienie się Alicji. Już tyle o niej wiedziałem i
miałem nadzieję, że wkrótce dowiem się jeszcze więcej. Ona pojawiła się w ostatnim
momencie wraz z dźwiękiem dzwonka. Biegła z szatni. Stałem przy schodach niby
wypatrując nadejścia nauczycielki od rosyjskiego. Alicja przebiegła koło mnie.
Odwróciła głowę i przez sekundę popatrzyła na mnie. Nie uśmiechnęła się, nie
wykonała żadnego gestu. Tylko spojrzała i pobiegła do klasy. Ale to jej
spojrzenie mogło coś znaczyć. Rozpoznała mnie.
-
Witaj Alicjo – powiedziałem po cichu, pod nosem. Ona nie
mogła już tego
usłyszeć. Spojrzałem jeszcze na Blaszkę. Stał pod drzwiami sali 103 i był zajęty rozmową z Belą. Śmiał się i mocno
gestykulował rękami. Nie zwrócił najmniejszej uwagi na przebiegającą Alicję.
Ona też nie spojrzała na niego. Spojrzała za to na mnie, dostrzegła mnie. To
wystarczyło mi by na nowo zapłonęła we mnie nadzieja. Znów byłem szczęśliwy.
Mordęga na lekcji rosyjskiego nie
miała już dla mnie znaczenia. Nawet Zbychu, z którym siedziałem w ławce
zauważył, że mam nadmiar optymizmu jak na poniedziałkowy poranek. Cieszyłem się
swoim drobnym sukcesem. Dzień wydawał mi się taki piękny. To nic, że parę
godzin później przyjąłem na klatę „glana” z kartkówki z biologii. Nic nie było w stanie popsuć
mi znakomitego humoru.
Tak mijały mi kolejne dni jesieni.
Niezwykle ekscytujące dni. Każdy poranek mógł być zwiastunem nowych oczekiwań i
ekscytujących doznań. Nie miałem już problemu z wczesnym wstawaniem. Skończyły
się nocne koszmary w których śniły mi się kartkówki z fizyki i matmy. Ich
miejsce zajęła senna wizja nieuchwytnej Alicji, którą wciąż nie mogłem dogonić.
Polubiłem ten rodzaj snów. Ogólnie miałem doskonałe samopoczucie, więc ominęła
mnie jesienna depresja. Rwało mnie do szkoły na spotkanie z przeznaczeniem. W
uszach pobrzmiewała mi muzyka U2, a wyobraźnia podpowiadała przeróżne
scenariusze spotkań z obiektem moich westchnień. Na nowo, po okresie przerwy
wróciłem do robienia moich lirycznych zapisków. Chciałem przelać na papier
wszystkie myśli i wydarzenia jakie działy się wokół Alicji. Oczywiście nie
codziennie i nie na każdej przerwie ją widywałem. Umyślnie nie dążyłem do zbyt
częstego kontaktu, żeby nie zepsuć delikatnej materii mojej adoracji brutalnym
nachalstwem. Liczyła się sama świadomość jej obecności w szkole. Każde
pojawienie się Alicji na przerwie wprawiało mnie w dobry humor. Liczyłem na
kolejne drobne gesty, spojrzenia, mijanie się na korytarzu. To ciche, dyskretne
adorowanie z oddali wystarczało mi w zupełności. Nie byłem gotów na typowy
podryw. Zresztą to nie byłoby takie proste.
Z moich obserwacji wynikało, że
Alicja poza gronem dwóch, może trzech koleżanek nie udziela się towarzysko.
Jeżeli w cieplejsze dni wychodziła na przerwę poza budynek szkoły, to biegła z
koleżankami na ulicę Marii Konopnickiej i tam wraz z nimi siadywała na
kamiennych schodach secesyjnej wilii otoczonej niewielkim ogródkiem. Dziewczyny
nie paliły. Uciekały tam by odizolować się od całego szkolnego zgiełku. Było to trochę dziwne,
ale oryginalne. Nikt poza nimi nigdy nie przesiadywał w tamtym miejscu.
Wielokrotnie po szkole, udając się do Erwina na ulicę Orzeszkowej przechodziłem
koło tego niezwykłego domu. To był stary, podniszczony już trzykondygnacyjny
budynek z czerwonej cegły zakończony spadzistym drewnianym dachem. Gdy go
budowano był pewnie atrakcyjną willą miejską. Teraz pełnił funkcję
wielomieszkaniowego domu ze dewastowanym ogródkiem pozbawionym w części
frontalnej ogrodzenia. Na bocznej ścianie znajdował się przykurzony, gipsowy
medalion, a na nim, przy bacznej obserwacji można było dostrzec pozostałości
wiekowego malunku przedstawiającego kwiat róży w wazonie.
To był znak dla mnie. Tak jak
odkryłem ten architektoniczny ozdobnik, tak samo wyłowiłem Alicję z licznego
grona dziewczyn z Dwójki. Czy mógł być to tylko czysty przypadek? Raczej firmowy podpis
przeznaczenia, które rysowało przede mną tajemny szlak wiodący do poznania
niezwykłej osoby.
Było coś jeszcze, co wyróżniało ją z tłumu
innych dziewczyn – ciemnozielony, staromodny kapelusz. Nosiła go czasami na
głowie w drodze do szkoły. Było to niezwykle oryginalne, bo żadna inna
licealistka nie ubierała się w ten sposób. A mi się to właśnie w niej szalenie
podobało. Świadczyło bez wątpienia o jej wyjątkowości. Ciekawe co o tym
kapeluszu powiedziałaby Magda Mikulska?
Wszystko mi więc pasowało. Ten styl
ubioru, tajemniczy dom, tajemniczość Alicji. Faktycznie, trochę jak z krainy czarów.
Spódniczka w kratkę i Szkocja, aromat
kawy i nasze wejrzenia, uśmiechy. Czułem się jakby otaczała mnie inna, bardziej
liryczna rzeczywistość. Była ona jedynie wytworem mojej fantazji, która jednak
stawała się fundamentem rodzącego się we mnie świata głębokich doznań
uczuciowych. Zmieniałem się.
Mniej więcej po tygodniu od rozmowy w
,,Green Pubie” Magda zaproponowała mi spotkanie w ,,Red-barze” podczas długiej przerwy.
Przypomniała
się, że obiecałem postawić jej kawę. Żeby pobudzić moją ciekawość dała mi do zrozumienia,
że ma pewne informacje, które z pewnością mnie zainteresują. Nie mogłem się
doczekać długiej przerwy.
- No, coś niecoś
dowiedziałam się o twoim obiekcie zainteresowania – Magda delektowała się
momentem napięcia i kupioną jej przeze mnie kawą w plastikowym kubeczku.
Starałem się przybrać pozę obojętności, więc bez ponaglania czekałem na dalszy
ciąg.
– Dziewczynę dość trudno
rozgryźć, bo nie jest osobą zbyt towarzyską.
- Tak, to już zdążyłem zauważyć...
- Nazywa się Renert. Alicja Renert. Do Dwójki
trafiła pod koniec drugiego
półrocza
zeszłego roku. Skąd
się wzięła, tego nie wiem. To chyba zresztą nie jest to dla ciebie tak istotne?
- Chyba nie.
- A teraz ciekawostki – Magda przyglądała się
uważnie skupieniu, jakie malował się na mojej twarzy. - Jej ojciec jeździł na
roboty budowlane do Libii. Kilkuletnie kontrakty. Kiedyś ściągnął tam całą swoją rodzinę,
więc Alicja z pewnością trochę liznęła śródziemnomorskiego klimatu. Mieszkała
tam przez kilka miesięcy. Podobno zaczęła uczyć się arabskiego. Poza tym jest
świetna z angielskiego. Radzę ci się obkuć z geografii krajów basenu Morza
Śródziemnomorskiego i możesz ją wyhaczyć na tak zwanego Araba. Zaszpanujesz
wiedzą, znajdziecie wspólny temat i już jest twoja – szyderstwo Mikulskiej przełknąłem
jak gorzką pigułkę. Wyczuwając, że nie bardzo odpowiada mi jej dowcip zmieniła
raptownie ton.
- Ale tak poważnie, to nie będzie ci łatwo się
do niej zbliżyć. Moja koleżanka Marta uważa, że dziewczyna ma trudny charakter.
Ciężko się z nią rozmawia, jest niedostępna, zamknięta w sobie, mało
rozrywkowa. Ogranicza się tylko do towarzystwa dwóch zakręconych tak jak ona
lasek. Dlatego w klasie nie jest specjalnie lubiana. Chyba nie ma żadnego
chłopaka. Startował już do niej Blaszka i Limin z trzeciej ,,a”. Ale im się nie
udało. Widocznie klasyczny podryw nie wchodzi w rachubę. Dziewczynie trzeba
zaimponować. Problem w tym, że nikt nie wie czym. A, ty próbowałeś już z nią
rozmawiać? Podrywałeś ją, czy tylko tak sobie nawzajem spoglądacie? Może masz
jakieś swoje sposoby?
- Magda, jestem ci niezmiernie zobowiązany za te
cenne informacje, ale wybacz, jakoś nie mam nastroju do żartów. Sam nie wiem,
co jeszcze zrobię.
Mikulska zrobiła obrażoną
minę. To taka gra. Wyczułem, że wszedłem w transakcję wiązaną. Ona zdobyła
wiadomości dla mnie, a teraz zapewne chce się dowiedzieć jakiś interesujących
szczegółów na temat moich zalotów. Musiałem szybko przekierować rozmowę na tory
obojętności.
- Tak na prawdę nie mam
pewności, czy chcę poznać tę Alicję. Może ona się tylko mną bawi, prowadzi
rodzaj towarzyskiego flirtu? Kto wie, może chce mnie ośmieszyć przed
koleżankami? Tego nie jestem pewien, dlatego chciałem jak najwięcej się o niej
dowiedzieć.
- No cóż, powodzenia. Ale moim zdaniem
powinieneś szukać szczęścia gdzie indziej. Słyszałem, że Bielińska ma na ciebie
oko.
Uśmiechnąłem się
mimowolnie. Wiem, że Magda żartowała mówiąc o największej kujonce z naszej
klasy. Rozmowę na temat Alicji uznałem za zamkniętą. Ze zdobytych wiadomości
starałem się wyciągnąć jakiś pozytywny sygnał dla siebie. Cieszyło mnie na
pewno to, że Alicja Renert nie jest osóbką przeciętną, ale wymagającą i że
trzeba jej czymś zaimponować. Błogosławiłem siebie za przyjętą od początku
przeze mnie strategię ostrożności. Zwykłym zaczepieniem na pewno od razu bym
pogrzebał wszelkie szanse. Porażka potencjalnych rywali ucieszyła mnie
najbardziej. Zapisując wszystko wieczorem w pamiętniku postanowiłem posunąć się
o kolejny krok na przód. Przyszedł czas na bardziej zdecydowane działanie.
Przekonywałem sam siebie,
że między mną a Alicją wytworzyło się coś na wzór tajnego porozumienia o
niezwykle subtelnej strukturze. Nieopatrzny ruch mógłby wszystko porozbijać i zniweczyć. Ale jak długo jeszcze
mogłem tak funkcjonować? Czułem, że im więcej wiem o Alicji Renert, tym bliższa
mi się ona stawała i bardziej pożądana. Coraz silniej mi na niej zależało. Pragnąłem zdobyć jej zaufanie, by stać się powiernikiem jej
myśli, tajemnic, sekretów. Chciałem ją poznać, stać się nie tyle jakimś tam ,,jej
chłopakiem”, ale bratnią duszą. Kimś, z kim ona chciałaby porozmawiać, komu
mogłaby się zwierzać. Ona dawałaby mi schronienie przed szarzyzną dnia
codziennego, ja dałbym jej siebie z całą moją liryczną wrażliwością. To była
moja ,,oferta”, którą chciałem jej zaimponować. Cóż... Taka była wtedy moja
naiwna wiara.
Oczywiście, kolejny krok
na przód nie mógł polegać na tym, że po prostu podejdę do niej i zaproponuję:
,,cześć, wolisz porozmawiać o pustyni libijskiej, czy o urokach szkockiej
literatury
romantycznej”. To musiałoby być bardziej subtelne, naturalne, niby przypadkowe.
Szukając pomocy, jak zwykle sięgnąłem po literaturę. Tom poezji zebranej
Rainera Marii Rilkego nabyty podczas moich licznych wypadów do antykwariatu
na Starym Rynku stał się na powrót przedmiotem mojej wnikliwej lektury. Postanowiłem
odnaleźć tam Alicję i siebie.
,,Jeszcze prawie obojętne jest to Z-tobą przebywanie...
Ale już po roku, Dojrzalsze, może ono dla Jednego,
który cię dostrzeże, nieskończenie wiele znaczyć:
Przebywanie z Tobą!
Czy czas jest niczym? A jednak niespodziewanie
dzięki niemu nadchodzi
twoje cudowne zdarzenie. Że te ramiona
wczoraj tobie samej uciążliwe, Komuś,
kogo ty nie znasz, nagle ojczyznę
obiecują, której on nie zna. Ojczyznę i przyszłość.
Tak, iż on ku nim jak do Sankt-Jago di Compostella,
najżmudniejszą pragnie iść drogą, długo,
wszystko przeczuwając. Tak, że go kierunek
ku tobie wzrusza. Już sam kierunek
wydaje mu się czymś Najważniejszym. Ledwie śmie
powstrzymać serce, które się zbliża.
Nagle bardziej wzniesiona, twoja pierś
radosna, wypiera nieco więcej powietrza
majowego: to będzie jego oddech,
to Wytchnienie, które pachnie tobą”[1]
To było to. Sedno sprawy
wyłożone przez dojrzałego, zakochanego Rilkego. W odkrytym wierszu odnalazłem
swój los, moje odczucia. Byłem jak ten pielgrzym do ,,Sankt-Jego di
Compostella”, który zamierzał ,,najżmudniejszą iść drogą, długo, wszystko
przeczuwając”. Bez pośpiechu delektować się początkiem szczęścia zdając się
zupełnie na wyrok Opatrzności. Przecież ,,czas jest niczym”, ale to dzięki
niemu nadchodzi owo ,,cudowne zdarzenie”. Te ramiona, dotychczas bez znaczenia
mogą dla ,,Jednego” oznaczać ,,ojczyznę i przyszłość”.
Jakże to było piękne i
wzruszające. Żadnego pożądania, czyste zakochanie. Byłem przekonany, że gdyby w
Alicji było choć trochę artystycznej, wrażliwej duszy, zrozumiała by ten wiersz
i jego przesłanie. To musiałoby na nią podziałać, wyzwolić jej reakcję.
Tekst liryku przepisałem
starannie wiecznym piórem na małej karteczce i włożyłem do portfela, żeby go
mieć stale przy sobie. Tak na wszelki wypadek. Wkrótce znałem go już na pamięć.
Wpadłem nawet na pomysł, żeby niezauważenie podrzucić go Alicji do torby. Sam
tekst wiersza bez żadnego podpisu. Przesłanie, znak. Niech to da jej do
myślenia. To byłby test. Może domyśliłaby się, że to od owego, cichego
wielbiciela, który śledzi ją każdego dnia wzrokiem. A jeżeli nie, to zawsze
miałby pretekst do podjęcia rozmowy. Jeżeli tylko by się nadarzyła sprzyjająca
okazja. Na przykład podczas picia kawy w barze. Przyznałbym się do podrzucenia
karteczki. Powiedziałbym, że zrobiłem to dla żartu. Mógłbym to potraktować w
luźnej konwencji zaczepki, a od jej reakcji zależałoby, czy wyjdzie z tego coś
bardziej poważnego. Na pewno nie byłbym takim kretynem, żeby podrzucać jej
swoją twórczość. Jeszcze nie na tym etapie. Rainer Rilke był moją tarczą, osłoną. Albo
uwierzy w przesłanie wiersza, albo go zignoruje. Ale nie będzie mogła z niego
zadrwić, a tym bardziej użyć do tego, żeby mnie ośmieszyć przed swoimi
koleżankami. Mogłem i chciałem zaryzykować. Byłem ciekaw własnej prowokacji,
czy coś z tego wyjdzie, czy też nie. W końcu świat się nie zawali. A plułbym
sobie w nos, gdybym nie wykorzystał mojej wielkiej szansy.
Wprowadzenie zamysłu w czyn wcale nie było już takie
proste. Nie miałem najmniejszych szans na zbliżenie się do Alicji podczas
przerwy, nie mówiąc już o dyskretnym podrzuceniu jej karteczki. A może mógłbym
postarać się, żeby doszło do niby przypadkowego spotkania w tramwaju, w drodze
do lub ze szkoły... Przy okazji dokonałem kolejnego odkrycia. Wiedziałem już,
że sala 104 przynależy do klasy II c. Zdarzyło się, że któregoś razu musieliśmy
zamienić klasy. Lekcję mieliśmy właśnie w 104. Cały czas zastanawiałem się
gdzie siada Alicja, które krzesło należy do niej. Może narysowała coś na ławce,
może zostawiła jakiś ślad. Na jednej z tablic wiszących na ścianie była duża
kartka zatytułowana: ,,urodziny w naszej klasie”. Przy każdym imieniu podana
była data urodzenia. Na szczęście na tablicy wisiało tylko jedno imię Alicja.
To musiała być ona. Urodziny obchodziła pod koniec września. Jest więc spod
zodiakalnego znaku wagi. Tak jak ja. To fantastyczne odkrycie umocniło mnie w
przekonaniu, że łączy nas coś więcej niż przypadkowe zetknięcie. Być może mamy
podobną wrażliwość artystyczną. Byłoby wspaniale.
Mogłem być dumny z tego
wszystkiego, co udało mi się dotychczas zdobyć na temat Alicji Renert. Nie
czułem się jednak bardziej szczęśliwszy ani spełniony. Tą wiedzę powinienem
umiejętnie spożytkować. Tymczasem traciłem pewność siebie. Tak bardzo zaczęło
mi na niej zależeć, że pojawił się we mnie strach przed próbą nawiązania
kontaktu. Usilnie chciałem coś zrobić, ale dziwne i niespodziewane poczucie
lęku zaczęło krępować moje zamiary. Kończył się listopad. Mijały dwa miesiące
od początku całej tej historii. Czułem, że powinienem zacząć działać. Zamiast
tego rozmiękczałem się. W nocy śniłem o spotkaniach z Alicją, a rano dopadała mnie
fatalna trema. Z dnia na dzień odkładałem decyzję o podjęciu
działania.
Ciągłe ukradkowe podglądanie Alicji było dla mnie dość komfortową sytuację, ale jak długo to mogło
trwać? Czy moje podglądactwo nie zaczynał ją już irytować? Zacząłem nawet
podejrzewać, że ona mnie ignoruje. Przestała odpowiadać na moje spojrzenia. Gdy
mijaliśmy się na szkolnym korytarzu ona odwracała ostentacyjne wzrok. Nie
pojawiała się też w „Red-barze” podczas środowej długiej przerwy. Działo się
coś niedobrego. Czas sielanki mijał, a Alicja przeciekała mi przez palce. Im
bardziej chciałem się zbliżyć do ciemnowłosej dziewczyny z II c, tym większy
ogarniał mnie paraliż. Im mocniej mi na niej zależało, tym bardziej się od
swego celu oddalałem. Koło zamknięte. Nikt nie był mi w stanie pomóc. Musiałem
to rozegrać sam.
Na początku grudnia
pojawiła się prawdziwa zima. Od razu zrobiło się zimno, zaczął sypać pierwszy
śnieg. Skończyły się wypady podczas przerwy na Skrytą lub na murek przy Konopnickiej. Alicja nie
przesiadywała już na schodach różanej willi. Życie na przerwach przeniosło się
do wnętrza szkoły. Dawało to mi więcej sposobności na obserwowanie mojej Agnes. I to mnie cieszyło, bo
tchnęło nową nadzieją.
W któryś z grudniowych
piątków postanowiliśmy całą ekipą, to jest Zbychu, Wojtas, Krzychu, Medżik,
Erni i ja, zwiać z zapowiedzianej kartkówki z anglika. Było to głupie, bo
wiedzieliśmy, że Blacky się wścieknie i na pewno wyciągnie z tego konsekwencje,
ale byliśmy już wymęczeni ciągłymi sprawdzianami, których plaga dopadła nas w
tym tygodniu. Piątek to święty dzień i zamiast luzackich lekcji mieliśmy być
torturowani kartkówką ze słownictwa. Takiego wała. Chudy postanowił, że ,,zblałkujemy”
i pójdziemy na bilard do ,,Pół czarnej” na Głogowskiej. Potem mieliśmy skoczyć
do Erniego na ,,bridżika”. Wymknęliśmy się więc ze szkoły i w dobrych humorach
ruszyliśmy w kierunku Parku Wilsona. To była droga na skróty prowadząca do ulicy Głogowską. Prószył
drobny śnieg. Godzina była wczesna, bo angielski był na czwartej lekcji. Alejki
parkowe były niemalże opustoszałe. Mało kto w taką pogodę miał ochotę na
spacer.
Byliśmy przy Palmiarni,
gdy naprzeciwko nam wyłoniła się postać dziewczyny w beżowym kożuszku. Mimo, iż
padał śnieg szła bez czapki. Czarne włosy opadały grzywką na czoło. Nie ulegało
wątpliwości, to była Alicja Renert. Sama podążała w kierunku szkoły. Moje tętno
przyspieszyło rytm pulsowania. Serce biło tak, że nie mogłem złapać oddechu.
Minęliśmy się w dużej bliskości. Ona podniosła oczy i spojrzała na mnie. Śmiało
i z sympatią. Tylko na mnie. Z całego grona sześciu chłopaków to właśnie mnie
obdarzyła cudownym, wspaniałym wejrzeniem. To był znak, że jeszcze nie jestem dla
niej tak zupełnie obojętny. Wymieniła spojrzenie jak ze starym znajomym.
Poczułem jak robi mi się gorąco. Krew intensywnie uderzała do skroni. Obróciłem
się za nią. Odchodziła szybko zmierzając ku bramie parku. Jeszcze chwilę i
beżowy kożuszek zniknie za zakrętem. Powinienem pobiec za nią, odpowiedzieć na
to wejrzenie. Była sama i miała jeszcze kawałek do szkoły. Znakomita okazja na
którą tak bardzo czekałem. Właśnie teraz...
Nie zrobiłem nic. Szedłem
z chłopakami do przodu. Moje spojrzenie do tyłu zauważył jedynie Zbychu.
Uśmiechnął się dobrotliwie, tak jakby rozumiał całą sytuację. Na szczęście
nic nie powiedział. Miałem chwilę zawahania, ale poddałem się. Zabrakło we mnie odrobiny
szaleństwa. Co mi tam po towarzystwie Hulewicza, Bartkowskiego, Janczyka,
Buczkowskiego, Matela. Powinienem ich olać, odwrócić się i biec za Alicją. Przecież to ona szkocka
Agnes była wtedy dla mnie najważniejszą osobą. Jak mogłem tak schrzanić sprawę? I to już po raz kolejny. W tamtej chwili czułem się jak
tchórz. Usprawiedliwieniem i to dość marnym, jakie sobie
naprędce wymyśliłem było to, że wciąż mogłem
liczyć na kolejne, równie sprzyjające zdarzenie. Tym razem obleciał mnie tchórz.
Byłem zaskoczony i zupełnie nieprzygotowany. Mając więcej czasu mogłem to
wszystko dobrze zaplanować i zaaranżować kolejne spotkanie w parku. Może po
szkole, może czekając tam na nią przed szkołą? Najważniejszy był jednak sygnał od
Alicji, że jeszcze nie wszystko stracone. Kolejne wejrzenia po chwilowym
ochłodzeniu znów tchnęło wielką nadzieją. I to mnie radowało.
Zdarzenie z
Parku Wilsona dało mi wreszcie nowy impuls do działania. Dusiłem się w swojej
niemocy. Spojrzenie Alicji, dedykowane tylko dla mnie było jak rzucone
wyzwanie. Teraz kolej na mój ruch. W weekend przepisałem wiersz
,,Jeszcze prawie obojętne...” na ozdobną papeterię. Słowa ,,ale już po
roku, Dojrzalsze...” zamieniłem na ,,ale już po miesiącu”. Podpisałem Rainer M. Rilke i
tyle. Nic więcej, nic od siebie. Dzięki wskazówkom Magdy i przy pomocy książki
telefonicznej znalazłem adres Alicji Renert na Świerczewie. Wiersz spakowałem do koperty i
wysłałem na wyszukany adres. Kompletne desperado.
Sam nie wiem, co tak na
prawdę miało się wydarzyć po wysłaniu listu. Nie liczyłem na to, że ona
natychmiast rzuci mi się na szyje. Nawet gdyby się domyśliła, że to ja jej
wysłałem, to jak mogła na to zareagować? Jednego byłem za to pewien.
Przekroczyłem ów przysłowiowy rubikon i niczym Juliusz Cezar rzuciłem kośćmi.
Do boju! Nie ma odwrotu. Muszę w tym brnąć dalej, do przodu. Ten list był aktem
mobilizacji dla mnie samego. Należało teraz wyszukać jak najdogodniejszej
sposobności, by móc wreszcie odezwać się do Alicji, nawiązać znajomość. Tym
razem nie mogłem już stchórzyć.
Grudniowe dni mijały
szybko, a mi do głowy przychodziło kilkadziesiąt pomysłów na raz. Czasami banalnych jak
zaczepienie na przerwie i zaproszenie na kawę do ,,Red baru”. Były też bardziej
wyrafinowane plany. Chciałem jechać pod jej dom, wsiąść rano do tego samego
tramwaju, jechać z nią do szkoły lub czekać w parku po szkole i zaproponować
jej towarzystwo w drodze do domu. Starałem się też ograniczyć moje codzienne
śledzenie Alicji. Bałem się ją spłoszyć. Liczyłem na jakąś reakcję, inicjatywę
z jej strony, albo drobny znak przyzwolenia. Oczekiwałem, że może znowu
powtórzy się to cudowne wejrzenie z Parku Wilsona. Nic się jednak nie
wydarzyło.
Na szczęście w drugiej
połowie grudnia rozeszła się po szkole informacja, że w ostatnim dniu zajęć
przed świętami, w piątek 20 grudnia odbędzie się ogólnolicealna wigilia. Tak, jak w
ubiegłych latach każdy, każdemu będzie mógł złożyć w tym dniu życzenia. To była wspaniała wiadomość
dla mnie. Nareszcie stworzyła się najlepsza sytuacja do zbliżenie z Alicją. Bez
skrępowania, naturalnie. Będę miał do tego święte prawo. Tego dnia będę mógł
podejść do niej i pod pretekstem złożenia życzeń przekonać się, czy cokolwiek
dla niej znaczę. Wtedy wszystko się wyjaśni. Okaże się, czy mam u niej jakieś
szanse. Może przyznam się do wysłanego jej wiersza. Czy będzie to początek tak
wymarzonej przeze mnie przyjaźni? Nie mogłem tego zepsuć, musiałem to dobrze
przygotować.
- Piątek
Odmykając zaspane oczy w piątkowy grudniowy
poranek budziłem się z przeświadczeniem, że ten oto, nowy dzień będzie miał
całkiem przyjazne oblicze. I to wbrew aurze, która nieprzyjemnie czaiła się za
ciemnym jeszcze o tej porze oknem. Tak dobre przebudzenie było zapewne wynikiem
wczorajszego dobrego humoru, tuż przed zaśnięciem. Dwie rzeczy radowały mnie na
pewno: nie dość, że nadchodził piątek, czyli ostatni dzień w szkole przed
świętami Bożego Narodzenia, to w dodatku nie miało być lekcji, tylko
ogólnoszkolna wigilia. Z tak wielkim utęsknieniem wyczekiwałem nadejścia tego
dnia. Pokładałem w nim tyle nadziei. Słodkawy zapach wolności na najbliższe dwa
tygodnie wisiał w powietrzu i nęcił swym kuszącym aromatem. Dlatego noc minęła
mi tak spokojnie. Żadnych koszmarów o kartkówkach z fizyki, czy matmy. Wręcz
przeciwnie, śniłem o moim wielkim spełnieniu, o radości, jaką może mi przynieść
ten niezwykły piątek. Wstając z łóżka radowałem się przede wszystkim
perspektywą spotkania bez przymusu lekcyjnego z całą naszą ekipą. Razem z
pewnością coś dzisiaj wykombinujemy. Przecież nie rozstaniemy się zaraz po
szkole. Ten dzień należało godnie uczcić. Poza tym miałem dziś ważną misję do
spełnienia. Miałem podejść i odezwać się wreszcie do Alicji.
Te wszystkie myśli
napełniały mój umysł ożywczym tchnieniem i dodawała skrzydeł do podjęcia
działania. Z jednej strony była pokusa, żeby leniwie rozpocząć ten błogi
poranek, żeby się nigdzie nie spieszyć, ale z drugiej strony rozpierała mnie
energia i chęć zrobienia czegoś niezwykłego. Najlepiej już teraz, od razu.
Zastanawiałem się co zrobić z tak pozytywnie nastrajającym mnie samopoczuciem.
I w końcu pojawiła się nagła myśl...
Pomysł zrodził się zupełnie spontanicznie. Jak
przebłysk. Oczywiście Alicja! Czy uda mi się ją spotkać jeszcze przed szkołą.?
Owszem, była taka realna możliwość... Koncept ten wprowadził mnie w lekkie, acz
twórcze podniecenie. Zacząłem więc szybko działać.
Spotkanie klasowe miało
zacząć się dopiero o godzinie dziesiątej. Tymczasem ja już dwadzieścia minut po
ósmej stałem na przystanku i czekałem na Latającego Holendra, czyli pośpieszny
autobus linii ,,A”. Były to stare, żółte busy przekazane Poznaniowi w darze na
początku lat dziewięćdziesiątych przez jedno z holenderskich miast. Bartkowski,
z którym często podróżowałem tym środkiem transportu, nazwał je kiedyś
Latającymi Holendrami i tak ta nazwa się w naszej ekipie przyjęła. Oczekując
nerwowo na przystanku zastanawiałem się nad sensownością swojego wyczynu.
Postanowiłem bowiem udać się na poranną mszę do kościoła garnizonowego przy ul.
Szamarzewskiego. Motywem mojego porannego zrywu nie była bynajmniej religijna
gorliwość, poczucie obowiązku, czy coś podobnego. Nie, nic z tych rzeczy. Po
prostu pomyślałem, że może w kościele spotkam Alicję Renert. To był właśnie ten
impuls.
Kościół garnizonowy pod
wezwaniem Podwyższenia Krzyża Świętego, choć znajdował się w dość sporej
odległości od II Liceum, był przy okazji różnych uroczystości i świąt miejscem
spotkań dla naszej społeczności dwójkowej. Tak było i tym razem. Oficjalny
program szkolnej wigilii rozwieszony na plakatach po całym liceum informował,
że o godzinie dziewiątej zostanie odprawiona uroczysta msza. Dopiero godzinę
później rozpocząć się miały spotkania wigilijne w poszczególnych klasach.
Wszystko miało się zakończyć spontaniczną wigilią na auli i korytarzach Dwójki.
Właśnie w tym pierwszym punkcie programu upatrywałem teraz swój szczęśliwy
uśmiech losu.
Grudniowy poranek, jak na
te porę roku, nie był wcale taki zimny. Po pierwszych opadach śniegu na
początku miesiąca nie zostało już śladu. Temperatura była dodatnia, choć wiał
nieprzyjemny wiatr. W niczym jednak mi on nie przeszkadzał. Nie zwracałem
najmniejszej uwagi na warunki zewnętrzne. Gotowało się we mnie, w środku.
Stojąc na przystanku zdałem sobie sprawę, że nie mam już odwrotu. Jeżeli
spotkam Alicję będę musiał do niej podejść.
Tak... Nic innego jak
kawałek imaginacji zakochanego nastolatka, który przedarł się do rzeczywistości
szukając naiwnie urealnienia. Po prostu młodzieńcza fantazja i przekonanie, że
oto trafił się wreszcie ten właściwy, niepowtarzalny moment. Tak długo na niego
czekałem. Wiedziałem, że zdając się na przypadek w końcu musi się coś wydarzyć.
Jadąc Latającym Holendrem
wpatrywałem się w odbicia w szybie. Moja wyobraźnia podpowiadała niesamowite
wizje. Ujrzałem oto Alicję siedzącą samą w kościelnej ławce oraz siebie
podchodzącego do niej i bez słowa siadającego obok. Albo raczej za nią, bo
wtedy mógłbym cały czas się jej przyglądać, wchłaniać całym sobą, napawać się
słodką chwilą niezwykłej bliskości. Podczas przekazywania znaku pokoju
wyciągnąłbym ku niej rękę. Ona musiałaby odwzajemnić mój gest. Tak, nasze
dłonie wtedy by się spotkały. Pierwszy dotyk. Po mszy wychodzimy razem z
kościoła i idziemy do szkoły. Albo ja biegnę tuż za nią i mam jedyną,
niepowtarzalną szansę, by wreszcie do niej przemówić, nawiązać rozmowę. Te
kilka zbawiennych minut, które przekonałyby mnie ostatecznie, czy obiekt moich
ukrytych westchnień jest godny tego całego mojego trzymiesięcznego
zaaferowania. Tak to sobie to wszystko wyobraziłem nad ranem w autobusie i co
gorsza z każdym pokonywanym kilometrem coraz usilniej wierzyłem. W końcu czas
świąt Bożego Narodzenia to także czas cudów.
Wspominając dziś moją
spontaniczną decyzję tego poranka, wywołaną całkowicie wyimaginowanym pomysłem,
uśmiecham się nad swoją naiwnością i ślepą wiarą w cud przeznaczenia. Wtedy
jednak miałem siedemnaście lat i taka wiara była jak najbardziej uzasadniona.
Czy mogło być w tamtej chwili w moim życiu coś bardziej ważnego, niż
znalezienie sposobu na spotkanie z Alicją? Każdy pretekst, każdy najmniejszy
cień szansy należało wykorzystać. Chciałem, żeby nasz pierwszy kontakt wypadł jak najbardziej naturalnie. I oto właśnie
dzięki porannej mszy w kościele nadarzała się taka właśnie okazja.
Biorąc pod uwagę cały
dzień i wszystko, to co się później wydarzyło, ów poranny impuls można by
rozpatrywać także w kategorii zdarzeń opatrznościowych. Myślę, że zadziałać tu
mógł czynnik natury zgoła całkiem nienaturalnej. Może to opiekuńcze skrzydła
anioła stróża dały mi tym zamysłem ochronę, która tego dnia mogła mieć wpływ na
dalsze moje życie? Tak, czy inaczej dzień zacząłem dosyć wcześnie i rzec by
można całkiem nabożnie.
Wysiadłem z autobusu na
Rondzie Kaponiera i stwierdziwszy, że mam jeszcze spory zapas czasu skręciłem w
ulicę Słowackiego, by zanurzyć się w sentymentalny czar rzucany o poranku przez
wysokie secesyjne kamienice dzielnicy Jeżyce. Jest taki utwór U2 ,,Shadows and
tall trees” pochodzący z pierwszej ich płyty ,,Boy”. Zaczyna się mocnymi i
rytmicznymi uderzeniami werbla. Bono umyślnie chrząka i zaczyna śpiewać:
,,Back to the cold restless streets at night
I talk to myself about tomorrow
night”.
Gość wraca skądś w zimny
wieczór, przez puste ulice i myśli zapewne z niepokojem o najbliższej
przyszłości. Zawsze gdy odsłuchuję tą piosenkę mam lekkie dreszcze w okolicy
karku. Właśnie podczas mojego spaceru przypomniały mi się akurat słowa tego
utworu. Co prawda był wczesny poranek, a nie noc, ale tak bardzo mi w tym
momencie przypasowały one do mojego nastroju:
,,Who is it now? Who calls me
inside?
Are the leaves on the trees
Just living disguise
I walk the sweet rain tragicomedy
I'll walk home again to the street melody.”
Cała płyta ,,Boy”, w tym
i ten utwór jest o bolesnym dojrzewaniu chłopca, o przeistaczaniu się w
mężczyznę. Czułem, że i ja dojrzewam do
nowej roli w życiu. Za rok matura, potem z pewnością jakieś humanistyczne studia.
Nie mogłem już przybierać maski małego, beztroskiego chłopca za którego ktoś
starszy podejmuje decyzje. Poznanie Alicji mogło być milowym krokiem na drodze
ku prawdziwemu mężczyźnie.
Zamiast cieni wysokich
drzew miałem przed sobą cienie wysokich kamienic. Moje ,,zakątki milczenia”,
ulubione miejsce samotnych wędrówek podczas wagarów i po szkole.
Kontemplowanie, podziwianie fantazyjnych kształtów fasad poszczególnych domów
stało się czymś w rodzaju mojej sekretnej pasji. Wyszukiwałem i wpatrywałem się
zauroczony w poszczególne detale architektoniczne. Głowy aniołków, kobiece
twarze, kwietne sploty, smoki nad wejściami, drobne szczególiki, dekoratorskie
smaczki niewidoczne dla zabieganego przechodnia patrzącego tylko pod nogi.
Zdarzało mi się, że gdy wracałem po szkole do domu sam skręcałem w ,,zakątki
milczenia” i przemierzałem bramy, klatki schodowe i podwórka, aby odkrywać
niewidoczne z ulicy piękno minionej epoki. Nienaruszone przez wojnę, nie
poddane konserwacji budynki nabierały szlachetnej starości i pobudzały moją
wyobraźnię do tworzenia fantastycznych wizji. Zastanawiałem się, kto
projektował i budował te domy, co chciał wyrazić przez ich stylizację, kto
później tam w nich zamieszkiwał, a kto mieszka obecnie. W swoich wyobrażeniach
o secesyjnej architekturze posunąłem się nawet do imaginacji tworzącej obraz
Alicji zamieszkującej jedno z tych obszernych mieszkań z dużymi oknami i
finezyjnie ozdobionym balkonem. Miałem wszelako upatrzoną już uprzednio taką
jedną kamienicę, ale nie na Słowackiego, a przy końcu ulicy Chełmońskiego,
bliżej szkoły. Powyżej czwartej, najwyższej kondygnacji znajdowało się
niewielkie, owalne okienko ozdobione motywem roślinnym. Nad oknem umieszczona
była płaskorzeźba przedstawiająca twarz młodej dziewczyny. Niezwykle intrygująca
ozdoba elewacji. Czy ta dziewczęca twarz odnosiła się do całości budynku, czy
specjalnie do tego najwyższego okna? Nad
wejściem do kamienicy znajdowała się ozdobna litera-inicjał „R”. To był
zwyczajny zbieg okoliczności, ale dla mojej wyobraźni to okienko należało do
pokoju Alicji Renert. Umiejscowiłem ją tam w otoczeniu starych mebli,
skrzypiącej drewnianej podłogi, dużego lustra i zabytkowej toaletki przed którą
rozczesuje swoje włosy. Tam na tej najwyższej kondygnacji Alicja niczym w
zamkowej wieży czekać miała na mnie, na moje przyjście, na moją adorację.
Uwielbiałem po szkole przechodzić ulicą Chełmońskiego i wpatrywać się w to
owalne okienko i inicjał ,,R” nad wejściem. Odczuwałem wówczas dreszczyk
emocjonalnego podniecenia. To miejsce z pewnością miało swoją magię i było moją
małą tajemnicą.
Idąc pomału cichą o tej
porze ulicą Słowackiego, minąłem malutki, uśpiony Plac Asnyka i dotarłem w
końcu do ulicy Kraszewskiego. Tu już panował normalny, poranny ruch. Tramwaj
skrzypiąc po torach zmierzał w kierunku Rynku Jeżyckiego, samochody telepały
się na nierównej kostce brukowej. Przechodnie mijali mnie w pośpiechu.
Skręciłem w stronę kościoła. Zegar na wieży wskazywał, że do ósmej brakuje
pięciu minut. Z bijącym sercem wszedłem
do środka…
Bardzo szybko ogarnęło
mnie wielkie, bolesne rozczarowanie. W kościele była zaledwie garstka osób. Pobieżna
lustracja ławek dowiodła, że Alicji nie było. Wyszedłem jeszcze na plac przed
bramą kościoła i czekałem aż do ostatniej chwili. Ona się jednak nie pojawiła.
W ogóle mało kto przyszedł na mszę, może z trzydziestu licealistów, kilku
nauczycieli, w tym wicedyrektorka Więcka i ksiądz Genas jako główny celebrans.
Dziwiło mnie, że na tak ważnej uroczystości zabrakło najważniejszej osoby,
czyli dyrektorki Lisieckiej, ale nie był to mój najważniejszy powód do
zmartwień. Z naszej trzydziestoosobowej klasy byłem tylko ja i Bela. Poczciwa,
dobra koleżanka Bela. I to z nią, a nie z moją wyimaginowaną Alicją siedziałem
w jednej ławce, a później szedłem do szkoły. Wychodząc z kościoła wyminęliśmy
wicedyrektorkę Więckę, która uczyła nas biologii. Przywitaliśmy się zdawkowym
,,dzień dobry”, a ona odwzajemniła powitanie dobrotliwym uśmiechem. Zdawało mi
się, że w tym momencie zatrzymała się wzrokiem na dwie, trzy sekundy dłużej niż
powinna na mojej osobie. Tak, jakby była zdziwiona moją obecnością w tym
miejscu. A może to moja poważna, smutna mina tak ją zastanowiła? Nie
roztrząsałem tego w tamtej chwili, bo nie miało to dla mnie żadnego znaczenia.
Wnikliwe spojrzenie Więcki nabrało znaczenia dopiero później, po wszystkim, jak
już na spokojnie analizowałem sobie cały przebieg tego piątkowego dnia.
Ruszyliśmy z Belą żwawym
krokiem w stronę szkoły. Przechodziliśmy ruchliwymi ulicami Kraszewskiego i
Szylinga mijając kolejne majestatyczne, secesyjne kamienice i koszary wojskowe.
Milczałem przygnębiony, co wcale Beli nie przeszkadzało, bo nawijała przez całą
drogę za nas dwoje. Opowiadała o jakimś swoim wypadzie z Magdą Mikulską do
miasta na przedświąteczne zakupy. Śmiała się i chciała mnie zmusić do śmiechu.
Nic jednak do mnie nie docierało, bo byłem pochłonięty trawieniem w sobie mojego
wielkiego rozczarowania.
Dochodząc już prawie do
gmachu liceum nagle na rogu ulic Grunwaldzkiej i Matejki weszliśmy, a właściwie
to wpadliśmy wprost na wychodzących zza zakrętu Krzycha Janczyka i Wojtasa
Bartkowskiego. Obaj zdecydowanym krokiem zmierzali w przeciwnym niż my
kierunku, czyli w stronę, oddalającą ich
od budynku szkoły. Wojtas szedł w swojej czarnej katanie z postawionymi na
sztorc kołnierzykami oraz z wojskowym plecaczkiem-raportówką przerzuconym przez
ramię. Mimo, iż było trochę zimnawo nie miał czapki na głowie. Jego bujna,
czarna fryzura targana była przez podmuchy wiatru. Oczy świeciły mu się
radosnym blaskiem. Miał taki kombinatorski wzrok w którym kryła się zapewne
jakaś draka. Kris stanowił jakby jego przeciwieństwo. Długi, szary płaszcz,
czapka głęboko wsunięta na uszy. Pociągał nosem i sięgał do kieszeni po
chusteczkę. Gdy mijaliśmy się wpatrując się nawzajem w siebie Wojtas wyszczerzył
zęby w prześmiewczym uśmiechu i wyzywająco rzucił krótkie hasło:
- Idziemy na piwko!
Hasło na ułamek sekundy
niczym unoszący się balon zawisło w powietrzu, nabrzmiało, pękło i zginęło w
ulicznym szumie. Chłopacy nawet się nie zatrzymali. Minęli nas jak gdyby nic,
bez dodatkowych zbędnych wyjaśnień. Bo co tu było do wyjaśniania? Po prostu
Bartkowski dokonał stwierdzenia faktu: dziś nie ma lekcji, więc zamiast do
szkoły idą na piwo. I tyle! Jego łobuzerski uśmiech świadczył dobitnie o
jasności tego krótkiego przekazu. Mnie to jednak zaszokowało. Chciałem się
odezwać, powiedzieć coś do nich, zażądać wyjaśnień, ale oni już nas minęli i szli
dalej przed siebie. Nie wiedziałem czy oni byli już w szkole, czy tylko idą
wypić po browarze i przyjdą jeszcze na klasową wigilię? A może w ogóle idą w
długą? Czy Wojtas chciał wtedy, żebym poszedł z nimi? Gdyby się zatrzymał i
zaczął mnie usilnie namawiać, czy dałbym się skusić? Czy poszedłbym z nimi
mimo, iż w mojej głowie wciąż usilnie siedziała myśl o Alicji? Popatrzyłem z
ukosa na minę Beli. Wyrażała całkowitą dezaprobatę. Zmarszczone jej oczy
podążały za sylwetkami szkolnych kolegów jakby miały ochotę rzec ze wzgardą:
,,degeneraci”. Mimowolnie uśmiechnąłem się. Odwróciłem się jeszcze za siebie,
żeby spojrzeć na oddalające się dwie znajome postacie.
- Ej! Chłopaki… –
krzyknąłem, ale sam nie widziałem za bardzo, co chciałem im przekazać. Kris
obrócił się na pięcie i idąc do tyłu zawołał:
- Spotkamy się w ,,Prasowej”!
Będziemy tam na was czekać!
Bartkowski wyciągnął
triumfalnie w górę rękę z zaciśniętą pięścią. Rewolucyjny gest Che Guevara.
- Ok! Przekażę reszcie
ekipy – odkrzyknąłem i zarobiłem kuksańca od Beli.
- No, co? O co ci chodzi?
- O ten tramwaj co nie
chodzi – odburknęła Bela i pociągnęła mnie za rękę zmuszając do marszu do
przodu. Kątem oka widziałem jeszcze jak Wojtas i Kris przechodzili pospiesznie
na drugą stronę ulicy i wkrótce zniknęli za rogiem budynku kina ,,Olimpia”. Ja
natomiast w towarzystwie zgorszonej i milczącej od tej chwili Beli pomaszerowałem
dalej do szkoły.
To był na pewno
przełomowy moment tego dnia. Tak dziś, z odległej perspektywy czasu o tym
myślę. Czy mogłem wtedy iść z Krisem i Wojtasem? Czy nie doszedłbym do szkoły
na spotkanie klasowe? Wtedy nie zastanawiałem się na tym za długo. Na całe moje
szczęście! Nie mogłem przewidywać wszystkiego, co miało tego dnia jeszcze się
wydarzyć. Skąd miałem przypuszczać, że chłopaki spotkają Ameryka, który namówi
ich, żeby wypili z nim wódkę. Od tego spotkania wszystko się zaczęło później
chrzanić.
Tak, Roman zwany
Amerykiem był zagadkową postacią w naszej szkole. Taki wolny elektron. W Dwójce
pojawił się ni stąd ni zowąd w połowie ubiegłego roku szkolnego. Chodził co
prawda do równoległej klasy, ale był starszy od nas. Musiał więc podczas swojej
kariery edukacyjnej zaliczyć jakaś powtórkę, albo jak sam przekonywał, miał
roczną przerwę w związku z wyjazdem za granicę. Bardzo szybko zawierał liczne
znajomości. Kolegował się w zasadzie z każdym, kto zaprosił go na fajkę albo na
wino. Pić potrafił jak mało kto, w zasadzie wszystko co wpadło mu pod rękę i
miało jakiekolwiek procenty. Upijał się niezależnie od pory dnia, w zasadzie
jak tylko pojawiła się okazja. Chociaż był wesoły i niezwykle towarzyski, każde
jego pojawienie się w towarzystwie mogło wywoływać nieprzewidywalne skutki
uboczne. Ameryk miał fatalną skłonność przyciągania różnorodnych nieszczęść. Lubił
się pakować w kłopoty. Wtedy jeszcze o tym nie wiedzieliśmy. A ja nie poszedłem
z Krzychem i Wojtasem na to piwo i nie spotkałem tego dnia Ameryka. To dzięki
mojej obsesji na punkcie Alicji wtedy na rogu Matejki i Grunwaldzkiej wybór
miałem tylko jeden i oczywisty. A poza tym.... skrzydła anioła...
Wigilia ogólnoszkolna
była pomysłem nowatorskim i choć to była już trzecia wigilia w mojej historii
pobytu w Dwójce, to po raz pierwszy miała mieć tak szeroki rozmach. Dlatego nikt
nie był w stanie do końca przewidzieć jak się ona w całości potoczy. Plan był
taki, żeby każda klasa miała wpierw osobne spotkanie, które po jakimś czasie
miało przenieść się do auli i na szkolne korytarze. Ot, takie wskrzeszanie
ducha jedności całego liceum. Poprzez składanie sobie życzeń my uczniowie
mieliśmy bratać się z gronem pedagogicznym. Ogólnolicealny dzień dobroci dla
wszystkich niezależnie od wieku i profesji. Pomysł zgłoszony przez licealną
radę uczniowską był bardzo szlachetny, acz nieco zbyt idealistyczny.
W naszej klasie nikt
specjalnie nie zauważył braku Wojtka i Krzycha. Obecność nie była sprawdzana. Nasz
wychowawca profesor Blacky wygłosił krótkie i suche przemówienie
okolicznościowe, a żeby było nieco zabawnie zaproponował żebyśmy zaśpiewali
kolędy po angielsku. Na tę że okoliczność wydobył z szafy stary szpulowy
magnetofon i nakręcił zawczasu przygotowane taśmy. Z głośnika popłynęły wpierw
zgrzyty a później christmas carols. Wzbudziło to w większości z nas
pewną konsternację. Tylko nieliczni przyłączyli się do profesorskiego wycia. Na
szczęście widząc brak zapału i zrozumienia ze strony klasy Blacky odpuścił
sobie i w końcu zamilkł pozostawiając na polu walki Poula McCartney’a z jego ,,Wonderful
christmas time”. Magnetofon szpulowy wył niemiłosiernie raz to zwalniając,
raz przyśpieszając odtwarzane utwory. Dziewczyny poprzynosiły pierniki i jakieś
ciasta, które rozłożyły na stołach ustawionych pod ścianą. Ktoś załatwił też
soki i plastikowe kubeczki. Był nawet opłatek, więc zaczęliśmy składać sobie
życzenia. Każdy z każdym, albo raczej z tym z kim chciał i się nie krępował.
Gdy podeszła do mnie Magda Mikulska uśmiechnęła się tajemniczo i mrugając
porozumiewawczo spytała:
- Co słychać u koleżanki
z II c?
- Nie wiem. Jeszcze dziś
jej nie spotkałem, ale zamierzam do niej podejść – odpowiedziałem szczerze.
- To powodzenia. Jak
będziesz wytrwale dążył do celu, to na pewno ci się uda. I tego ci życzę –
Magda ucałowała mnie w policzek. Było to bardzo przyjemne doznanie. Jaj
życzenia przyjąłem za dobrą wróżbę. Chwilę później podeszła do mnie Bela i z
kwaśną miną rzekła:
- No, życzę tobie, byś
nie stoczył się tak nisko jak dziś to zrobili Janczyk i Bartkowski.
- Bela, Belunia –
odrzekłem szczerze rozbawiony – jak zwykle przesadzasz. Ale dziękuję tobie, że
się tak o mnie troszczysz.
Magnetofon szpulowy
zaczął dziwnie zwalniać tempo muzyki. Wkręciła się taśma. Blacky pomajstrował
coś przy sprzęcie i za chwilę popłynęły radosne słowa piosenki ,,White Christmas I gave you my heart”.
Nieśmiertelny przebój zespołu Wham. Kilka dziewczyn z klasy zaczęło ochoczo
podśpiewywać, co bardzo ucieszyło Blackego. Podszedłem do Chudego opychającego
się akurat piernikiem i przedstawiłem mu pomysł wypadu do ,,Prasowej”. Powiedziałem,
że Bartkowski i Janczyk poszli już zając dla nas miejsce przy stoliku.
- No cóż, olali nasze
klasowe spotkanie i wybrali opłatek w płynie, więc niech sobie teraz trochę
poczekają – skwitował Zbychu, a okruszki czekoladowego ciasta poturlały się po
jego błękitnej koszuli.
- Żenada! Przecież są
święta, a oni myślą tylko jednym, o chlaniu – żachnęła się Bela, która stojąc
obok podsłuchiwała naszą rozmowę.
- Myślisz Bela o jakimś
chlaniu? – wtrącił się nagle Erwin, który pojawił się znienacka za naszymi
plecami i zapewne usłyszał jedynie końcówkę wypowiedzi.
Chudy zaczął się śmiać na
głos, co wkurzyło Belę. Bez słowa oddaliła się od naszego towarzystwa z
obrażoną miną.
- No, co? – zdziwił się
Erwin, który nie mógł pojąć komizmu całej sytuacji. – Bela nie ma się z kim
napić?
- Nie wiem, jak Bela, ale
my po tym spotkaniu udajemy się do ,,Prasowej” – oznajmiłem w końcu, żeby
przerwać tę komedię omyłek. – Trzeba to powiedzieć innym. Fajnie, jakbyśmy
poszli tam jak największą ekipą. Zgarnijcie kogo się da.
Zostawiłem chłopaków i
podszedłem do Pikura, żeby wtajemniczyć go w nasze zamiary. Pikur stwierdził jednak, że ma już swoje plany na
ten dzień i jeszcze nie wie czy do nas dołączy. Pewnie wolał spotkać się z
jakąś ekipą dziewczyn z czwartej klasy. W zasadzie to mu się nie dziwiłem, sam
też bym wolał. Miałem jednak mały żal, że olewa naszą ekipę. Chciałem
powiedzieć o tym Chudemu, ale ten akurat wraz z Medżikiem wdał się w jakąś
dyskusję z Blackym.
Magnetofon rzęził dalej
wygrywając kolejne świąteczne przeboje, a ja zacząłem się nieco niecierpliwić. W
klasie spotkanie się przedłużało i jakoś nikt nie miał ochoty kończyć wigilii. Próbowałem
namówić Erniego do opuszczenia sali, ale ten zajęty był wpychaniem w siebie kolejnego
ciasta. A mnie ciągnęło już na szkolny hol. Miałem przecież coś jeszcze do
załatwienia. W końcu sam, jako pierwszy opuściłem naszą klasę i ruszyłem na swoje
poszukiwania.
Na szkolnych korytarzach
robiło się coraz bardziej gwarno i tłumnie. Zupełnie jak podczas przerwy. Uczniowie
z różnych klas gromadnie przemieszczali się po piętrach szukając znajomych z
którymi chcieli się wymienić życzeniami. Moim nadrzędnym celem była oczywiście
Alicja, ale podążając szkolnymi korytarzami nie uniknąłem spotkań z kilkoma znanymi
mi osobami.
- Wesołych świąt, wszystkiego najlepszego,
pomyślności w nowym roku, w szkole i nie tylko… – kilka razy powtarzałem te same oklepane
formułki. Niby tak zwyczajowa gadka, ale przyznać muszę, że miło mi było gdy
kilka osób spoza grona klasowego składało mi życzenia. Od czasu, gdy w zeszłym
roku na dzień wagarowicza przebraliśmy się za stare babcie i zrobiliśmy w
szkole prawdziwy show, staliśmy się bardziej rozpoznawalnymi osobistościami.
- Żeby nam nigdy fajek
nie zabrakło – zasmęcił Smutny Staś z trzeciej ,,b”, którego minąłem w
przelocie. Choć nie byłem jego znajomym, on mnie rozpoznał. I to też było miłe.
Brnąłem dalej szkolnymi
korytarzami mijając kolejne grupki uczniów. Mój wzrok bacznie penetrował głębie
przestrzeni w nadziei ujrzenia tej jedynej, upragnionej postaci. Szukałem ją
wszędzie. Ale początkowo nie widziałem nie tylko jej, ale też nikogo z jej
klasy. Może ich spotkanie klasowe się przedłużyło? Sala 104 wciąż była
zamknięta. To dawało mi jakąś nadzieję, ale czas uciekał. Jak długo jeszcze
mogłem krążyć po szkolnym korytarzu? Poczułem w końcu żal i lekki zawód. Całe
radosne podniecenie, jakie mi od rana towarzyszyło powoli schodziło ze mnie i
zamieniało się w bierną apatię. Dzień bez Alicji wydawał się mi dniem beznadziejnie
straconym.
Tymczasem z informacji
wymienianych podczas składania życzeń z osobami z innych klas docierało do mnie,
że nie tylko my wpadliśmy na ten, jakże oczywisty pomysł kontynuowania
spotkania poza obrębem szkoły. Do ,,Prasowej” wybierało się spore grono
Dwójkowiczów. Po dłuższym błądzeniu na drugim piętrze starego gmachu natknąłem
się wreszcie na Chudego, który prowadził konwersacje z Tomajem Korbolem z
czwartej „d”. Korbol uśmiechając się swoją pucołowatą twarzą przypominającą
księżyc w pełni oświadczył, że część jego klasy już jakiś czas temu wyruszyła
do ,,Prasowej”. On sam chciał się jeszcze pokręcić trochę po szkole. Nawet
przypuszczałem dlaczego.
- Ewka jest jeszcze z
innymi dziewczynami w naszej klasie na trzecim piętrze – patrząc na mnie
porozumiewawczo uśmiechnął się Chudy. Tomaj spłonął lekkim rumieńcem. Bojąc
się, że to zauważymy szybko zmienił temat.
- Ponoć Ameryk
przebąkiwał coś od rana o jakieś wódce, więc pewnie gdzieś teraz pije po
bramach. Uważajcie na niego, bo wciąga innych do swego towarzystwa. A to
zawodnik, który nie ma sobie równych. Trudno nadążyć za jego tempem.
- Luzik, dziś jest za
zimno na ,,cafe brama”. Wszyscy będą walić raczej do ,,Prasowej”. My też tam
się zaraz udajemy – odparł Chudy i spojrzał na mnie znacząco.
Zacząłem się zastanawiać,
czy w takiej sytuacji starczy dla nas miejsca w kawiarni, skoro wszyscy tak
ochoczo mówią o tym miejscu. Czy jest jeszcze sens, żeby się tam pakować? Ale z
drugiej strony Krzychu z Wojtasem już na pewno zajęli nam jakiś stolik. Nie chciałem
jednak jeszcze opuszczać szkoły. Dawałem sobie ostatnią szansę na ujrzenie
Alicji. Chciałem raz jeszcze oblecieć wszystkie korytarze.
- Panowie, pokręcę się chwilę
po budzie, poszukam Erniego i zaraz do was dołączę – powiedziałem i szybko się
od nich oddaliłem.
Pobiegłem na tył galerii
drugiego piętra, by stamtąd mieć lepszy widok na hol szkoły i wejście do szatni.
Obserwowałem wszystkich uczniów kręcących się po parterze. Widziałem też dyrektorkę
Lisiecką, która ze sztucznym uśmiechem przyjmowała życzenia świąteczne od
delegacji poszczególnych klas. Zupełnie jak na peerlowskich dożynkach. Niezłe
jaja. Z niepokojem obserwowałem też coraz większe grupki zmierzające do szatni.
Roześmiane miny chłopaków z czwartej klasy przyprawiały mnie o irytację. Miałem
wrażenie jakby wszyscy oni spieszyli się, by jak najszybciej dotrzeć do
,,Prasowej”. Kusiło i mnie, żeby biec po moich kumpli, ale cały czas stałem
twardo w miejscu lustrując nadchodzące i wychodzące kolejne fale uczniów w tej
jednej ułudnej nadziei ujrzenia Alicji. A jej wciąż nie było widać.
Nagle, ku mojemu
ogromnemu zaskoczeniu spostrzegłem na dole postać Krzycha Janczyka. Przemykał między filarami w swym długim szarym płaszczu.
Poruszał się dość tanecznym, acz mało harmonijnym krokiem. Bez dwóch zdań, miał
wzięte! Widok ten zaskoczył mnie i zaniepokoił. Co on tu robi? Przecież miał
być w ,,Prasowej”. Tymczasem Kris był w szkole i jak gdyby nic pląsał radośnie
w stanie wskazującym na spożycie po holu pełnym błąkających się nauczycieli. Lisiecka
stała na tyle daleko i była pochłonięta przyjmowaniem życzeń, że z pewnością
nie zauważyła tanecznych kroków ucznia w szarym płaszczu. Zbiegłem czym prędzej
po schodach patrząc bacznie dokąd to nasz kolega próbował dotrzeć. Dopadłem go
w męskiej toalecie na półpiętrze. Spojrzał na mnie lekko szklistymi oczami.
Uśmiechał się głupawo.
- Hej, co słychać?
- Krzychu! Miałeś być w
,,Prasowej”! Co ty tu, do jasnej cholery robisz? W takim stanie! Ile piw
wypiliście z Bartkowskim?
- He, he... – zarechotał
wesoło i odwrócił się w stronę pisuaru. Stałem w drzwiach i czekałem w spokoju
aż się wysika. Nerwowo spoglądałem na korytarz, czy nie nadchodzi któryś z
nauczycieli.
- Wojtas i ja jesteśmy na
ławeczce, na Skrytej. Jest z nami Ameryk – wypalił po chwili radosnym,
podnieconym głosem Kris. – Słuchaj, gościu załatwił flachę wódy od Kapucyna.
Byś widział tę akcję. Poszliśmy do Kapucyna do chaty. Ten miał wczoraj jakąś
imprezę. Odsypiał, a Ameryk na bezczelnego wpakował mu się do mieszkania i
wydębił flaszkę. Rozumiesz...? Ale jaja, co nie, majster!
-
Jaja
jak cholera.
- No i teraz wykańczamy
butelczynę na Skrytej. Uwierzysz? - uniósł znacząco brwi do góry, a widząc moje
wyraźne zdziwienie na twarzy przysunął się do mnie i wykrzyknął mi tuż nad
uchem:
– Wódzia, rozumiesz!
Prawdziwa wódka, papierosy i świat jest piękny, kolorowy! Ha, ha, ha!
Z początku widok pijanego
Janczyka zdziwił mnie, a nawet nieco rozbawił. Ale kiedy ten zaczął się głupawo
śmiać na cały głos, to mnie już to lekko zirytowało. Do cholery! Nie tak miał
ten dzień wyglądać. Przynajmniej, jeszcze nie o tej porze.
- Co za głupi pomysł,
żeby od samego rana lutować się wódką? Mieliście pójść tylko na piwo. Nie
byliście na klasowej wigilii. Dlatego myślałem, że siedzicie w „Prasowej” i
trzymacie już dla nas stolik. A tak, już po imprezie. Wiesz, że połowa Dwójki
się tam już wybrała. Pewnie wszystkie miejsca pozajmowane. I gdzie teraz
pójdziemy? Piździ na dworze, a wy robicie sobie party pod chmurką – odparłem ze
złością unikając nieprzyjemnego chuchu wydobywającego się z ust Krzycha.
- I co kurwa z tego? Nie
bądź taki smutas. Idźcie sobie już do ,,Prasowej”, a my do was dołączymy. Widzisz
jakiś problem? – wzruszył
beztrosko ramionami i odwrócił się w stronę umywalki. Wraz z szumem puszczanej
z kranu wody usłyszałem przebijający się przez pijacki śmiech wokal próbujący z
wielką ekspresją zaintonować nasz popisowy numer:
- ,,Szczęśliwej drogi już czas, mapę życia w sercu masz...”
Próbowałem natychmiast
uciszyć Krzycha przekrzykując go prośbą by przestał się nadzierać, ale skutek
tego apelu był zupełnie odwrotny. Widać było, że Kris miał już całkiem nieźle
wzięte. Chwyciła go pijacka głupawka. Na szczęście w tym momencie, zapewne zwabiony
znajomymi głosami, pojawił się w toalecie Erni. Nie wiem jak on to robił, ale miał
dar zjawiania się w odpowiednich momentach. A to był właśnie ten moment. Ze
zdziwieniem spoglądał to na mnie, to na odwróconego do nas plecami rozśpiewanego
Kristofa.
- O! Widzę, że impreza
się już zaczęła.
Krzychu wreszcie
zakończył przydługie mycie rąk, wytarł je w płaszcz i sięgnął do kieszeni by
wyciągnąć paczkę marsów. Widocznie zamierzał zapalić.
- Głupi jest los, na daremnie wzywasz go... – kończył swoją serenadę
natchniony artysta z męskiej toalety i wsadziwszy papierosa w usta przeszedł w
murmurando. Obmacując się po kieszeniach szukał zapewne zapalniczki, ale nie
mógł jej zlokalizować.
- Erni druhu, miło cię
widzieć. Co słychać? Zapalisz? – wydusił przez zęby i wyciągnął paczkę w stronę
Erwina.
- Cześć Krzychu! Przyszedłeś na
wigilię? To spóźniłeś się, bo już po wszystkim – Erni powiedział to tak
łagodnie, z taką troską w głosie, że Janczyk wytrzeszczył oczy i upuścił na
ziemię paczkę papierosów. Schylił się po nią, ale w tym momencie zachwiał się i
upadł na oba kolana.
- Kurrrwa mać…
- Widzisz w jakim stanie jest nasz
kolega – wskazałem na klęczącego Krisa.
- Wygląda teraz jak upadły anioł, choć
taka pozycja w męskiej toalecie sugerować by mogła zupełnie inne
zainteresowania – zakpił sobie Erni.
- Uwierzysz, że on wraz z Bartkowskim urżnęli
się wódką. Musimy wyprowadzić go jakoś dyskretnie ze szkoły, bo jak któryś z
profesorów zobaczy go w takim stanie to będzie niezły gnój i już po zabawie.
- A co ja jakiś
kundel jestem? Sam się wyprowadzę – wtrącił się nagle Krzychu, który zdążył się
już dźwignąć z klęczek. Pstrykał już zapalniczką, żeby odpalić tkwiącego wciąż
w jego ustach papierosa. Spojrzałem na jego rozbawioną twarz i chwyciwszy go
mocno za rękę starałem się uzmysłowić mu powagę całej sytuacji.
- Stary, nie rób siary.
Proszę. Zapalisz sobie na zewnątrz. Przestań się zgrywać. Idź po Bartkowskiego
i przyjdźcie obaj do ,,Prasowej”. Byle jak najdalej od budy. Tam już pomyślimy
co dalej z dzisiejszym dniem. Będzie fajnie. Zobaczysz. Tylko nie popsujmy tego
dnia już teraz. Nie tu w szkole. Nie warto.
O dziwo Kris momentalnie
spoważniał. Chyba zaczęło docierać do niego to, co starałem się mu przekazać.
Posłusznie schował papierosa do paczki. Podszedł raz jeszcze do umywalki i
zimna wodą chlusnął sobie w twarz. Spojrzał na swoje odbicie w lustrze, poprawił
fryzurę.
- O key. Pojawiam się i znikam. Rozpłynę się
jak dym na niebie w czarną bezksiężycową noc. Czary mary...
Okręcił się na pięcie i
lekko zachwiał starając się utrzymać równowagę. Machał w powietrzu rękami jakby
rzeczywiście odprawiał jakieś magiczne zaklęcia.
- No, powiem ci dupa blada. Nadal cię widać –
skwitował ten popis Erwin. Janczyk uśmiechnął się do niego szelmowsko i mrugnął
prawym okiem.
To mnie poirytowało.
Tracę niepotrzebnie czas na pogaduszki w toalecie. Trzeba było zacząć działać. Ostrożnie
wyjrzałem na korytarz. Droga była czysta. W pobliżu nie było żadnego profesora.
Na szczęście i dyra Lisiecka się gdzieś zmyła.
- Erni, odprowadź Krzycha
do wyjścia, a ja lecę poszukać Chudego i Medżika. Zmiatamy do ,,Prasowej”. Nic
tu już po nas!
Zabrzmiało to trochę
jakbym wydawał jakieś cholerne rozkazy. Widząc zdziwienie w oczach Erwina
chciałem coś mądrego dodać na usprawiedliwienie swojego władczego tonu, ale
akurat nic mi nie przyszło do głowy. Wypaliłem więc jak głupek:
- Wy idźcie dołem, a ja
przejdę górą i będę asekurował was wzrokowo.
- Tak jest generale! Mamy
się zacząć czołgać? – zachichotał Kris. Zmierzyłem go potępiającym wzrokiem,
ale tak naprawdę zrobiło mi się strasznie głupio. Może Krzychu ma rację? On
jest na luzie i ma ubaw, a ja przesadzam i jestem za bardzo spięty. W końcu co
takiego wielkiego się stało? O co mam pretensję? O to, że nie dostaniemy
miejsca w ,,Prasowej”, czy o to, że nie spotkałem Alicji? Krzychu z Wojtasem wybrali
swoją wersję świętowania ostatniego dnia w szkole. I co w tym złego...
Zostawiłem Erniego z Krisem,
a sam ruszyłem na poszukiwania Chudego i Medżika. Wciąż chciałem jeszcze tliła
się we mnie odrobinka nadziei na ujrzenie Agnes. Ale nic z tego. Zbycha też nie
było wcale tak łatwo odszukać. Na trop naprowadził mnie dopiero Pikur spotkany
pod naszą klasą. Skierował mnie do szatni w podziemiach szkoły. W ostatnim
boksie zwanym palarnią Chudy palił ćmika z kolesiami z klasy matfizu.
Palarnia nie była już tym
samym miejscem, jak kiedyś. Została zdelegalizowana. Od września dyrektorka
Lisiecka prowadziła zdecydowaną walkę z nikotynową zarazą i prześladowała
wszelkie zgromadzenia palaczy. Przez wiele lat uczniowie, którzy ukończyli
osiemnaście lat mogli cieszyć się cichym przyzwoleniem dyrekcji na puszczanie
tytoniowego dymka w szatni podczas przerwy. Od nowego roku szkolnego
obowiązywał jednak surowy zakaz palenia w całej szkole, również dla
nauczycieli i rozpoczęły się ostre
kontrole podczas przerw w ubikacjach. To był początek wojny nikotynowej w Dwójce. Wytępienie nałogu
palenia w szkole szło początkowo topornie i pomimo surowych sankcji po blisko
czterech miesiącach nagonki dyrekcja nadal nie mogła oficjalnie stwierdzić, że
odniosła całkowity sukces na tym polu. Chudy szedł właśnie pod prąd nikotynowej
abolicji, a palenie w miejscu dawnej palarni było dla niego jawną kontestacją
nowego porządku. Niewielu było tak odważnych jak on. Dziś jednak była szkolna
wigilia, więc to było coś w rodzaju dnia dobroci dla uczniów.
Szatnia w podziemiu
wydawała się być spokojną ostoją nie tylko dla Chudego. Kilku znajomków z
matfizu wsłuchiwało się w mądre deliberacje Zbycha. Był wśród nich Smutny
Stasiu, z którym składałem sobie już życzenia świąteczne na schodach. Resztę
chłopaków znałem zaledwie z widzenia. Chudy
właśnie rozpędzał się w dyspucie dotyczącej wyższości zwykłego papierosa nad
,,dyskobolskim” papierosem w wersji light. Wpadłszy do palarni musiałem
mu brutalnie przerwać tę jego naukową dysputę. Pokrótce objaśniłem sytuację i
opisałem całe zajście w męskiej toalecie. Powiedziałem, że musimy się już
zbierać do ,,Prasowej”. Zbyś jakoś nie przejął się moim przynagleniem ani stanem
upojenia kolegi Janczyka i w zupełnym spokoju próbował dokończyć swój wywód
oraz palenie. Moja opowieść wywołała za to wyraźny ubaw wśród pozostałego
towarzystwa palaczy. Rechotali jakbym uruchomił
u nich tajemny przycisk na łaskotki, a Smutny Stasiu wyraził
zainteresowanie wyjściem do ,,Prasowej”.
- Pewnie się tam
spotkamy. My też mamy zamiar tam się udać.
To mnie już naprawdę zaniepokoiło.
Najpierw Tomaj Korbol, teraz chłopaki z matfizu. Jak będziemy zwlekać o dobrym
miejscu w kawiarni będziemy mogli sobie tylko pomarzyć. Spojrzałem karcąco na
Chudego. Chyba zrozumiał moje intencje, bo zagasił peta i pożegnawszy się z
towarzystwem palaczy poszedł po swoją kurtkę. Dopiero gdy oboje wchodziliśmy
schodami ku wyjściu zapytał o Medżika.
- A on gdzie? Nie idzie z
nami?
-
Kompletnie nie wiem gdzie zniknął, nie mogłem go odnaleźć. Zapadł się pod
ziemię.
- Spoko. Widziałem go jak
wychodził przed chwilą – Erwin jak zwykle wyrósł obok nas jak z podziemi.
Ubrany, gotowy stał i czekał na nas przy portierni.
- Powiedział, że skoczy po browara do spożywczego
przy parku. Chciał mieć jakieś zapasy na ,,Prasową”. Mamy już powoli iść, a on
nas dogoni po drodze. Najwyżej poczekamy na niego przy ,,Olimpii”.
- A co z Krisem? Pościłeś
go samego? – spytałem z pewnym niepokojem.
- W zasadzie luzik. Niby
się nic nie stało...
-
Jak
to niby?
-
No...,
bo wychodząc przed budę z okna widziała nas dyra Lisiecka.
-
I
co? – poczułem, że mój niepokój był jednak uzasadniony.
- No nic, chyba – Erni ze stoickim spokojem
wzruszył ramionami.
- To nic nie zauważyła,
czy chyba jednak zauważyła?
– Jakoś tak dziwnie na
Krzycha spoglądała, a ten posłał jej na do widzenia uśmiech wielki jak banan. Wyglądało
tak, jakby dyra chciała mu pokiwać, żeby się zatrzymał, ale Kris czmychnął na
drugą stronę ulicy. Poszedł po Wojtasa. Powiedział, że przyprowadzi go do
,,Prasowej”. Cóż miałem więcej zrobić? Mogłem iść za nim, ale wolałem poczekać
na was.
- O i to mi się w tobie
podoba. W przeciwieństwie do Medżika na ciebie można zawsze liczyć – wtrącił
się Chudy.
- Od początku wydawało mi
się, że Janczyk za bardzo rzuca się w oczy. Z daleka było widać, że ma lufę –
powiedziałem pełen niepokoju.
- Spokojnie, nie ma się
czym przejmować – uspakajał Erni. - Dyra na pewno nic nie zauważyła, a nawet
jeśli, to i tak nie zdążyła sprawdzić. Dowodów nie ma. A o chłopaków nie ma się
co martwić. Na pewno dadzą sobie radę. Chodźmy już do ,,Prasowej”. Jest wesoło.
No, nie?
Optymizm Erniego nie
zupełnie mnie uspokoił. Zbychu był bardziej obojętny. Ale czym mieliśmy się
przejmować? Opuszczaliśmy już budynek liceum i sprawy szkolne przestawały nas
interesować. Nikt z naszej trójki nie miał też ochoty zaglądać na Skrytą.
Naszym celem była ,,Prasowa”. Spieszyło się nam. Przecież Wojtas i Krzychu nie
są małymi chłopcami. Potrafią sami dotrzeć do kawiarni. Poza tym Skryta
znajdowała się w tak zwanym celowniku. Nie raz już lokatorzy z pobliskich
kamienic alarmowali dyrekcję, że na podwórku zbiera się podejrzany element z
Dwójki. ,,Prasowa” wydawała się odległą przystanią spokoju. Nie warto więc było
nam w tym momencie zawracać sobie głowę losami dwóch naszych kolegów, którzy
postawili na towarzystwo Ameryka i jego alkoholowe zamiłowania.
Rozmowa z Ernim i sprawa
Krzycha wciągnęły mnie na tyle, że przestałem już rozmyślać o Alicji. Klamka
zapadła, opuszczałem już budynek szkoły, więc i mnie opuściła nadzieja. Szkolna
wigilia nie zmieniła nic w moim życiu. Nie udało się, straciłem kolejną dobrą
okazję na spotkanie. Trudno. Rozdział wydawał się być zamknięty. I nagle
trafiło mnie jak grom z nieba! W ostatnim momencie, zanim zdążyliśmy skręcić w
ulicę dostrzegłem w oknie na parterze idącą korytarzem, tuż przy pokoju nauczycielskim
znajomą, tak bardzo wyczekiwaną postać. Nie ulegało wątpliwości, że to była na
pewno ONA. Puls mi podskoczył gwałtownie i poczułem nerwowe mrowienie w
okolicach żołądka. Naszła mnie niespodziewanie fala gorąca.
No proszę, a więc mój
obiekt westchnień pojawił się dziś na wigilii! Przyszła do szkoły! Dlaczego
więc się nie spotkaliśmy wcześniej na korytarzu? Jak to możliwe, przecież tak
usilnie ją od rana poszukiwałem? Całą energię, cały plan dnia miałem
podporządkowany temu jednemu celowi – zdobyć się wreszcie na odwagę i przemówić
do Alicji. Tymczasem wychodziłem ze szkoły nie osiągnąwszy narzuconego sobie
zadania. W zasadzie pogodziłem się już z myślą, że Alicji dziś nie ma w szkole.
A tu taka niespodzianka.
Przez kilka sekund gorączkowo zastanawiałem
się, co też powinienem w tym momencie zrobić. Czy spontanicznie zawrócić do
szkoły, czy jednak odpuścić sobie i iść do ,,Prasowej”? Jak mam się wytłumaczył
przed chłopakami? Co im powiedzieć? Ale czy to było ważne? Decyzje podjąłem już
przecież kilka dni wcześniej. Nie mogłem dopuścić, by powtórzyła się sytuacja z
początku grudnia, kiedy to w Parku Wilsona stchórzyłem i nie pobiegłem za
Alicją, która wpatrywała się we mnie. Byłbym teraz skończonym głupcem, gdybym
nie skorzystał z tej jedynej szansy. To tak jakby los w ostatniej sekundzie
uśmiechnął się do mnie porozumiewawczo. Mrugnięcie oka: ,,no idź głupcze, drugi
raz się nie powtórzy”. Musiałem wrócić! Odwróciłem się gwałtownie na pięcie i
skierowałem się z powrotem do szkoły. Chudy i Erni patrząc na to co robię
przystanęli zdumieni.
- Idźcie, dogonię was za
chwilę. Muszę jeszcze jedną sprawę załatwić w szkole.
Nie tłumacząc się ze
szczegółów, ani nie czekając na reakcję kolegów pobiegłem za Alicją. Widziałem
jeszcze przez szybę, że Zbychu gada coś do Erniego, a ten się z tego śmieje.
Nie obchodziło mnie to już w najmniejszym stopniu. Niech sobie drwią, co mi
tam. Przed sobą widziałem znikające na końcu korytarza plecy Alicji. Szła sama.
Idealny moment. Przyspieszyłem kroku, a moje serce bicie. Jeszcze chwilę i ją
dogonię. Ona wchodziła już schodami na pierwsze piętro. Ubrana była w biały
sweterek z golfem (znów ten golf) i ciemne spodnie. Nic więcej, żadnej zbędnej
ozdoby. Po prostu piękność w samej sobie. Ciemne włosy w takt jej kroków
opadały falująco na ramiona. Byłem już tak blisko niej, że nie było mowy o
odwrocie. Ona zapewne wyczuła, że biegnę za nią i pomału odwróciła głowę do
tyłu.
- Alicja, zaczekaj –
wydusiłem z siebie lekko zdyszany. Usłyszawszy swoje imię zdziwiła się i
przystanęła. Spojrzała na mnie beznamiętnie, bezosobowo. A mi serce waliło tak
mocno, że nie mogłem złapać tchu, żeby spokojnie przemówić. W dodatku będąc już
w kurtce czułem, że robi mi się strasznie gorąco. Zacząłem więc nerwowo się
plątać.
- Dobrze, że cię
zobaczyłem.... Wiesz, wychodziłem ze szkoły, ale zobaczyłem ciebie... no przez
okno...i zawróciłem, bo chciałem... Dziś wigilia i dlatego...
Alicja z największym
spokojem i opanowaniem zmierzyła moją postać z góry na dół tak, jakby chciała
poddać mnie wycenie. Przez chwilę miałem wrażenie, że znalazłem się na jakimś
targowisku dla niewolników w starożytnym Rzymie. Zatrzymała swoją lustrację na
wysokości mojej brody i nie patrząc mi w oczy odpowiedziała chłodnym i dziwnie
piskliwym głosem, który nijak przystawał do mojego wyobrażenia o jej aksamitnej
barwie głosowej:
- Czy my się znamy?
To był szok... Tak.
Niczym fala uderzeniowa po wybuchu bomby atomowej. Z tej cudownej, boskiej
postaci, ideału piękna, obiektu moich westchnień i podmiotu lirycznego mojej
poezji wydobył się tak niemelodyjny, skrzypliwy dźwięk. Nie spodziewałem się
też takiego ostentacyjnego, zimnego tonu. Przez te kilka miesięcy wzajemnych
obserwacji i podchodów niejednokrotnie przecież nasze spojrzenia spotykały się.
Dotykaliśmy się nimi, wymienialiśmy, darzyliśmy uśmiechami. Czy to wszystko
było tylko wytworem mojej wyobraźni?
To zupełnie niemożliwe.
Musiała wszak dostrzec to, że się nią interesuje. Przecież uśmiechała się do
mnie tak przyjaźnie wtedy w ,,Red-barze”. Jak mogła tego nie pamiętać? A to
niedawne spojrzenie w Parku Wilsona. Czyż nie było posłane wyłącznie do mnie?
Miałem wszelkie podstawy przypuszczać, że nie jestem jej całkowicie obojętny. A
ona pyta mnie teraz czy się znamy. Powietrze ze mnie uszło. Początkowo, biegnąc
za nią miałem wciąż w pamięci wiersz Rilkego, który jej wysłałem pocztą.
Chciałem o niego ją zapytać. Teraz jednak cały mój plan legł w gruzach. Wiersz
wydał mi się nieistotnym elementem, sentymentalną bzdurą.
Milczałem, chyba zbyt
długo, bo ona zaczęła niecierpliwie rozglądać się na boki. Ale przez te kilka
cennych sekund serce wyrównało swój puls i odzyskałem w pełni zimną krew. Słowa
wypływały ze mnie już w całkowitym opanowaniu.
- Tak, to może głupie z
mojej strony, ale skoro dziś jest wigilia ogólnoszkolna, uznałem, że mógłbym
złożyć tobie życzenia miłych i udanych świąt. Znam cię tylko z korytarza
szkolnego, ale wiem, że lubisz wypić kawę w „Red-barze”...
Patrzyła na mnie dużymi
oczami jakbym opowiadał jakąś historię o kosmitach. Milczała, więc musiałem
mówić dalej.
- Ja zresztą też lubię tam wypić kawę. Od czasu
do czasu. No, powiedzmy, że co środę na dużej przerwie – zaśmiałem się,
krótkim, nieco nerwowym śmiechem. Jej twarz pozostawała kamiennie niewzruszona
jak Sfinks. Widocznie nadal nie łapała o co mi chodzi.
- Ponieważ wszyscy sobie
dziś składają życzenia... No cóż –
wzruszyłem ramionami, tak żeby jak najbardziej strywializować całe to spotkanie
i udać swoją obojętność. – Chciałem być dziś miły i przekazać sygnał dobra
innym miłym ludziom. Na przykład miłośnikom kawy w „Red-barze”.
Ona zaśmiała się nerwowym
chichotem, a mnie zrobiło się jakoś głupio. Czy przesadziłem z tym
stwierdzeniem ,,o sygnale dobra”? Skąd ja wytrzasnąłem to stwierdzenie? Chyba
gdzieś o tym przeczytałem, może w książkach Musierowicz?
- Wybacz, że nie mam już
opłatka żeby się przełamać, bo wychodziłem już ze szkoły...
Zwiesiłem bezradnie ręce.
Nie bardzo wiedziałem co powinienem z nimi teraz zrobić. Ona też nie miała
opłatka. Trzymała ręce włożone do kieszeni spodni. Wzmianka o opłatku była chyba
głupia i niepotrzebna. Czy miałem wyciągnąć ku niej dłoń? Nie, to byłoby ze
wszech miar jeszcze głupsze. Krępująca cisza przedłużała się. Co miałem zrobić?
Mój scenariusz nie przewidywał takiego zakończenia.
- Dziękuję za życzenia.
To rzeczywiście miłe, ale… zaskakujące – pisnęła w końcu cienkim głosem Alicja,
a ja czułem jakby ktoś rysował metalowym szpikulcem po szybie. – Przepraszam,
ale muszę iść. Czekają na mnie.
Odwróciła się szybko,
nerwowo i zaczęła wspinać się na schody. Czyżby to było wszystko? Czy tak miało
zakończyć się nasze pierwsze spotkanie?
- Jestem z trzeciej ,,e”!
Miłośnik kawy z „Red-baru”. Pamiętaj! – zacząłem wykrzykiwać w nadziei, że
przedłużę naszą rozmowę. Odwróciła się z daleka i posłała cień uśmiechu. To
dodało mi wiary w siebie. Podskoczyłem ku niej dwa schodki wyżej.
- Alicja, może
przyjdziesz dziś z koleżankami do ,,Prasowej”? Cała Dwójka się tam zbiera.
- Skąd znasz moje imię? –
spytała, a ja poczułem, że nareszcie triumfuje. Złapałem ją na swój haczyk.
- No cóż, nie trudno było
się dowiedzieć. Można rzec, że jesteś w szkole znana – uśmiechnąłem się
znacząco licząc, że będzie dopytywała dalej. Chciałem dodać coś o Libii, żeby
zrobiło się jeszcze ciekawiej, ale czekałem na jej reakcję. Niestety ona nie
podchwyciła haczyka. Uznała widocznie rozmowę za zamkniętą. Odwróciła się i
szybkimi krokami podbiegła na piętro. Nie widziałem już sensu w gonieniu jej.
Krzyknąłem jedynie:
- To co przyjdziesz do
,,Prasowej”?
Nie oglądając się za
siebie wzruszyła ramionami. Trudno mi było wywnioskować, co ten gest oznacza.
Zostałem sam na środku schodów z niezwykłą mieszaniną uczuć. Jakaś siła we mnie
chciała się cieszyć, skakać z powodu tego, że nareszcie zdobyłem się na krok
zaczepienia i rozmowy z Alicją. Traktowałem to jako pewnego rodzaju wyczyn,
albo zaliczenie trudnego zadania. Musiałem przyznać sam przed sobą, że nawet
nie wypadłem tak głupio. Przybierając maskę obojętności i pozornego spokoju nie
zbłaźniłem się za bardzo. To raczej ona spłoszyła się i uciekła. A jednak po
całej tej krótkiej rozmowie pozostał jakiś niesmak, taka gorzka pigułka i
bolący kolec. Chyba nie tego oczekiwałem. Ta jej piskliwość głosu, maniery
małej dziewczynki, która uciekła spłoszona burzyły całe dotychczasowe moje wyobrażenie
o jej boskości. Oczywiście nigdy bym nie przypuszczał, że ona natychmiast rzuci
się mi w ramiona, ale liczyłem na to, że przynajmniej moja osoba ją w jakiś
sposób zaintryguje. Chciałem nawiązać kontakt, który miałby szansę na ciąg
dalszy. A obecnie zostałem w zasadzie z niczym. Odsłoniłem się, ujawniłem i nie
otrzymałem nic w zamian. Było mi przykro, zwłaszcza po jej stwierdzeniu, że
mnie nie zna. To teraz już mnie poznała. Tylko co z tego?
Stałem
na schodach i zastanawiałem się chwilę co dalej robić. Tkwić dalej w szkole nie
było sensu. Chłopacy na mnie czekali. Pewnie szykowali już kpiny pod moim
adresem. Trzeba było to wszystko przyjąć mężnie na klatę. Cóż, stało się to co
chciałem, żeby się dziś stało. Pozostawał malutki cień nadziei, że Alicja w
jakimś odruchu zaciekawienia dotrze jeszcze dziś do ,,Prasowej”. Może uda mi
się zatrzeć to niemiłe pierwsze wrażenie.
Wybiegłem na ulicę.
Powiew grudniowego powietrza padający mi na twarz podziałał kojąco. Biegłem, a
miałem wrażenie jakbym płynął w powietrzu. Chciałem zagłuszyć natręctwo myśli,
które się we mnie kłębiły. Na chłopaków natchnąłem się po chwili w pobliżu kina
,,Olimpia”. Siedzieli na murku okalającym stare drzewo. Była cała trójka: Zbyś,
Erni i Medżik z wypchanym chlebakiem. Chudy machnął mi na powitanie, ale na
szczęście nie skomentował mojego opóźnienia. Był zajęty paleniem kolejnego
ćmika i rozmową z Matelem. Bartek też palił, a Erni oglądał z pieczołowitością
czubki swoich podniszczonych butów. Na mój widok towarzystwo poderwało się z
miejsca.
- Bartas kupił dwa ,,Okocimy
Mocne”. Zaprasza nas na rozgrzewkę – powiedział wesoło Chudy.
Skręciliśmy więc na
podwórko za kinem, żeby zniknąć z pola widzenia ciekawskich przechodniów.
Medżik wyciągnął ze swego chlebaka dwie puszki i puścił je w obieg. Jedno piwo
dla niego i Zbycha, drugie na spółę dla mnie i Erniego. Palacze zaciągali się
przy każdym łyku ,,Marsami”. Podobno piwo wtedy lepiej smakuje. Dla mnie jednak
,,Mocne” było zbyt mocne i jakoś mi nie wchodziło. Widziałem, że i Erwin jakoś
niespecjalnie miał ochotę na nie. Ale nie mogliśmy wzgardzić podarunkiem
Medżika, więc popijaliśmy go małymi łykami. Zaczęliśmy dyskutować o tym, co
powinniśmy jeszcze kupić i wypić zanim dotrzemy do ,,Prasowej”. Piwo, jak to
powiedział wcześniej Chudy miało być tylko rozgrzewką. Wszak Wojtas i Krzychu w
tej kwestii byli daleko przed nami, a tak dobrze zaczęty dzień trzeba było
należycie uczcić, nie tylko piwem. Na kilka dni zajęcia szkolne mieliśmy
całkiem z głowy. Żadnych kartkówek, wkuwania, rozprawek i zadań domowych. Czas
błogosławionej laby. Zaczął się dla nas czas na dobrą zabawę.
Po krótkiej dyskusji na
temat trunków wybór szybko padł na to, co było tanie i łatwo dostępne, czyli
kruszony. Napój alkoholowy o smaku pomarańczowym, sprzedawany w butelkach jak
po oranżadzie. Picie z takich butelek na ulicy nie budziło niczyich podejrzeń.
Tani trunek, wystarczająca ilość procentów, no i nie takie świństwo jak jabole.
Same atuty. Kruszon były zapewne dostępny w sklepiku spożywczym przy
Grunwaldzkiej i tam zamierzaliśmy go nabyć. Erni zaproponował jednak, że może
wpierw zajrzymy do ,,Prasowej” i zobaczymy czy będą jeszcze jakieś miejsca. Bo
jeżeli nie, to będziemy musieli jechać na Stary Rynek i wtedy nie potrzebnie
będziemy się obarczać butelkami. W zasadzie zgodziliśmy się na ten plan.
Na dworze przebijało się
za chmur słońce. Od rana wiał co prawda zimnawy wiatr, ale pogoda raczej
przypominała okolice marca, a nie początek najzimniejszej pory roku. Przez nos
wciągaliśmy zapach wolności, który rozpierał nas wielką energią. Humory
dopisywały kolegom. W końcu i ja poczułem się jakoś trochę weselszy. Chudy co
rusz poklepywał mnie po ramieniu mrugając znacząco okiem tak jakby domyślał się
po co wróciłem do szkoły. Medżik z puszką piwa w ręku miał minę zadowolonego
dziecka, które dostało w prezencie świątecznym wymarzoną zabawkę. Erni podrygiwał
w specyficznym sposób, tak jakby było mu rzeczywiście zimno. Wyglądało to
trochę tak, jakby fale niewidzialnego podmuchu wiatru unosiły go raz w górę,
raz w dół. Ekipa chłopaków z trzeciej ,,e”. Byliśmy paczką fajnych kumpli,
którzy cieszą się tym, że razem ze sobą spędzą ciekawie zapowiadające się
popołudnie.
8.
„Prasowa”
Mniej więcej w połowie tego odcinka
ulicy Grunwaldzkiej, który rozciąga się
pomiędzy Rondem Jana Nowaka-Jeziorańskiego a ulicą Jana Matejki, stoi po
dzień dzisiejszy długi pawilon na dachu którego jeszcze do końca XX wieku
wznosił się dumnie neonowy napis: ,,Prasowa”. W tymże to pawilonie oprócz
punktów usługowych miesiła się w naszych czasach licealnych stara, poczciwa
kawiarnia, z klimatem jak z minionej, komunistycznej epoki. Dla nas, uczniów Dwójki
było to miejsce kultowe, naznaczone naszą stałą tam obecnością. Przez kilka lat
staliśmy się częścią codziennego życia tego miejsca, a kawiarnia jako miejsce
schronienia była, rzec by można, naszym drugim domem.
Skąd taka nazwa dla kawiarni,
która ulokowana była w mało turystycznym miejscu? Odpowiedź nasuwała się sama,
gdyż w bliskim sąsiedztwie znajdował się Dom Prasy, który w ówczesnych czasach
był siedzibą trzech redakcji lokalnych dzienników: ,,Głosu Wielkopolskiego”,
,,Gazety Poznańskiej” i ,,Expressu”. Panowała powszechne przekonanie, że w
kawiarni przesiadują masowo dziennikarze, ale była to opinia na pewno mocno
przesadzona. Przynajmniej za naszych czasów. Poznałem nieco ten światek na studiach i wiedziałem, że rzadko
kto z redakcji miał ochotę przesiadywać w tym, pachnącym reliktem poprzedniej
epoki miejscu. Jeżeli ktoś tłumnie zapełniał ,,Prasową”, to była to na pewno
licealna młodzież.
„Kawiarnia Prasowa” jak
na lokal powstały wraz z otaczającymi ją blokami mieszkaniowymi w latach
60-tych miał iście socjalistyczny rozmach. Dziś już takich pokaźnych rozmiarów
kompleksów usługowo-handlowych raczej się nie buduje, tym bardziej w centrum
miasta. W czasach słusznie minionych wychodzono widocznie z założenia, że lud
pracujący miasta powinien mieć lokale gastronomiczne w pobliżu dużych skupisk
mieszkalnych. I tak oto podłużny parterowy budynek przy ulicy Grunwaldzkiej
stał się istotnym fragmentem architektonicznej koncepcji miniosiedla z blokami-klockami
i częścią usługową. A żeby spełnić swe pierwotne założenia funkcyjne lokal
,,Prasowej” składał się z dwóch części, czyli handlowej - niewielkiej
cukierenki w której sprzedawano ciasto oraz części usługowej, którą była miejscem
kawiarnianego relaksu. Obie części oddzielone były od siebie niewielką szatnią.
Duża przestrzeń lokalu zapewniała możliwość pomieszczenia nawet kilkudziesięciu
osób. Z pozoru mogłoby się wydawać, że ogrom nie będzie sprzyjał intymnej
atmosferze. Na szczęście, ktoś bardzo zmyślnie zaaranżował wnętrze, wypełniając
je dużymi doniczkami z roślinami, które tworzyły coś na wzór wysp zieleni.
Dzięki temu zabiegowi lokal został podzielony na mniejsze obszary skupione
wokół kilku czteroosobowych stolików, które łatwo można było łączyć.
Przestronne okna wychodzące na ulicę Grunwaldzką osłonięte były wielkimi,
ciężkimi zasłonami, które wnosiły w całą tą przestrzeń trochę przytulności i
intymności. Wnętrze utrzymane było w tonacjach brązu z brudną żółcią.
Dwa grube słupy nośne wspierające
dach dzieliły ,,Prasową” na trzy równe sektory. Oczywiście najlepszy był ten
ostatni, pod ścianą, najdalej oddalony od wejścia. Tam przesiadywali stali
bywalcy, tzw. rezydenci, czyli jak to my nazywaliśmy ,,dzielnicowy
establishment”. Byli to przeważnie starsi zadbani panowie, ubrani w
staroświeckie marynarki, z nienagannie ułożonymi kolorowymi chustkami starannie
upchanymi w górnej kieszonce lub w bardziej zimowe dni z apaszkami wokół szyi.
Umawiali się tu zapewne na randki ze swoją grupą wiekową, lub przychodzili
dopiero na podryw, czasami wręcz tylko po to by sobie popatrzeć na „młody
towar”. Nie raz zdarzało się, że do którejś z naszych koleżanek siedząc przy
stoliku kelner przynosił w prezencie od takiego Don Juana kieliszek wina lub
szampana. Ci stali bywalcy przychodzili już od samego rana. Przyczesywali siwe
włosy przed lustrem wiszącym w szatni. Siadali przy ,,swoich” stolikach i
zamawiali napoleonki, brzdące lub francuskie rogaliki. Taka ,,Francja –
elegancja”. Nieco później pojawiali się drobni ciułacze silący się na miano
biznesmenów, którzy cały swój majątek nosili w wypchanych saszetkach.
Przychodzili załatwiać interesy, albo tylko o nich pogadać. Zamawiali kawę,
którą nie dopijali, brali gazety, żeby rzucić okiem na pierwszą i ostatnią
stronę. Wiadomo, świat biznesu, zawsze musi być na bieżąco z informacjami.
Bardziej zamożniejsi zamawiali najdroższy alkohol w karcie menu, czyli Winiak
Lubuski, tak żeby zaszpanować otoczeniu, że ich stać na najlepsze trunki. Każda
okolica ma swoich własnych charakterystycznych rezydentów. A dzielnica Grunwald
to na pewno nie było londyńskie City.
Druga, środkowa część
,,Prasowej” też nie była najgorsza, tylko, że wciąż znajdowała się na tranzycie
kursujących kelnerek i klientów zmierzających do drink-baru. Ta część była
zazwyczaj zajmowana przez nas, licealistów i tych, którzy wpadali do kawiarni
na krótko. Najlepsze miejsca były tuż przy oknie. Szeroki parapet mógł w razie
czego pomieścić kurtki, albo torby. Oddawanie odzieży wierzchniej do szatni
narażało nas na stratę paru złotych, które można było oczywiście lepiej
spożytkować. Zaletą tego zakątka był też to, że można było tu schować się przed
wzrokiem wchodzących oraz lustrującym, czujnym spojrzeniem obsługi lokalu.
Sprzyjało to na przykład potajemnemu rozlewaniu pod stołem wnoszonego
nielegalnie alkoholu. Bywały też i takie dni, że ośmieleni bezkarnością
próbowaliśmy grać kartami w brydża. Miejsca przy oknie miały jeszcze ten jeden
plus, że można było obserwować zmieniający się wciąż ruch uliczny. Była to taka
forma rozrywki dla samotnych jeźdźców, którzy zrywali się od rana z lekcji,
albo uciekali przed jakimś sprawdzianem i w pojedynkę zasiadali przy
kawiarnianym stoliku czekając na pojawienie się kogoś znajomego. W zimne dni
,,Prasowa” była najlepszą przechowalnią, naszym schronieniem. Część młodzieżowa
też miała swoich stałych bywalców, znane twarze do których z pewnością należało
zaliczyć: Jarasa Młończaka, Ameryka, Kapucyna, Lennona, Smutnego Stasia, Kurnika,
czy Ankę zwaną Mimi. Barwne postaci wkomponowane w legendę ,,Prasowej”.
Jarasa Młończaka znałem chyba
najmniej z tego całego towarzystwa. Był ze starszego rocznika. Słynął z
niesamowitych zdolności szybkiego spożywania win owocowych. Przełykał zawartość
butelki bez otrząsania się, jak wodę. Potrafił wypijać szybko i dużo. Chudy był
kiedyś u niego na imprezie w domu. Po wyrzuceniu przez jednego z imprezowiczów
krzesła przez zamknięte okno interweniowała policja. Jaras wcale się tym nie
przejął. Jako gospodarz spał smacznie w wannie w łazience i o niczym nie miał
pojęcia. Gość był totalnie wyluzowany. Wypady do ,,Prasowej” były dla niego
pretekstem do szukania ekipy gotowej na jabolowe szaleństwo.
Najlepszym kumplem Jarasa
był na pewno Roman Ameryk. Podobnie jak Młończak miał niewiarygodne zdolności w
piciu alkoholu. Potrafił wiele. Jego biografia musiała być zapewne nieźle
zamotana. Była na pewno starszy od nas, ale w drugiej klasie trafił do Dwójki
do równoległej klasy z naszego rocznika. Legenda krążyła, że został karnie
wyrzucony z III LO, ale on sam twierdził, że przez rok przebywał za granicą. Z
tym, że raz to były Stany Zjednoczone, a innym razem Anglia lub Niemcy. Wersje
jego przeszłości zmieniały się w zależności od kontekstu opowiadania. A
opowiadać to on umiał. Nie miał za to nigdy kasy. Siedział i pił w ,,Prasowej”
zawsze na czyjś koszt.
Kapucyn i Lennon byli dobrymi kolegami. Kapucyn chodził do Dwójki i
był z naszego rocznika. Mieszkał w pobliżu szkoły i zawsze był przy kasie.
Dzięki temu miał dużo znajomości. Częstował fajkami, sponsorował wyjścia do
,,Prasowej”, czasem nawet był w stanie pożyczyć komuś trochę gotówki. Często
nosił bluzę z kapturem, co w tamtych czasach jeszcze nie było zbyt modne.
Najprawdopodobniej stąd wzięła się jego ksywka. Skąd był Lennon, tego nie
wiedział chyba nikt oprócz Kapucyna. Obaj koledzy przesiadywali bardzo często w
,,Prasowej” gotowi w każdej chwili przysiąść się do każdego stolika przy którym
pojawiła się samotna, atrakcyjna dziewczyna. Byli typami nieudacznych
romantyków szukających wiecznie szczęścia w miłości. Zdarzało się nie raz, że
oboje startowali do tej samej dziewczyny i o dziwo nie było między nimi
zazdrości, czy kłótni z tego powodu. Wzajemna konkurencja im nie przeszkadzała,
tak jakby ostateczne rozstrzygnięcie zostawiali pod arbitraż obiektu wzajemnych
starań. Trzeba dodać, że ani Kapucyn, ani Lennon nie grzeszyli urodą. Oboje byli
niskiego wzrostu, krępej budowy ciała, z twarzami przeoranymi przez trądzik
młodzieńczy. Różnica między nimi polegała na tym, że Kapucyn zawsze dysponował
jakąś gotówką i mógł zafundować nawet lampkę wina lub najdroższą kawę. Lennon natomiast
mógł uchodzić za bardziej atrakcyjniejszego, gdyż swój image budował na kanwie upodobniania się
do założyciela grupy ,,The Beatels”. Nosił długie, rozpuszczone włosy, miał bardziej smukłą twarz i druciane, okrągłe
okularki.
Pamiętam, jak kiedyś Lennon
siedział z nami przy jednym stoliku. Był sam, bez Kapucyna. Spodobała mu się dziewczyna siedząca przy
sąsiednim stoliku. Pomimo wysyłania licznych sygnałów wzrokowych dziewczę owo
nie zareagowało w żaden sposób na ten pasywny bądź, co bądź podryw. Lennon nie
zrezygnował i gdy ona wyszła z lokalu postanowił ją śledzić. Wrócił do nas po
dobrej godzinie z nieciekawą miną. Gdy spytaliśmy się, jak mu poszło wzruszył
ramionami.
- Dostałem po kubku i
tyle.
Ryczeliśmy ze śmiechu,
kiedy on opowiadał, jak to próbował zagadać dziewczynę na przystanku
tramwajowym, a ta ni stąd ni zowąd zaczęła okładać go swoim plecaczkiem i
wyzywać od zboczeńców.
Kapucyn i Leon w
przeciwieństwie do Jarasa Młończaka i Ameryka nie szukali rozrywek w alkoholu i
nie pogrążali się w niebezpiecznych przygodach. Oni sami stanowili rozrywkę,
kiedy przyglądało się ich poczynaniom w ,,Prasowej”. Tworzyli koloryt tego
miejsca.
Jeśli zaś chodzi o Smutnego
Stasia, to był rzeczywiście niezwykle smutnym facetem. Mógłby zyskać tytuł
smęciarza roku. Za wesołego życia to on na pewno nie miał. W dzieciństwie zmarł
mu ojciec, a po jakimś czasie podłe raczysko zabrało też matkę. Mieszkał z
babcią. Można było mu faktycznie współczuć, gdyby nie to, że każde spotkanie z
nim kończyło się opowiadaniem tej samej historii jego smutnego życia. Stasiu
był poza tym ,,sępem”. Lubił wszystko sępić, czyli pożyczać, a sam nigdy się
nie odwdzięczał. Sępił ćmiki, piwo, nawet herbatę w ,,Prasowej”. Miał za to
cięte specyficzne poczucie czarnego humoru i rzucał celne riposty. Może właśnie
za to był powszechnie lubiany w szkole. Jego niewesołe perypetie życiowe i
niezbyt szczera chęć do nauki były obiektem bacznej obserwacji dyrekcji naszego
liceum. Staś był częstym gościem na dywaniku u dyrektorki. Nie wiele sobie z
tego jednak robił. Najlepiej czuł się przesiadując całe dnie w ,,Prasowej”.
Mówił, że to miejsce jest jego drugim domem.
Macieja Kurnika, naszego natchnionego tekściarza z
zespołu Helter Skelter, wprowadził do towarzystwa Krzychu Janczyk. To był jego
kolega ze szkoły podstawowej. Maciej dzięki temu, że uczęszczał do zawodówki
budowlanej dostarczał nam opisy licznych wydarzeń, które rozgrywały się podczas
praktyk na budowach. Jego opowieści sprawiały nam wiele uciechy i zabawy. Do
naszego słownictwa użytkowego weszło wiele kurnikowych terminów, jak na
przykład: majster, gryz, łeda, czy dynamiczne ,,jebaj, jebaj”. Często witaliśmy
się w szkole zawołaniem: ,,cześć majster”. Pojęcie ,,gryz” zastępowało
odpowiedź na liczne pytania z cyklu: co to? Gryz to jest gryz i tyle. Łeda była
jeszcze bardziej atrakcyjnym pojęciem, bo ,,łedę” można było dostać na przykład
zamiast oceny w szkole, ,,łedę” można było mieć i na spodniach i w kieszeni,
albo można było coś zepsuć, czyli „złedzić”. A powiedzonko ,,jebaj, jebaj”
doskonale pasowało do opisania każdego dynamicznego działania, od biegu po
szkolnym korytarzu, po komentarz w czasie meczu.
Maciej był wesołym, zawsze zadowolonym z życia
człowiekiem. Był typowym wesołkiem, czy też kuglarzem jak go nieraz
określaliśmy. Przy tym bywał bardzo szczery i otwarty. Łatwo nawiązywał kontakt
z obcymi. Kiedyś na przykład przysiadł się w ,,Prasowej” do dwóch młodych
żołnierzy, żeby pogadać z nimi o ciężkim życiu rekruta. Baliśmy się, że ci się
wkurzą i dojdzie do jakieś awantury. Ale, o dziwo, nic się nie wydarzyło.
Kurnik zawarł nową znajomość. Zazwyczaj Maciej przydawał się przy poznawaniu
nowych dziewczyn. Potrafił z ujmującym uśmiechem zaczepiać obce laski na ulicy
i umiejętnie je bajerować. W przeciwieństwie do Kapucyna, czy Lennona miał dar
uroku osobistego. Nie był przy tym nachalny i nie zniechęcał się gdy dostawał
kosza. Szukał wówczas innego obiektu do bajerowania. Wybierał jednak dziewczyny
raczej ze ,,swego” kręgu towarzyskiego. Licealistek raczej nie podrywał.
Licealistką z plastyka była natomiast Anka zwana
,,Mimi”, a to zapewne ze względu na podobieństwo do postaci z animowanej bajki o ,,Muminkach”. Anka,
znajoma Kapucyna, wprowadzała do naszego towarzystwa swoje liczne koleżanki ze
szkoły. Chociaż dziewczyny pojawiały się na chwilę i jeszcze szybciej znikały, był to jakiś stały
dopływ ,,świeżej i młodej” krwi do obiegu ,,Prasowej”. Zwłaszcza w piątki
późnym popołudniem w kawiarni robiło się tłoczno. Przychodzili nie tylko
Dwójkowicze, ale właśnie też ich znajomi z innych szkół. Dzięki temu robiło się
ciekawiej, bo nie dusiliśmy się we własnym sosie.
Kiedy robiło się tłoczno
w ,,Prasowej” i zaczynało brakować miejsc, trzeba było z przymusu zasiąść w
trzeciej, najgorsza można by rzec części lokalu. Znajdowała się ona oczywiście
przy samym wejściu. Nie dość, że siedziało się tam na widoku z wszystkich
stron, to jeszcze strasznie tam wiało od drzwi wejściowych. Tu siadywało się
tylko w ostateczności. Była to także jakby strefa przejściowa dla nowicjuszy.
Młode roczniki tutaj zaczynały swoją ,,Prasową” edukację. Żeby przejść do
strefy środkowej trzeba było mieć kogoś starszego wprowadzającego, lub odrobinę
bezczelności i tupetu. Pod ścianą, tuż przy wejściu stało pianino, ale nie
pamiętam by ktoś kiedyś na nim próbował grać. Ot, taki dekoracyjny element.
Miejscem, którego nie
sposób pominąć przy opisie ,,Prasowej” była niewielka szatnia w korytarzu na
wejściu. Rządziły tam niepodzielnie uwielbiane przez nas panie szatniarki,
zwane familiarnie babciami. Znały nas i chyba na swój sposób jakoś tam lubiły,
a i my odwdzięczaliśmy się dobrym słowem i uśmiechem. Zgadzały się, by na jeden
numerek wieszać na przykład pięć kurtek. Czasami widząc, że nie śmierdzimy
groszem nie pobierały od nas pieniędzy za szatnię. W zimie, gdy wyskakiwaliśmy
na ,,swoją kolejkę utrwalacza” na ławeczkę za kawiarnią, nieraz babcia szatniarka
z kobiecą troską zwracała uwagę, byśmy nie wychodzili na dwór bez kurtek.
Kiedyś, chyba Wojtas, pożyczył od babci nożyk, mały koźlik, żeby móc za
,,Prasową” otworzyć butelkę wina. Tak się namęczył z otwieraniem, że jej ten
nożyk złamał. Pani babcia była niezmiernie zmartwiona, gdyż to był jej
pamiątkowy nożyk, trofeum po konkursie grzybiarskim. Wojtasowi zrobiło się jej
żal i przy następnej wizycie w ,,Prasowej” wręczył jej odkupiony nożyk. Pani
babcia była wdzięczna i wzruszona, że o niej pamiętał. Z naszymi emerytkami z
szatni musieliśmy żyć w zgodzie i w przyjaźni.
Dlaczego ,,Prasowa” była
tak tłumnie przez młodzież odwiedzana? Dziś wydaje się to jak opowieść z
odległej epoki, ale prawda była taka, że na początku lat dziewięćdziesiątych
minionego wieku w Poznaniu nie było zbyt wielu miejsc do spotkań towarzyskich.
Słowo ,,pub” brzmiało jeszcze bardzo egzotycznie. W wielu punktach miasta
funkcjonowały wciąż pijalnie piwa. Na Piekarach powstał co prawda ,,Green Pub”
w stylu irlandzkim, ale tam chodziło się raczej wieczorami. Najbardziej znanymi
miejscami w mieście były wtedy kawiarnie: ,,Pół czarnej” przy Głogowskiej,
,,Hajduczek” przy Grochowskiej, ,,Warta” przy ul. Ratajczaka, ,,Cafe turecka”
przy Podgórnej i ,,Herbaciarnia” na Starym Rynku. Jeżeli umawialiśmy się paczką
na mieście to właśnie w którymś z tych lokali. Był jeszcze ,,Kociak” przy
Świętym Marcinie, ale tam raczej chodziło się z dziewczyną na mleczny koktajl,
niż na towarzyskie spotkanie w męskim gronie. A ,,Prasowa” była najbliższa
naszej szkoły. Otwierała swoje podwoje już o godzinie 10 rano. Nieraz
zmarznięci czekaliśmy na tyłach, przy ławeczce na otwarcie. Dla nas godz. 10
oznaczała już rozpoczęcie trzeciej lekcji. Udając się na blałkę od rana, ta
godzina wydawała się bardzo późna. W kawiarni można było siedzieć od rana aż do
wieczora, go godziny 20. Niektórym się to zdarzało, kiedy zapominali o upływie
czasu i potrafili w ,,Prasowej” przeblałkować cały dzień.
,,Prasowa” była poza tym
lokalem na naszą kieszeń. W karcie napojów na przykład znajdowała się pozycja
„wrzątek” za tysiąc złotych. Były to jeszcze czasy przed denominacją, więc
wszystkie ceny podawane były w tysiącach złotych. Herbata kosztowała wówczas aż
trzy tysiące, a z plasterkiem cytryny to nawet trzy i pół. Idąc w czwórkę do
kawiarni często robiliśmy zrzutkę naszych zaskórniaków i dla oszczędności
zamawialiśmy dwa wrzątki i dwie herbaty. A że herbatę przynoszono w torebkach
można było ją wykorzystać również do wrzątków. Herbata, jako najtańszy napój,
była podstawą do nabycia prawa przesiadywania w ,,Prasowej”. Na jednej herbatce
można było przesiedzieć czasami kilka godzin. Dla bardziej rozrzutnych i
burżujów były lody cassatte w pucharkach. Kosztowały pięć i pół tysiąca złotych.
To nadal było nie za wiele biorąc pod uwagę, że tanie wino w sklepie kosztowało
w granicach pięć do siedmiu tysięcy. Przy różnych większych okazjach, czyjeś
imieniny, udany lub nie sprawdzian, zaliczone półrocze można było zaszaleć i
kupić butelkę wina bułgarskiego lub węgierskiego. W swoje siedemnaste urodziny
w ,,Prasowej” pierwszy raz próbowałem winiak podany w koniakówce.
Najbardziej oszczędnym,
często przez nas praktykowanym sposobem na poprawianie sobie humoru było
wypijanie alkoholu przed wejściem do kawiarni. Procederowi temu sprzyjały
naturalne warunki, tzn. bliskość sklepu z alkoholem i ławeczka na tyłach
lokalu. Mała ławeczka pod drzewkiem, zasłonięta krzakami chroniła przed
wzrokiem nieporządnej widowni. Bywało i tak, nawet w zimowe dni, że zajmując
już miejsca w ,,Prasowej” wychodziło się grupkami na ławeczkę (oczywiście bez
kurtek) i wypijało swoja kolejkę, poczym szybko wracało do środka, żeby się
ogrzać. Szła następna zmiana i tak w kółko.
Każdy z naszej ekipy miał
z pewnością jakieś swoje miłe albo sentymentalne wspomnienia z ,,Prasowej”. W
końcu było, to drugie po szkole miejsce, w którym spędzało się najwięcej czasu
w gronie towarzyskim. Pikur opowiadał wszystkim o najszczęśliwszym dniu w swoim
życiu, kiedy wchodząc pewnego razu do ,,Prasowej” znalazł przy opuszczonym
stoliku prawie pełną paczkę papierosów ,,Radomskich”. Cieszył się jak dziecko z
wymarzonego prezentu. Zbyś będąc bez kasy założył się z Medżikiem, że jak ten
postawi mu kawę, to zje w całości zasuszony kwiatek, który stał w doniczce na
kawiarnianym stoliku. I faktycznie zaczął jeść. Może nie był to najszczęśliwszy
dzień w życiu Zbysia, ale opowieść była dość długo powtarzana na szkolnych
przerwach. Kris pod wpływem radosnego nastroju wynikającego z otrzymania oceny
dobrej ze sprawdzianu z fizyki oraz również z powodu spożycia kruszona na
ławeczce na zapleczu chciał zabłysnąć w towarzystwie. Ku naszemu zaskoczeniu w
pewnym momencie zastukał w szklankę od herbaty, wstał i wspiął się na krzesło,
by był widoczny dla wszystkich gości w kawiarni. Nastała cisza i wszystkie oczy
skierowały się na niego. Kris pełnym powagi głosem oświadczył z wysokości: ,,szanowni
państwo, chcę powiedzieć, że bardzo się cieszę, że jesteście tu wszyscy ze
mną”. Wszyscy czekali co nastąpi dalej, obsługa kelnerska już szykowała się do
interwencji, a Krzysztof spokojnie usiadł i jak gdyby nic kontynuował
rozpoczętą przed chwilą rozmowę.
Natomiast w mojej pamięci
utkwił dzień w którym Kapucyn przyniósł do ,,Prasowej” płytę CD z albumem U2
,,The Joshua Tree”. Nikt z nas wtedy nie miał jeszcze odtwarzacza cyfrowego. To
było dla nas kompletne novum. Płyta była oglądana przez wszystkich obecnych
przy kawiarnianym stoliku jak relikwia. A co najważniejsze w książeczce
dołączonej do płyty zawarte były słowa wszystkich piosenek. Siedziałem w
napięciu oczekując na swoją kolej, kiedy będę miał ją w swoich rękach. Gdy
dotarła do mnie zacząłem spiesznie przepisywałem całą książeczkę. A miałem już
lekko wzięte. Pisałem tak, że aż mnie ręka zabolała. Bałem się, że Kapucyn
zniecierpliwi się, zabierze płytę i nigdy już jej więcej nie zobaczę. Ale udało
mi się przepisać większość tekstów. Byłem taki szczęśliwy, taki podekscytowany.
Wróciłem do domu i okazało się, że mam poważne problemy z odszyfrowaniem
własnego pisma. To były nieczytelne gryzmoły.
Kawiarnia ,,Prasowa” była
swoistym czasopochłaniaczem. Tu zegar bił swoim spowolnionym rytmem,
wyznaczonym natężeniem ruchu. Poranki były długie i leniwe, popołudnia
przyspieszały, a wieczory zbyt krótkie. Zwłaszcza w zimowe dni czas za oknami
przemijał szybko. Ledwo przyszło się do kawiarni, już ściemniało się na dworze.
Gdy za wielkimi szybami gasły światła dnia lokal napełniał się swoim dyskretnym
i urokliwym oświetleniem. Robiło się przytulnie i nastrojowo. Muzyka, przeważnie
z radia sączyła się powoli i nie nachalnie. Szum głosów, opary tytoniowego
dymu, brzęk szkła, wszystko to wypełniało wnętrze, dając poczucie wyjątkowości
tego miejsca. Tu najczęściej zapominało się, choć na chwilę o problemach w
szkole, w domu, w swoim prywatnym życiu. Tu żyło się chwilą obecną, cudzymi
opowiadaniami, żartami, kawałami. Tu czekało się na znajomych, poznawało
nowych. Tu wreszcie snuło się młodzieńcze marzenia i plany życiowe.
Nikt jednak z nas nie
przypuszczał, że w grudniowy piątek tamtego pamiętnego roku ,,Prasowa” odegra w
naszym dalszym życiu tak ważną role.
9.
Gwiazdka w ,,Prasowej”
W końcu ruszyliśmy w
kierunku ,,Prasowej”. Od wyjścia naszej czwórki ze szkolnej wigilii minęło już
dobre pół godziny. Przystanek na wypicie piwa Medżika i spalenie zbychowych
,,Marsów” opóźnił znacznie naszą wyprawę. Zaczynałem się obawiać, że w lokalu
może dla nas zabraknąć miejsca. Dlatego starałem się ponaglać chłopaków i idąc
na przedzie przyspieszałem kroku. Ostatecznie zrezygnowaliśmy z wejścia do
sklepu po drodze. Za namową Erniego uznaliśmy, że lepiej wpierw zająć stolik w ,,Prasowej”, a potem ktoś z
nas pójdzie i zrobi odpowiednie zakupy. Dzięki temu dotarcie do kawiarni zajęło
nam już nie więcej jak kilka minut.
Oczywiście stało się to,
co przewidywałem. Nie byliśmy w ,,Prasowej” pierwsi. Cały lokal kłębił się już
w tłumie młodych ludzi, w większości uczniów Dwójki. Panował ogromny harmider,
zagłuszający muzykę płynącą z kolumn ustawionych za drink barem. Stoły
poprzesuwane i łączone zatraciły swój pierwotny szyk tworząc dziwaczny labirynt
przejść. Poustawiane na środku duże donice z roślinami stwarzały wrażenie
wyrastających, egzotycznych wysp na falującym morzu ludzkich postaci. Dalsze
części sali spowijał tak gęsty dym tytoniowy, że utrudniał dokładniejsze
rozeznanie się w sytuacji.
Babcia szatniarka już na
wejściu oznajmiła stanowczo, że nie ma wolnych numerków i w związku z tym nie
przyjmuje odzieży wierzchniej do szatni. To nas jednak nie powstrzymało przed
wkroczeniem na salę. Gdy znaleźliśmy się w środku ze wstępnej lustracji
wynikało, że rzeczywiście nie ma już żadnego wolnego stolika. Oczywiście ani Bartkowskiego,
ani Janczyka też nie było widać na horyzoncie. Miny nam nieco zrzedły. Na
szczęście Chudy dość szybko wypatrzył swoim sokolim wzrokiem siedzącą przy
oknie Olesię wraz z dwoma koleżankami. Podskoczył i z zadziwiającą zręcznością
kocich ruchów przedarł się pomiędzy stolikami w kierunku dziewczyn. Nachylił
się nad Olesią i chwilę jej coś
tłumaczył. Ola spojrzała na nas wciąż stojących w wejściu i pomachała
przyjacielsko. Krzyknęła, żebyśmy się przyłączyli, a krzesła jakoś się znajdą.
No, to byliśmy uratowani.
Któż z nas nie znał
Olesi? Pełna wigoru i humoru blond dziewczyna z drugiej klasy. Dzięki tytoniowemu
hobby zakolegowała się dość prędko ze szkoloną bracią chodzącą palić papierosy
na dużej przerwie na Skrytą. Swoim urokiem potrafiła oczarować niejednego
chłopaka z naszej szkoły. Miała przy tym cięty język i nie pozwalała sobie na
tanie umizgi kierowane pod jej adresem. Twarda sztuka. Dobrze pamiętaliśmy
zeszłoroczna imprezę, którą urządziła w czerwcu w swoim domu w podpoznańskim
Antoninku. Równa dziewczyna, zaprosiła nie tylko ludzi ze swojej klasy, ale
większość znajomych ze szkoły. Smaczku całej sprawie z imprezą dodawało jeszcze
moje podejrzenie, że Chudy zaczął od
tego momentu skrycie się podkochiwać w Olesi. Nie dziwi więc, że to on pierwszy
wypatrzył ją na sali. Obok Olesi siedziały dwie koleżanki z jej klasy: bliżej
nieznana nam wtedy Justyna i szczupła, na czarno ubrana Gabrysia. O, tej
drugiej wiedziałem tylko tyle, że jest najlepszą kumpelą Olesi i że wciąż
trzymają się razem. W przeciwieństwie do Oli, była milcząca i raczej stroniła
od męskiego towarzystwa. Od pewnego czasu domyślałem, że Gabi może znajdować
się w orbicie zainteresowań Krzycha Janczyka. Pokazywał mi ją kiedyś na
przerwie i prowokował do wydania opinii co o niej sądzę. Nie mogłem mu wtedy
powiedzieć, że obiektem moich westchnień jest zupełnie inna dziewczyna.
Olesia uśmiechała się zapraszając
nas do swojego stolika. Jej koleżanki chyba nie bardzo były rade z tego
konceptu. Chudy przysiadł się prędko do jedynego wolnego krzesła. My musieliśmy
szukać dodatkowych siedzisk na sali. A nie było to łatwe zajęcie. W lokalu było
już kilkadziesiąt osób. Cześć przynajmniej znałem z widzenia. Byli to
przeważnie uczniowie czwartych i tak jak my trzecich klas. Nie brakowało też
osób z młodszych roczników, takich jak Olesia i jej koleżanki. W tłumie od razu
znalazłem smutną twarz Stasia. To nasze trzecie spotkanie tego dnia. Smutny
Staś siedział przy końcu sali oczywiście w towarzystwie swoich rozbawionych
kumpli palaczy z matfizu. Zastanawiające było to, jak oni zdołali tak szybko
dotrzeć tu przed nami? Musieli przyjść, kiedy my opróżnialiśmy browary za
,,Olimpią”. Stasiowe towarzystwo było dziwnie rozochocone. Chyba polewali sobie
coś pod stołem.
Pośród innych gości
dostrzegłem długowłosego Lennon, który zapewne przysiadł się do stolika przy
którym chichotała Mimi i jej kilka koleżanek z plastyka. Zatem stali bywalcy
byli na swoich miejscach. Całość wnętrza kawiarni tworzyła teraz obraz
falującego morza głów wynurzających się z oparów tytoniowego dymu. Samorzutnie
powstało kilka wysp stworzonych ze złączonych stolików. Medżikowi i mnie udało
się w końcu ,,wyżebrać” jakieś krzesła z końca sali. Przysiedliśmy się do
małego stolika Olesi, a kurtki rzuciliśmy na szeroki parapet okienny. Erni
wciąż nerwowo krążył po lokalu. Miał chłopak pecha. Nic nie znalazł i w końcu
skapitulował. Podszedł do stolika z niewesołą miną.
- Cóż, chyba przejdę się
do sklepu po kruszony. I tak to był mój pomysł, żeby nie kupować od razu.
- No, tak! – wykrzyknął
Chudy, który wciąż szukał okazji by zabłysnąć przy Olesi . – I teraz masz za
swoje. Dlatego zostajesz naszym zaopatrzeniowcem.
Zrobiliśmy szybką zrzutę.
Każdy tyle ile miał przy sobie. Wiadomo, że Chudy groszem nie śmierdział. Żeby
się nie skompromitował przy Olesi wyłożyłem za niego i mrugnąłem
porozumiewawczo do Erniego. Zbyś to dostrzegł i skinieniem głowy podziękował mi
za ten gest. Medżik wyciągnął spod krzesła i dał Erniemu swoją torbę - chlebak,
żeby miał w czym przemycić butelki do lokalu. Erni popatrzył dziwnie na
przekazywany mu w depozyt ciemno-zielonkawy przedmiot. Torba Matela była czymś,
co zapewne niegdyś było wojskowym chlebakiem. Jednakże po kaletniczej przeróbce
i uzyskaniu lśniąco czarnego paska, wyglądała zaiste dziwacznie.
- Tylko nie wypij
wszystkiego po drodze. Jak nie wrócisz, za dwadzieścia minut roześlemy za tobą
list gończy – zaśmiał się Zbyś. Erwin popatrzył na niego z miną, która miała
zapewne go zmrozić, ale efekt był raczej odwrotny od zamierzonego. Koleżanki
Olesi zachichotały. Odwrócił się więc na pięcie, przewiesił przez ramię lśniąco
czarny pasek chlebaka i wyszedł.
- Ty, Matel, ta twoja torba
to chyba jakiś damski fason – zadrwił
Chudy. – Kurde, rąbnąłeś ją siorze, czy co?
- Odpierdol się Zbychu –
odpowiedział ze spokojem Medżik, przyzwyczajony już do tego typu zaczepek –
Lepiej popatrz na swój dziecięcy plecaczek. Mama ci go kupiła w sklepie z
zabawkami?
Zbychu jednak nie miał na
co patrzeć, bo dziś wyszedł z domu bez torby. Zignorował Medżika i odwrócił się
w stronę dziewczyn.
- I, co tak sobie tutaj
pijecie?
- E, takie tam soczki bez
domieszki. A wy co kombinujecie? – spytała Olesia.
- Mamy określone plany,
ale nie stać nas na kupno alkoholu w tym ekskluzywnym lokalu – odparł Zbyś i
sięgnął do kieszeni po paczkę ,,Marsów”. Chciał poczęstować dziewczyny, ale te
odmówiły.
- Dlatego pić będziemy napoje z eksportu
zewnętrznego. Właśnie w tym celu udał się nas zaopatrzeniowiec – dokończył
wyjaśnienie Medżik.
Wkrótce pomiędzy naszą
męską trójką rozgorzała dyskusja, czy powinniśmy pić alkohol w lokalu, czy za
,,Prasową”. W sumie, rozlewanie kruszona do szklanek było dziwacznym i
pionierskim pomysłem. Nikt z nas tego wcześniej nie robił. Napój alkoholowy
przypominający w wyglądzie i smaku oranżadę piło się zwykle po bramach z
gwinta. Nie inaczej. Ostatecznie postanowiliśmy, że po powrocie Erniego
będziemy na zmianę dwójkami wychodzić za ,,Prasową” i tam opróżniać towar.
Dziewczyny z rozbawieniem przysłuchiwały się naszej gorączkowej dyskusji.
Olesia wyraziła nawet chęć spróbowania kruszona, bowiem pierwszy raz w życiu
słyszała o takim napoju. Była ciekawa jak to smakuje z colą, którą właśnie sączyła
przez słomkę. Cóż za niesmaczny pomysł...
Siedzieliśmy w szóstkę
przy małym stoliku na którym oprócz trzech szklanek z napitkami dziewczyn stał
jeszcze porcelanowy wazonik z suszkami i paczka zbysiowych ,,Marsów”. Wyglądało
to nader skromnie. Trzeba było coś zamówić. Tak proforma, żeby nabyć legalne
prawo do siedzenia w tak licznym gronie przy jednym stoliku. Dopiero w tym
momencie zauważyłem, że nigdzie nie widać obsługi kelnerskiej, która zazwyczaj
zjawiała się szybciej niż klient zdążył wygodnie usadowić się na krześle. Zza
baru spoglądała jedynie groźna, lustrująca całą kawiarnię twarz kelnerki
Adolfa. Jej postawa nie dawała raczej nadziei, że się stamtąd ruszy.
Trudno dziś dociec, kto i
kiedy wymyślił tę ksywę dla tej niskiej i wydawać by się mogło, że niepozornej
kelnerki. Jedyne nieszczęście tej pani polegało na tym, że złośliwy, brunatny
zarost wykwitał tuż pod jej nosem. Ot, mały damski wąsik. Może ta ksywa
przywędrowała do nas od starszych bywalców ,,Prasowej”, może to wymyślił ktoś z
nas? Trudno dociec. Określenie to jednak nie tylko fizycznie, ale też
charakterologicznie określało tę osobę. Kelnerka Adolf despotycznie rządziła
lokalem. To ona decydowała kogo obsłuży, a od kogo stanowczo będzie się domagać
opuszczenia stolika. Takie sygnały jak
rzucenie z hukiem kartą napojów na stół, czy zastosowanie niezbyt
uprzejmego zapytania: ,,czego”, były dla stałych klientów czerwoną kartką
ostrzegawczą, że Adolf jest wściekły i że wkrótce może zacząć proces ekstradycji
z lokalu. A Adolfowi lepiej było się nie narażać. Kiedyś nawet żartowaliśmy, że
ona ma na pewno w swoim notesiku czarną rubrykę ze zdjęciami pt.: ,,tych
klientów nie obsługujemy”.
Głupio było siedzieć tak
dalej przy prawie pustym stoliku.
- Na obsługę kelnerską w
tej chwili nie macie co liczyć - wyjaśniła Olesia. - Adolf jest już wściekły,
bo na sali robi się za duży gnój nad którym nie może już zapanować. Od pewnego
czasu nikt nie zbiera zamówień. Trzeba więc chyba samemu zamawiać.
Zaoferowałem się, że
załatwię tę sprawę. Przecisnąłem się więc do baru i napotkawszy groźne
spojrzenie frau Adolfiny zamówiłem trzy najtańsze napoje, czyli herbaty. Ku
mojemu zaskoczeniu okazało się, że muszę uiścić opłatę z góry, co jak na ten
lokal było niecodziennym procederem. Jednak nie protestowałem. Sięgnąłem do
kieszeni i zapłaciłem za trzy herbaty dziewięć tysięcy złotych. W portfelu
zostały mi skromne resztki.
Przeciskając się przez tłum
rozbawionej gawiedzi wróciłem do naszego stolika. Chudy już całkiem pochłonięty
bliskością Oli robił wrażenie człowieka, dla którego otoczenie w ogóle nie
istniało. Popisywał się przed koleżankami znajomością kilku najnowszych
dowcipów. Dziewczyny zaś ubawione wybuchały co rusz salwą śmiechu lub w
przypadku bardziej pikantnych kawałów świętym oburzeniem. Matel wręcz
przeciwnie, nie wykazywał najmniejszego zainteresowania towarzystwem kobiet,
ani kawałami Zbycha. Siedział na uboczu i nerwowo bębnił palcem o blat stołu.
Palił papierosa i wpatrywał się uważnie w wejście do lokalu. Widać było, że
piwo wypite na spółkę przed ,,Olimpią” nie wzbudziło w nim pożądanego dobrego
nastroju. Było zapewne tylko przygrywką do dalszej degustacji. Miał wyraźną
ochotę na wypicie czegoś bardziej konkretnego. A Erni jakoś się nie pojawiał.
Powinien już dawno wrócić, przecież do sklepu miał tylko kilka kroków.
- Martwisz się, że Erni
nawiał z naszą kasą? – klepnąłem Medżika w plecy, żeby wyrwać go z tego jego
dziwnego stanu zadumy. Oczywiście mówiłem to żartem, bo nikt z nas nie
podejrzewałby Erwina o tak niecny czyn. Jeśli chodzi o uczciwość, Erni mógłby w
naszym gronie uchodzić za świętego.
- Bardziej obchodzi mnie
mój chlebak. Miałem tam drugie śniadanie. Mam nadzieję, że Erwin go nie
wyrzucił do śmietnika – odparł niby
markotnie Medżik, choć wyczułem w jego głosie nutkę sarkazmu. Zaciągnąwszy się
głęboko „Marsem” dodał ściszonym głosem:
- Mam taką dziwną wizje,
że Erni biegnąc ze sklepu potknął się o chodnik i zbił cały zakupiony towar.
Może nie ma odwagi by do nas wrócić? A
mój chlebak śmierdzi teraz niemiłosiernie kruszonami.
- Masz naprawdę jakieś
czarne wizje. Daj spokój. Wiesz, że Erwin postępuje nieschematycznie i wedle
własnej logiki. Nie zdziwiłbym się, gdyby skoczył po kruszony do sklepiku koło
parku. Zapewne zaraz wróci cały i zdrowy razem z twoją dziwaczną torbą. Bo co
też mogłoby się stać? Bądźmy dobrej myśli. Mamy wolny piątek, przed nami
święta. Jakby to powiedział Kurnik: fajrant majster, dej na luz.
- Tak... Mam nadzieję, że
Erni nie szuka tych
kruszonów na Starym Rynku, bo robi się trochę nudnawo – Matel przekręcił znacząco
głową pokazując na rozgadanego Zbycha. Olesia chichotała, Gabysia i Justyna
paliły swoje cienkie mentolowe papierosy. Był taki hałas, że nie słyszałem za
bardzo o czym Chudy nawija. Siedziałem bliżej Bartka i w zasadzie to byłem
skazany jedynie na rozmowę z nim. A nie miałem już pomysłu jak poprawić mu humor. Rozmowa się nie kleiła,
a dobry nastrój obojgu nam minął. Sam w skrytości musiałem przyznać przed sobą, że
zamiast widoku Erniego z pełnym chlebakiem wolałbym ujrzeć wchodzącą do ,,Prasowej”Alicję.
Właśnie, myśl o Alicji
znów się pojawiła i pogrążyła mnie w nostalgicznym nastroju.. Mimo tego, co się stało
w szkole, mojego rozczarowania i w pewnym sensie zgorzknienia, wciąż tliła się
we mnie iskierka nadziei, że dzień dzisiejszy przyniesie nieco inne
zakończenie. Czy mogłem jeszcze liczyć na ten cud? Tak, bardzo chciałem w to
wierzyć. Zbliżały się święta Bożego Narodzenia, więc miałem prawo do wiary w
spełnienie mojego jedynego życzenia. Przez głośniki nadające muzykę przedarły
się słowa nowego świątecznego przeboju Mariah Carey ,,All I I want for
Christmas is You”. Nuciłem to sobie pod nosem i tak jak Matel wyczekujący z
utęsknieniem Erniego utkwiłem swój wzrok w stronę wejścia do sali.
Tymczasem zamiast Alicji
w wejściu pojawiły się kolejne znajome osoby. Do ,,Prasowej” zawitał Tomaj
Korbol w towarzystwie dwóch kolegów z klasy. Ciężko wzdychnął na widok tłumu i wypatrzywszy
nas podszedł do stolika przywitać się.
- O rany, ale tu niezły
spęd – uśmiechnął się i łapczywie zerknął w stronę dziewczyn. Nie wiem czy
liczył na to, że zaprosimy go do stolika? Nikt z nas jednak nie wykonał
zachęcającego ruchu.
- A ty Korbol trzeźwy jeszcze jesteś? Co to
przyrzekałeś dziś abstynencję, czy jak? – przekrzykując hałas odezwał się
Chudy.
- No, no! – z rozbawieniem Tomaj pogroził mu
palcem. – Idziemy z kumplami na ławeczkę za ,,Prasową” coś wypić – potrząsnął
znacząco kurtką, która miała podejrzanie wypchane wewnętrzne kieszenie. -
Przyjdziecie?
- Zaraz, jak tylko
dostarczą nam towar – odparł z westchnieniem Medżik.
- Acha, zaraz będziecie
mieli towarzystwo – rzucił na odchodne Korbol szczerząc zęby w ironicznym
półuśmiechu. – Po drodze minąłem dwóch waszych kolegów. Chyba mieli problem ze
stabilnym poruszaniem się, ale azymut obrali właściwy.
- Bartkowski i Janczyk
nadchodzą – skwitowałem.
Tomaj pokiwał twierdząco
głową i obrócił się na pięcie. Dołączył do swoich klasowych towarzyszy i przez
chwilę coś im tłumaczył. Chłopacy mieli zapewne coś do uzgodnienia między sobą,
bo wywiązała się między nimi krótka dyskusja. Kiedy mieli już wychodzić, właśnie
w tym momencie w drzwiach ukazały się dwie charakterystyczne postacie. Na ich
widok Korbol wybuchnął głośnym śmiechem i odwrócił się w naszym kierunku
wskazując palcem na przybyszów. Byli to Bartkowski i Janczyk we własnych
osobach. Obaj wspierając się na wzajem przez dłuższą chwilę stali we wejściu
wpatrując się w tłum na sali. Po dokonaniu precyzyjnego namierzenia naszego
stolika Wojtas i Kris krokiem marynarzy przemierzających pokład statku podczas
sztormu, zaczęli przybliżać się ku nam. Bartkowski w rozpiętej czarnej katanie
i wojskowym plecaczkiem na ramieniu chwiał się dość mocno i wspierał na
ramieniu Janczyka. Ten w swoim nieco już pogniecionym płaszczu i w mocno
wciśniętej na uszy czapce na głowie z niemałym trudem podtrzymywał towarzysza i
dbał oto by oboje nie runęli na ziemię. Wyglądali nieszczególnie, aczkolwiek
dość zabawnie. Widać było, że oboje mają niezłą lufę. Kris chyba się jeszcze
jakoś trzymał, ale z Wojtasem było zdecydowanie gorzej.
Swoim wejściem
przyciągnęli na chwilę uwagę większości osób siedzących z przodu ,,Prasowej”, a
także zapewne i personelu za barem. Na szczęście w kawiarni panował taki
rozgardiasz, że nowoprzybyli szybko wkomponowali się w ten cały falujący
folklor. Z braku krzeseł stali tak oboje przy nas i próbowali chwytać
równowagę. Kris w końcu zdjął czapkę i uśmiechał się głupawo. Wojtas oparłszy
się obiema rękami o krzesło Medżika spoglądał na nas szklanym wzrokiem. Chyba
próbował coś mówić, ale wychodził z tego niezrozumiały bełkot.
- No, witamy panów
gierojów - odezwał się jako pierwszy Chudy. - Cieszę się, że w końcu
zdecydowaliście się do nas dołączyć. Co prawda już po wigilii, ale w programie
dnia jeszcze mnóstwo atrakcji. Widać jednak, żeście nie próżnowali.
- Cześć wam panowie
posłowie, psubraty! – Odparował wesoło Kris, a rozejrzawszy się baczniej wokół
zgromadzonych przy stoliku dodał z szerokim uśmiechem – I panie szlachetnie
rodzone…, eeep, tego…
Olesia zachichotała jak
mała dziewczynka, a Krzychu wpatrując się usilnie w Gabrysię wykonał niski
skłon całego tułowia.
- Eee…, takowoż z
szacunkiem pozdrawiam.
Schyliwszy się zbyt
gwałtownie Krzysztof zahaczył głową o kant stolika. Dziewczyny ryknęły
śmiechem. Niezrażony tym wypadkiem mówca pocierając się w czoło kontynuował
swoje błazeńskie przedstawienie.
- Azaliż,
znajdą się tu dwa godne miejsca... – nabrał powietrza w usta broniąc się w ten
sposób przed czkawką - dla nas, drogą daleką i niebezpieczną podążających
wędrowców.
Patrząc na stan trzeźwości Krzycha,
wygłoszenie takiego powitania było niezwykle karkołomnym przedsięwzięciem, ale
myśmy dobrze wiedzieli, że jest on zdolny w takich momentach do barokowych
popisów oratorskich. Natomiast na dziewczynach zrobił zapewne niezłe wrażenie.
Może nawet i na samej Gabrysi, która choć ubawiona jego widokiem śmiała się
nieco mniej.
- Pierdolisz stary jakbyś
się kleju nawąchał – burknął Chudy zapewne niezadowolony z tego, że Krzychu
ściągnął na siebie uwagę Olesi i jej koleżanek.
- Dziw nad dziwy wyznać
muszę, gdzieście byli utracjusze? – wtrącił się Medżik z niespodziewaną jak na
niego weną twórczą. Dziewczyny jak na komendę znów parsknęły śmiechem. Kris
szukał zapewne w myślach jakieś zabawnej riposty, ale w tym czasie Wojtas
zaczął się osuwać na ziemię. Poderwałem się i szybko próbowałem go usadzić na
moim krześle, ale on widocznie wolał rozłożyć się na podłodze. Gestem ręki
pokazał, że nie potrzebuje niczyjej pomocy. Ściągnął sobie kurtkę, rzucił ją na
ziemię i usiadł na niej, plecami opierając się o drewnianą osłonę kaloryfera.
Na szczęście zasłoniły go stolik i nasze krzesła tak, że Wojtas zniknął w tym
momencie z pola widzenia personelu ,,Prasowej”. Niemniej dziewczyny, zwłaszcza
Gabrysia były lekko przerażone. Dotychczas siedziały sobie spokojnie przy swoim
stoliku, a teraz po dołączeniu naszej ekipy zaczęło się robić tu za bardzo
tłumnie. Ściągaliśmy na siebie niepotrzebną uwagę. Chudy wydawał się zupełnie
bezradny i nie ukrywał wściekłości na Janczyka. Tylko Matel zaczął nagle
chichotać sam do siebie jak dziecko. Widocznie całe to zajście poprawiło mu
humor.
- Baaaartkowski, baczność
– ryknął niespodziewanie Kris niczym rasowy oficer w wojsku. Widać jednak było,
że bardziej się wygłupia niż jest pijany. – Kul...tuuu...ra ko…lego –
sylabizował – naaa…kazuje złooo…żyć odzież w szatni. I co ty na to?
- Odzież..? - ożywił się
nagle Wojtas i zasalutował, po czym pokazał palcem na kurtkę na której
siedział. – Nigdzie nie idę. Tu zostaję – wymamrotał ledwo słyszalnie i zwiesił
głowę. Chyba rzeczywiście nie miał zamiaru podnosić się z miejsca w którym
zaległ.
- Baaaartkowski! – dalej pokrzykiwał jego kompan. – Idę do
szatni. Tylko mi nie odchodź.
- Tak jest! Nie odchodź –
powtórzył Bartkowski i znów zasalutował. Justyna, przy nogach której spoczął,
nachyliła się nad nim i poczęstowała go mentolowym papierosem. Wojtas
skorzystał z poczęstunku.
- Ciekawe, dokąd mógłby w
tym stanie odejść? Chyba tylko pod stół - Medżik dostał głupiego humoru i śmiał
się już na całego. Zbyś starał się nie przejmować tym całym zamieszaniem i próbował
wrócić do dalszej konwersacji z Olesią. A ja w jakimś niepokojącym przeczuciu
wstałem i pobiegłem za przepychającym się do szatni Janczykiem. Pomyślałem
nagle, że z tego wszystkiego może jeszcze wyjść coś niedobrego dla nas
wszystkich. Adolf i tak zerkał już na nas nieprzychylnie. Lepiej było mieć Krisa
na oku. Jeszcze przyjdą mu do głowy jakieś kolejne głupie zaczepki. Poza tym
chciałem na chwilę zaczerpnąć świeżego powietrza. Od tytoniowego dymu zaczynała
boleć mnie głowa. Może też udałoby mi się wypatrzyć w końcu Erniego, albo
jeszcze kogoś… Iskierka nadziei wciąż jeszcze się tliła.
Stanąłem w drzwiach
wejściowych. Kątem oka widziałem jak Krzychu doszedł do babci szatniarki i
kategorycznie zażądał od niej wydania numerku, choć płaszcz wciąż miał na
sobie. Babcia, niska starsza pani w grubym swetrze i berecie na głowie
próbowała tłumaczyć mu, że wszystkie wieszaki ma chwilowo zajęte, że wobec tego
musi poczekać, aż jakiś numerek się zwolni. Kris odparł, że wobec tego on tu
sobie poczeka. Miałem dość tej całej błazenady i wyszedłem na zewnątrz. Owionął
mnie chłód grudniowego popołudnia. Była to jednak przyjemna dawka tlenu. Czułem
jak cały przesiąknięty jestem już zapachem tytoniowego dymu. Spoglądałem na
ulicę, przejeżdżające samochody, pędzący tramwaj. Znów pomyślałem sobie z
nadzieją o Alicji. Gotów byłbym rzucić całe to moje towarzystwo gdyby ona się
teraz tu zjawiła. Niestety nigdzie na horyzoncie nie było widać znajomej
postaci. Tymczasem ze środka lokalu dobiegł mnie podniesiony głos Krzycha.
- A owszem, będę tu stał.
Jak długo? Do śmierci. Pani lub mojej.
Wskoczyłem szybko z
powrotem do szatni. Za nim cokolwiek zdążyłem zrobić zobaczyłem jak Kris
wykorzystując chwilową nieuwagę babci szatniarki, szybko pokonuje blat i niepostrzeżenie przedostaje się na drugą
stronę. Cicho schował się pomiędzy płaszczami. Przykucnął przy ścianie.
Odwrócona cały czas babcia nie była świadoma tej obcej ingerencji w jej strefę
pracy. Stałem pod ścianą i z zaciekawieniem czekałem na to, co dalej nastąpi.
Dosłownie chwilę później podeszły jakieś dwie dziewczyny, chyba z towarzystwa
Mimi, które chciały odebrać swoje płaszcze. Pani wzięła od nich numerki i
rozchyliwszy wieszaki weszła wprost na skulonego Krisa. Wystraszona krzyknęła.
– O Jezu, a co pan tu
robi?
Na to Krzychu obróciwszy powoli na
nią swój wzrok odrzekł z całkowitym spokojem w głosie:
– Cicho! Nie widzi pani,
ja tu robię za kaloryfer.
Pamiętam, że dostałem
wtedy ataku śmiechu. Podobnie jak dwie stojące przede mną dziewczyny. Nie
mogłem się uspokoić przez dłuższy czas. Po prostu dławiłem się śmiechem. A
Krzysztof wstał z kucków i uśmiechając się szeroko, złożył palce obu rąk na
kształt pistoletów. Niczym kowboj z westernu zaczął na niby strzelać z palców mierząc
do owych dziewczyn, które przyszły po swoje ubrania. Te wyczuwając zapewne
dobrą zabawę zaczęły głośno i przysadziście piszczeć, tak jakby rzeczywiście
zostały trafione niewidzialnymi nabojami. Babcia szatniarka stała
zdezorientowana i chwytała się za serce. Tylko ona nie poczuła żartu. Musiałem
zacząć działać. Chwyciłem Krisa za ramię i poprowadziłem do naszego stolika.
Janczyk cały czas strzelał palcami w kierunku kolejnych gości siedzących przy
stolikach najbliżej wejścia. Widocznie spodobała mu się ta dziecinna
prowokacja.
Usadziłem go w końcu na moim
krześle, a sam rozejrzałem się po sali za nowym. Dwie dziewczyny zwolniły
miejsca przy stoliku przy którym siedział Lennon w towarzystwie Mimi. Dwa
krzesła stały chwilowo wolne, więc rzuciłem się na nie niczym drapieżca podczas
polowania na upatrzoną ofiarę. Chciałem zabrać oba, żeby były też i dla
Bartkowskiego, ale Mimi zaprotestowała i pozwoliła zabrać mi tylko jedno. Trudno,
każde wolne krzesło było teraz na wagę złota.
Sytuacja przy naszym
stoliku wydawała się być chwilowo uspokojona. Wojtas niewidoczny ze środka sali
siedział skulony na ziemi, palił papierosa i się nie odzywał. Pogrążył się w
niebycie. Przestaliśmy w końcu zwracać na niego uwagę. Tymczasem atmosfera w
towarzystwie ożywiła się. Opowiedziałem zebranym o tym jak Krzychu udawał
kaloryfer. Bohater zdarzenia siedział zaś z zadowolona miną, dumny ze swego
żartu. Chciał zapewne zaimponować dziewczynom, może nawet i samej Gabrysi. Na
jedno jej skinienie gotów był powtórzyć żart dla szerszej widowni. Czuł, że
jest na fali. Medżik podpuszczał go co prawda i proponował, by zrobił jeszcze
jakiś wygłup dla naszych dziewczyn. Dałem jednak znak oczami, żeby nie
przesadzał i Matel zaprzestał dalszej prowokacji.
Niestety nikt z nas nie
wziął pod uwagę tego, że Kris, pomimo wizyty w szatni, wciąż jeszcze pozostawał
w swoim płaszczu. On widocznie nie odczuwał w związku z tym żadnego
dyskomfortu, a nam to w niczym nie przeszkadzało. To był niestety nasz błąd.
Straszliwy błąd, który pociągnął za sobą nieobliczalne konsekwencje. Tym razem cierpliwość
Adolfa wyczerpała się. Przez cały czas naszego dotychczasowego pobytu w
,,Prasowej” nikt z obsługi ani na moment nie ruszył się zza baru by podejść do
naszego stolika. Wciąż czekaliśmy na zamówione przeze mnie herbaty, ale nikt
się nie kwapił by nam je przynieść. Za to frau Adolfina musiała obserwować nas
od jakiegoś czasu i w końcu postanowiła ruszyć do ataku. Niczym taran kelnerka
energicznymi ruchami przedzierała się między stolikami by do nas dotrzeć. Dla
mnie pokonanie dystansu od baru do stolika, lawirując pomiędzy stłoczonymi
grupkami ludzi, zajęło wcześniej kilkadziesiąt dobrych sekund. Frau Adolfina
rozwijała na tym odcinku szybkość zbliżoną do rozpędzonej lokomotywy. Myślałem,
że nareszcie podchodzi, by zrealizować moje zamówienie. Myliłem się.
- W lokalu nie wolno siedzieć w odzieży
wierzchniej, a tym bardziej w płaszczu. Od przechowywania rzeczy jest
szatnia – zakomunikowała urzędowym tonem
wpatrując się oczywiście w Krzycha Janczyka. Ten siedział nieruchomo do niej plecami
i nie bardzo jeszcze rozumiał, że to ostrzeżenie było kierowane personalnie ku
niemu. Milczeliśmy zaskoczeni.
- Albo ten pan natychmiast odniesie płaszcz do szatni,
albo będzie zmuszony opuścić lokal.
- Kolega
już się rozbierał, ale w szatni chwilowo nie ma numerków – próbowałem załagodzić
sprawę. Adolf był jednak nastawiony na ,,nie” i widocznie nie oczekiwał żadnych
usprawiedliwień.
- Poza tym, ten drugi,
tam pod stołem ma wstać. Tu nie jest namiot sułtana, żeby rozkładać się na
ziemi. To jest porządny lokal, a nie jakaś młodzieżowa speluna!
Milczeliśmy nie śmiejąc
nawet podnieś wzroku ku Adolfowi. Nagle Chudy, jakby ocknąwszy się z zamyślenia, rzucił śmiało pytaniem:
- Kiedy dostaniemy
zamówione trzy herbaty?
Beztroski ton pytania przełamał
grobową ciszę jaka panowała przy naszym stoliku. Napięcie jakby na chwilę
ustąpiło. Kris nie
wiadomo czemu parsknął śmiechem. Kelnerkę wtedy coś sieknęło. Zagryzła zęby,
posłała pełne piorunów spojrzenie to na Zbycha, to na mnie, w końcu na Krzycha. Nic już nie
odpowiedziała, tylko odwróciła się na pięcie i powoli zaczęła się oddalać od
naszego stolika. Wydawało się, że zagrożenie przeminęło. Ale wtedy niestety TO
SIĘ STAŁO!
Do dziś nie mogę
zrozumieć dlaczego tak wkurzył ją Krzychu Janczyk siedzący w płaszczu, a na
leżącego pod stołem pijanego Wojtasa ledwo zwróciła uwagę. Może dobrze go
kryliśmy? Ale przecież musiała widzieć, a później śledzić jego wejście do
lokalu. W każdym razie ignorując zapytanie Chudego o herbatę dała do
zrozumienia, że popadliśmy w jej niełaskę. Ale to wszystko jeszcze mogło się
rozejść po kościach gdyby nie Wojtas. Tak, ten nieprzytomny Wojtas Bartkowski.
Musiał mieć swój występ solo!
Plecy frau Adolfiny
oddalały się po mału od nas, gdy nagle Wojtek uniósł głowę i próbując podnieść
się z ziemi krzyknął w jej stronę.
- ADOLF! KOMME HIER!
Olesia cicho jęknęła...
Wydaje mi się, że wciąż
jeszcze pamiętam ową przerażającą ciszę jaka wtedy zapanowała niemal w całej
kawiarni. Miałem wrażenie, że wszelkie rozmowy na chwilę umilkły. Może nawet i
umilkła muzyka z radia. Wszystkie spojrzenia skierowały się w kierunku naszego
stolika. Tak przynajmniej mi się wtedy wydawało i tak tę chwilę zapamiętałem.
Wiedziałem, że ta cisza oznacza nadchodzącą katastrofę. Został uruchomiony
efekt przewracanych kostek domina.
Kelnerka powoli odwróciła
się. Zawołanie Wojtka dopadło ją, wstrząsnęło i zapewne dotkliwie zraniło. Nie
mogła udać, że okrzyk nie był do niej skierowany. Nie potrafiła go zignorować.
Odwracając się przyznała, że przezwisko Adolf nie było jej obce. Wojtas dotknął
najczulszej struny małej kelnerki z wąsikiem pod nosem. Jej wzrok
krwisto-wściekły omiótł nas błyskawicznie niczym gaz paraliżujący, który
zmroził serca i żołądki. Ruszyła na nas wymachując rękami niczym młocarka.
Zdążyłem spojrzeć na Wojtasa, który spuścił pijaną głowę i wyglądał całkiem
niewinnie. Jak to możliwe, że on, na wpółprzytomny nagle wykrzesał tyle
energii, by wydobyć z siebie ten głupawy okrzyk? Kelnerka nie mogąc pochwycić
leżącego po drugiej stronie stołu Wojtka całą siłę swej złości skupiła na przerażonym
w tym momencie Janczyku. Chwyciła go obiema rękami za kołnierz płaszcza i
energicznie zaczęła go szarpać. Patrzyła prosto mu w twarz, jakby to jego
oskarżała o niefortunne słowa.
-
Natychmiast wyprowadźcie tego pijaka z lokalu!!!
Wrzeszczała na cały głos, a my zamarliśmy przerażeni tym gwałtownym
wybuchem jej wściekłości.
-
Nie będziecie urządzać mi tu pijackiej burdy! Gówniarze jedni! Co to za
porządki, żeby po szkole przychodzić upijać się do kawiarni!
W końcu chyba dotarło do niej, że
szarpie się z nie tym delikwentem, który ją tak haniebnie obraził. Przestała
szarpać płaszcz, zwolniła nieco uchwyt, puściła jedną rękę by wskazać
oskarżycielsko na Wojtasa.
- Wynieście go stąd, bo inaczej
zadzwonię po policję!
Mimo iż, patrzyła i
kierowała teraz swą złość na Wojtasa wciąż trzymała w drugiej ręce zupełnie bez
uzasadnienia krisowy płaszcz. Wyżywała się na nim, tak jakby to on był
ucieleśnieniem Bartkowskiego. Krzychu z głupawą miną zupełnie biernie poddawał
się procesowi wytrząsania, jaki zafundowała mu wściekła i czerwona ze złości
mała kelnerka. My patrzeliśmy na to wszystko osłupiali nie wiedząc zupełnie jak
się zachować. Wojtas bynajmniej niewzruszony krzykiem zdawał się nie odbierać
żadnych zewnętrznych sygnałów. Pogrążył się w swoim zamroczeniu. Zza baru już
podbiegał z odsieczą niski, tęgawy kelner, ale zatrzymał się w pół drogi.
Kelnerka puściła w końcu wytarmoszone połacie płaszcza i szybko oddaliła się na
zaplecze. Tymczasem kelner zatrzymał się w pewnej odległości od naszego stolika
i bez słowa począł lustrować nasze poczynania. W kawiarni znowu się zrobiło
gwarno i niby wszystko wróciło do normy. My jednak, siedzący przy tym feralnym
stoliku byliśmy sparaliżowani strachem i całkiem realną groźbą, że Adolf
zadzwoni po policję.
- Nie wiem, jak wy, ale
ja stąd spadam – pierwsza odezwała się Olesia. – Nie mam zamiaru wpisywać się
do kroniki policyjnej. Wy zrobiliście tu gnój, ja nie mam z tym nic wspólnego.
Wstała gwałtownie od
stołu i chyba rzeczywiście zamierzała wyjść.
- Żegnam i gratuluję udanego popołudnia. Nie ma
co chłopaki, z wami zawsze jest zabawa – powiedziała sarkastycznie. Jak na
komendę obie jej koleżanki również się podniosły. Wtedy widząc całą powagę
sytuacji i to, że możemy tak głupio stracić towarzystwo dziewczyn do akcji
rzucił się Chudy. Jak przystało na prawdziwego przewodniczącego klasy próbował
zapanować nad sytuacją i rozpoczął akcję ratunkową.
- Tylko spokojnie. Nikt
nas jeszcze stąd nie wyrzucił. Mamy zamówione herbaty, a wy rachunek do
uregulowania. Musimy tylko dyskretnie wynieść Wojtasa, żeby nie narobił nam
więcej siary. To na niego była wściekła, nie na nas. Krzychu zdejmij wreszcie
ten głupawy płaszcz. Wszystko przez ciebie.
- Odpierdol się ode mnie
i od mojego płaszcza – syknął urażony Kris. – To nie ja krzyknąłem na Adolfa.
- Spokojnie chłopacy, nie
kłóćcie się teraz – wtrącił się Medżik.-
- Ja jestem najzupełniej
spokojny – Krzychu zaczął wreszcie ściągać swoje wierzchnie okrycie.
- Ja biorę z Chudym
Wojtasa i idziemy na ławeczkę. Ty zaczekaj tu na Erniego – Matel zwrócił się do
mnie. - Potem weźmiesz Krisa i dołączycie do nas. Tam naradzimy się co robić
dalej.
- Ok. Bierzemy tego
pijaczynę Bartkowskiego – Zbyś ruszył się z miejsca. - Tylko uważajcie na tego
szpicla, co się nam przygląda zza filaru. Dziewczyny, zostańcie jeszcze przy
stoliku, proszę. Jak się wszyscy zaczną zbierać to stracimy ten stolik.
Posiedźcie jeszcze chwilę, zanim Erni nie wróci. Zawsze możecie powiedzieć, że
nas nie znacie. Spokojnie, dzień się jeszcze nie kończy, a Adolf tylko straszy.
Nie pierwszy zresztą raz.
Powiedziawszy to Chudy puścił
zalotne oko w stronę Olesi. Ta jednak prychnęła na niego wkurzona. Mimo tego
siadła z powrotem na miejsce. Gabrysia i Justyna uczyniły to samo. Teraz
liczyło się tylko to, żeby szybko i bez rozgłosu ewakuować Wojtasa, co przy
jego masie ciała mogło nie być to takie proste. Zamroczony nie reagował na żadne
prośby o powstanie. Zbyś wraz z Bartkiem musieli go chwycić z obu stron za ręce
i postawić w pionie. Przeciskając się przez krzesła prowadzili go, choć
bardziej pasowałoby tu określenie wlekli, ku wyjściu. Wojtas poddawał się tym
zabiegom dość biernie, choć w jakimś przebłysku świadomości starał się im pomóc
stawiając nierówno kroki. Widać jednak było, że z trudem utrzymuje równowagę.
Jego kurtka i plecaczek zostały na ziemi. Podniosła je Justyna i wyszła za nimi
ku wyjściu. Reszta z nas siedziała nadal przy stoliku. Olesia nerwowo
spoglądała w kierunku wejścia na zaplecze, w którym zniknął Adolfina i jak na
razie się nie pokazywała. Natomiast niski, pakowny kelner nie wiadomo dlaczego
postanowił w tym momencie wkroczyć do akcji. Podbiegł do chłopaków targających
pod ramię Wojtasa i już przy wyjściu wymachując notesikiem grubym głosem
wykrzykiwał w stronę ich pleców:
- A rachunek? Kto zapłaci
za rachunek?
Chudy i Medżik wykonali ze
znajdującym się pomiędzy nimi Bartkowskim pełen obrót w stronę kelnera. Justyna
stanęła nieco z boku.
- O co panu chodzi? –
zapytał zdziwiony Zbychu.
- Rachunek z tamtego
stolika nie został uregulowany – zaperzył się kelner i nie wiadomo czy mówił to
do Wojtka, Zbycha, czy może do stojącej obok Justyny.
- Przecież, tam jeszcze
siedzą dwie dziewczyny. To ich rachunek. My nawet nie dostaliśmy jeszcze
zamówionych i zapłaconych herbat – odpowiedział zirytowany Chudy kiwając głową
w kierunku naszego stolika. W tym momencie Bartkowski jakby znów na moment
odzyskał świadomość otoczenia. Otrząsnął się niczym zbudzony ze snu niedźwiedź.
Wyprostowawszy się uniósł głowę i spojrzawszy gniewnie na kelnera wycedził
przez zęby:
– Spier-da-laj!
Powiedział to całkiem
cicho, ale pakowny kelner jakby na to tylko czekał. Ruszył do ataku. Z otwartej
dłoni chciał zapewne chlasnąć Bartkowskiego w policzek, ale albo źle wymierzył,
albo się w ostatniej chwili zawahał i ledwo go musnął. Przypominało to takiego
lekkiego ,,damskiego liścia”. Nie wiadomo, czy była to reakcja na ostatnie
słowa Wojtasa, czy też zemsta za publiczną obrazę Adolfa. Dość, że ten
niespodziewany atak rozjuszył Bartkowskiego. Wyrwał się z trzymających go objęć
chłopaków, zgiął pięści szykując się do zadania ciosu i... zatoczywszy się w
tył runął w stronę blatu szatni, na którym się zatrzymał. Babcia szatniarka
krzyknęła przerażona. Kelner, zaskoczony reakcją Wojtasa również przyjął
pozycję gotową do walki. Choć w ręku nadal trzymał swój notesik zgiął ręce w
łokciach i zaczął się kiwać na prawo i lewo. Przez chwilę wyglądało to tak,
jakby dwaj zawodnicy odbywali sparing na ringu. Wojtas odbił się od blatu i
wysunął nogę w celu dokonania wykopu, ale znów się zachwiał i tym razem upadł
na ziemię. Kelner spojrzał na niego i wycedził przez zaciśnięte zęby:
- A teraz wynocha stąd,
bo wzywam gliny.
Obrócił się na pięcie i
wrócił przez salę za pulpit drink-baru. Chłopacy stali przerażeni całą tą
sytuacją. Justyna była blada jak ściana. Na szczęście pojedynek odbywał się na holu
przy szatni, więc większość osób z kawiarni go nie widziała. To jednak nie
poprawiało naszej coraz bardziej pogarszającej się sytuacji. Do groźby Adolfa,
że zadzwoni na policję dołączyła teraz groźba pakownego kelnera. Któryś z nich mógł
rzeczywiście zrealizować swój zamiar. Chudy i Medżik szybko podźwignęli Wojtasa
i mimo jego ostrych protestów oraz dalszego zapału do bijatyki wyprowadzili go
na zewnątrz.
Obserwowałem to wszystko
z daleka, więc nie bardzo zdawałem sobie sprawę z groźby rzuconej przez
kelnera. Widziałem szamotaninę, ale nie słyszałem wymiany słów. Poprosiłem
Olesię i Gabrysię by zostały jeszcze chwilę przy stoliku i przypilnowały
Krzycha. Ten na szczęście siedział teraz ze spuszczoną głową, zatopiony w
myślach, nie zwracając uwagi na to co się wokół niego dzieje. Ja musiałem jakoś
pomóc chłopakom. Widać było, że Wojtas stwarza coraz więcej problemów.
Powiedziałem Olesi, że za chwilę ktoś z nas wróci po Krzycha. Chwyciwszy swoją
kurtkę zacząłem przedzierać się w kierunku wyjścia. W całej ,,Prasowej” panował
już taki rozgardiasz, że incydent przy naszym stoliku wydawał się krótkim,
nieznaczącym epizodem o którym wszyscy zdążyli zapomnieć. Hałas wzmógł się
jeszcze bardziej, gdzieś brzdęknęła rozbijająca się o podłogę szklanka.
Towarzyszyła temu salwa dzikiego śmiechu. Ktoś z końca lokalu, zdaje się Smutny
Staś rzucał ordynarnymi przekleństwami przy wtórze piszczących dziewczyny z
czwartej klasy. Dym tytoniowy był tak gesty, że z trudem się oddychało. Miałem
wrażenie, że nikt już na nas nie zwraca uwagi. Kawiarniane towarzystwo zajęte
było swoimi sprawami. Zniknął Adolf, zniknął też pakowny kelner. Sala sprawiał
wrażenie pozostawionej bez jakiejkolwiek kontroli.
W tym czasie Bartkowski
uwolniwszy się z uścisku podtrzymujących go chłopaków zaczął udowadniać na
chodniku przy Grunwaldzkiej swoją znajomość wschodnich sztuk walki. Kreślił w
powietrzu bliżej nieokreślone ruchy rękami jakby walczył z niewidzialnym
przeciwnikiem. Potrzebował do tego większej przestrzeni więc zataczał kręgi z
trudem łapiąc równowagę. Ta przedziwna gimnastyka ciała widocznie go tak
rozgrzał, że poczuł przypływ ciepła. Zaczął rozpinać koszulę i wkrótce
paradował już w krótkim rękawku. Chudy i Medżik próbowali go powstrzymać, ale
Wojtas wymykał się im z rąk i w końcu zaczął w nich mierzyć swoje ciosy.
Wreszcie miał zmaterializowanego przeciwnika. Justyna stała cały czas z boku
trzymając w ręku jego kurtkę. Idący chodnikiem ludzie omijali ich szerokim
łukiem. Pewne było, że jak nie Adolf, to ktoś inny wezwie w końcu patrol
policji.
Stałem w wejściu do
kawiarni i obserwowałem z przerażeniem całe to przykre zajście. Potem zacząłem
pomagać chłopakom przenieść Wojtasa na ławeczkę. Cały czas intrygowało mnie
zagadnienie gdzie do cholery zniknął Erni i czy jak wróci to odnajdzie nas za
,,Prasową”. Z tego picia kruszonów chyba i tak nic dziś nie wyjdzie. Mogliśmy w
tej chwili już o tym zapomnieć. Alicja też nie przyjdzie do ,,Prasowej”. Żadnych
złudzeń. Koniec imprezy. Zamiast dobrej zabawy mamy teraz problem z Bartkowskim.
Cała koncepcja dzisiejszego wspaniałego dnia rozsypywała się w drobny mak. Co
za fatalistyczny pech!
10. Ławeczka
Zaciągnięcie Wojtasa na
tyły ,,Prasowej”, gdzie przy małym skwerku zieleni znajdowała się sławetna ławeczka
nie było takie łatwe, tym bardziej, że trzeba było spacyfikować jego wojowniczy
zapał i z powrotem go ubrać. Nie było co prawda mrozu, ale jak na tę porę roku
za ciepło to też być nie mogło. Bartkowski za nic na świecie nie chciał włożyć
ponownie koszuli, nie mówiąc już o kurtce. Popadł w pijacki upór. Jednak z
każdą upływającą minutą jego siła woli wraz ze świadomością wyraźnie słabła. W
końcu udało się jakoś pochwycić go skutecznie za ręce i przetransportować na
ławkę. Gdy usiadł pozwolił się wreszcie ubrać. My go trzymaliśmy w trójkę, a
Justyna zapinała mu koszulę i wkładała kurtkę. Sytuacja wydawała się być jako
tako opanowana.
Ławeczka za ,,Prasową”
była dobrze nam znanym i rozpoznanym miejscem. Prawdopodobnie pierwotnie miała
służyć jako element pobliskiego placu zabaw. Z czasem obrosła krzewami, tak, że
stanowiła całkiem odizolowane miejsce, w sam raz na wypicie w ukryciu taniego
wina lub innego trunku z procentami. Niestety, nie tylko bywalcy ,,Prasowej”
korzystali z tego przybytku, ale często i gęsto miejscowa żulernia. Stąd przy
ławce wciąż było pełno rozbitego szkła i całe stosy petów po papierosach.
Tomaja Korbola i jego kumpli już nie było. Były za to jeszcze całkiem świeże
ślady ich bytności. Trzy puste butelki po piwie stały w równym rzędzie pod
ławką. Musieli na szybko opróżnić zawartość szkła i gdzieś się ulotnili. Może
poszli po następne trunki? Najważniejsze jednak było to, że cała ławeczka była obecnie
dla nas. Obecność butelek pod ławką
natenczas wcale nam nie przeszkadzała.
Pożytku z Wojtasa już nie
było żadnego. Popadł w odrętwienie. Z trudem utrzymywał równowagę siedząc na
ławce bez oparcia. Spuścił głowę i robił wrażenie człowieka, który traci
świadomość otaczającej go rzeczywistości. Jego twarz nie była w stanie wyrazić
już żadnych uczuć. Umysł prawdopodobnie przechodził do fazy nirwany, czyli
niebiańskiej szczęśliwości i spokoju. Ostatnie stadium upojenia alkoholowego,
tak zwane zejście, urwany film, luka w życiorysie. Tylko najlepsi i najtwardsi
,,zawodnicy” ze znanego mi towarzystwa z ,,Prasowej” potrafili osiągnąć taki
stan, ale jeszcze nikomu nie udało się tego dokonać o tak wczesnej porze
dziennej, tuż po szkole i w dodatku na ulicy. Byliśmy więc świadkami wydarzenia
co najmniej historycznego. Tymczasem nasz bohater słaniał się na ławce i
sprawiał wrażenie zupełnie bezwładnej masy. Ktoś z nas musiał go stale podtrzymywać,
żeby nie upadł. I wypadło akurat na mnie.
- No teraz idę po
Krzycha. Mamy przez nich niezły początek imprezy. Ciekawe co będzie dalej – skwitował złośliwie Zbychu.
- Może chłodne powietrze ocuci nieco Wojtasa.
Nie możemy go tak tutaj zostawić. Trzeba go gdzieś będzie zamelinować. Może u
Erwina, do czasu aż nie jego matka nie wróci z roboty? – próbowałem coś
wykombinować.
- Tak. Tylko niech
najpierw Erni się odnajdzie z moim chlebakiem. Gościu zupełnie wyparował. Co
też się z nim mogło stać? - Matel był poważnie zaniepokojony. Nie wiadomo tylko
czy bardziej losami kolegi, czy brakiem swojej dziwacznej torby.
- No, Medżik nie udawaj,
że ci tak żal twojej damskiej torebki. To chyba żadna wielka strata –
zażartował Chudy, ale jakoś nikomu z nas nie chciało się w tym momencie śmiać.
Zbychu zrozumiał, że palnął głupim tekstem. Przybrał więc zasadniczy ton.
- Nie wiem ja wy, ale ja
wracam do lokalu po kurtkę, bo robi mi się zimno. Ty jesteś ubrany – wskazał na
mnie – zostajesz więc z Wojtasem. Justyna ci pomoże.
Medżik wzdychnął ciężko i
kopnął jakiś kamień, który z hukiem odbił się od betonowego krawężnika.
-
Ja
też zostanę. Herbatek i tak już nie dostaniemy. Przynieś moją katanę z łaski
swojej.
- Z łaski mojej może i ją
otrzymasz. Widzisz jaki dziś jestem dla ciebie dobry?
-
Aż
zadziwiająco. Lepiej już idź, bo Olesia zwieje.
Jakby na potwierdzenie
tych słów zza ,,Prasowej” wyszła Gabi. Powiedziała swoim przyciszonym głosem, że
idzie do domu. Olesia też chce się zmywać, więc mamy przyjść po Krzycha i
kurtki, które zostały na parapecie. Rachunek został uregulowany, więc nie
musimy się już o nic martwić. Na wiadomość, że Olesia ma zamiar się zbierać Chudy
poderwał się do biegu i tylko szybko rzucił w naszym kierunku:
-
Zaczekajcie,
zaraz wracam.
Medżik otworzył usta,
zapewne żeby powtórzyć prośbę o swoją ,,katanę”, ale Zbyś zniknął już za
rogiem. Gabrysia wzruszyła swoimi chudymi ramionami, obleciała nas beznamiętnym
spojrzeniem.
- Cześć Justynka, cześć chłopcy. Miło
było dziś was poznać bliżej. Może jeszcze kiedyś będzie jakaś lepsza okazja do
spotkania. Pa!
Pożegnała nas swym
cienkim głosikiem. Obróciła się na pięcie i zupełnie jakby nic się nie stało
ruszyła dostojnym krokiem przed siebie. Kołysała przy tym rytmicznie chudymi biodrami,
jakby szła po wybiegu dla modelek. Z daleka tylko wysunęła w górę rękę żeby nam
pomachać. Popatrzyliśmy z Medżikiem na siebie w jakimś porozumiewawczym
spojrzeniu. Chyba mi nerwy puściły, bo zacząłem się głupio śmiać. Bartek
zaraził się moim śmiechem.
- Macie papierosa, bo
moje się już skończyły – odezwała się milcząca dotąd i stojąca nieco na uboczu
Justyna. Matel poklepał się odruchowo po kieszeniach spodni.
- Cholera. Marsy Zbycha zostały
chyba na stole w kawiarni. Wiecie co, pójdę jednak po te fajki i moją katanę.
Czuję, że Zbychu tak prędko nie wróci.
Bartek mrugnął do mnie
znacząco i poszedł. Zostaliśmy we dwoje Justyna i ja. No, właściwie to we
troje, bo jeszcze z Bartkowskim, ale on był nieprzytomny. Podtrzymywanie go w
pozycji siedzącej było dość ciężkim zadaniem. Wojtasa osiągnął fazę bezwładu
totalnego i sam z siebie nie był w stanie utrzymać się na ławeczce. Zginał się
jak manekin z gąbki. Musieliśmy go unieść i posadzić na ziemi, tak żeby plecami
oparł się o szczebelki ławeczki. Pod siedzenie podłożyliśmy mu jego wojskowy plecaczek-raportówkę.
Teraz mogliśmy spokojnie usiąść obok siebie
- A ty nie idziesz do
domu? – spytałem Justyny.
- Nie spieszy mi się –
odpowiedziała wymijająco. Zapanowało kłopotliwe milczenie. Musiałem je jakoś
przerwać. Nie bardzo wiedziałem o czym mógłbym rozmawiać z poznaną dopiero co
dziewczyną, w tak niezbyt sprzyjających okolicznościach. Szukając punktu
zaczepienia musiałem się więc do nich odnieść.
- Niezły gnój, co? Adolf
pewnie długo nam nie zapomni dzisiejszego upokorzenia.
Justyna wzruszyła
ramionami. Wydawało mi się, że nie podejmie dalej tego wątku. Dopiero po chwili
odezwała się z lekkim, ironicznym uśmieszkiem.
-
Tylko
mi nie mów, że wy tak co piątek urządzacie sobie podobne imprezki.
-
No
cóż, aż tak ekscytujące to raczej nie. Tak naprawdę to całkiem grzeczni z nas
chłopacy. Tylko dziś coś Bartkowskiemu kompletnie odwaliło.
-
Ciekawe
gdzie on się tak uchlał?
- Wiem tylko tyle,
że rano z Krzychem poszedł na piwo, ale
na tym się nie skończyło. Kris wspominał o jakieś wódce, którą pili z Amerykiem
na Skrytej. Wódkę skombinowali od Kapucyna. Niezły łańcuszek, co? Mimo wszystko
dziwię się, że Wojtas jest w takim stanie. Dla mnie to bardzo dziwna sprawa.
Nie raz widziałem Bartkowskiego w akcji. To prawdziwy twardziel, flaszka wypita
na spółę we trzech nie powinna go tak powalić. Krzychu też przecież z nim pił i
jakoś się trzyma. Ciekawe też gdzie jest Ameryk? Chyba nie leży spity przy
śmietniku na Skrytej?
- Myślę, że trzeba się
będzie zastanowić jak odholować Wojtka do domu. Nie ma co kombinować. Widać, że
z niego same zwłoki. O własnych siłach nigdzie nie pociągnie. Chyba go tu nie
zostawicie?
-
Pewno,
że nie. Za kogo nas masz? Przecież to nasz kumpel – odparłem oburzony.
-
I
co? Może zadzwonicie po jego starych?
Rzeczywiście, jeżeli
nadal z nim będzie tak źle, czy powinniśmy zadzwonić do jego rodziców? To
byłaby chyba ostateczność. Potrząsnąłem go za ramię, by sprawdzić czy
kontaktuje. Otrząsnął się na chwilę, zaczął coś niezrozumiale bełkotać, ale po
chwili znów bezwiednie spuścił głowę. Powieki opadały mu na oczy. Wyglądało na
to, że zasypiał. Rozkraczony na ziemi przedstawiał zaiste rozpaczliwy widok.
- Wojtek, jak się
czujesz? – Justyna pochyliła się nad nim jak sanitariuszka nad rannym w czasie
wojny. – Słyszysz co do ciebie mówię? Musimy iść do domu. Dasz radę?
Wojtas tylko podniósł na
nią swój mętny wzrok i nic nie odpowiedział. Trudno było wywnioskować, czy
rozumiał co się do niego mówiło. Justyna chwyciła go za rękę i mocno
potrząsnęła.
- No stary, nie zasypiaj
nam tutaj. Musisz wstać. Pomożemy ci!
Jej apel pozostał bez
najmniejszej reakcji. Podniesiona ręka bezwiednie opadła na ziemię, głowa znów
zwisła na piersiach. Bartkowski stanowił dla nas poważny problem ze względu na
swoją masę. Trudno by nam było we dwójkę podźwignąć go, nie mówiąc już o
zaciągnięciu do domu.
- Tu niedaleko, przy
Rondzie Przybyszewskiego jest postój taksówek. Trzeba będzie odwieźć go taryfą
do domu – rzuciła propozycję Justyna i popatrzyła na mnie przenikliwie szukając
aprobaty. Nie wiedziałem co mam odpowiedzieć. Czy było rozsądne zawozić go w
takim stanie do domu? Widząc, że nie odpowiadam Justyna dodała po chwili:
- Mogę z nim jechać, wiem
gdzie mieszka.
- A skąd wiesz? – zaciekawiłem się.
- Znam Wojtka z widzenia.
Też mieszkam na Chrobrego. Kończyliśmy nawet tą samą podstawówkę. Oczywiści, on
był ze starszego rocznika i pewnie na mnie nigdy nie zwrócił uwagi. A ja go
dobrze pamiętam. Już wtedy nieźle wywijał. No, ale żeby doprowadzić się do
takiego stanu...
- Tak. Musimy jednak
poczekać na chłopaków. Obawiam się, że we dwójkę nie damy rady podnieść go i
poprowadzić gdziekolwiek. Może Chudy coś wymyśli. Nie wiem, czy ktokolwiek z
nas ma jeszcze jakąś kasę na taksówkę. Lepiej jakbyśmy się gdzieś zamelinowali,
ale w pobliżu nie ma żadnego lokalu. Musielibyśmy jechać do centrum.
Nasze dalsze rozważania
przerwało pojawienie się Medżika z Krzychem. Szli osobno. Krzychu z przodu,
wolno, starał się trzymać równowagę. Kontrolował każdy swój ruch. Wychodziło mu
to nawet nieźle, ale i tak nie dało się ukryć faktu, że był pijany. Przysiadł
na ławeczce obok Wojtasa.
- A gdzie Zbychu? –
zapytałem z ciekawości.
- Wciąż przekonuje
Olesię, żeby jeszcze została – uśmiechnął się Medżik. Krzysztof popatrzył
dłuższą chwilę na Bartkowskiego, tak jakby nie mógł uwierzyć w to co widzi.
Machnął z rezygnacją ręką i usiadł obok niego na ławeczce. Nie odzywał się, ale
przytomnie kontaktował i był w pełni świadom tego co się wokół niego dzieje.
Bartek zaczął częstować wszystkich ostatnimi papierosami jakie zostały w paczce.
Chciał też poczęstować Wojtasa, ale ten nie miał siły trzymać papierosa w ręku.
- Musimy w końcu coś
postanowić – odezwałem się po chwili. – Justyna zaproponowała żebyśmy odwieźli
Bartkowskiego taksówką do domu, ale to chyba nie najlepszy koncept.
- No tak, bo co zrobimy?
Postawimy go pod drzwiami, wciśniemy zapałkę w dzwonek i chodu? – ironizował
Medżik.
- To co, chcesz go
zanieść do Buczkowskiego?
- No co ty? To za daleko.
Poza tym musielibyśmy przejść koło szkoły, a u Erwina może być już jego matka.
Jak nie będzie Erniego w domu, to co powiemy matce? Że kolega Bartkowski ma
słabszy dzień i musi trochę odpocząć?
- No tak, jednym słowem
gnój na całego – już sam nie wiedziałem co robić, a coś trzeba było w końcu
postanowić.
- Może zawieziemy Wojtka
do mnie, mieszkamy na tym samym osiedlu. Moi rodzice wrócą dziś dopiero po
osiemnastej – zaproponowała nagle Justyna.
- No nie wiem, czy to
najlepszy pomysł… - zamarudziłem, bo jakoś koncept zostawiania na wpół
nieprzytomnego kolegi u ledwo co poznanej dziewczyny wydał mi się co najmniej
dziwaczny.
- Jadę z wami – wtrącił
się w tym momencie Krzysztof.
- Kurwa, Krzychu! Wytłumacz
mi co was tak powaliło? Co wyście wciągnęli? – irytował się nieźle już podenerwowany
Medżik.
- Nie wiem... Już sam nie
wiem. Może ta wódka od Kapucyna była jakaś trefna? Kręci mi się w głowie. Mam
klasycznego messerschmitta – Janczyk powoli wymawiał słowa i schyliwszy głowę w
stronę kolan ukrył twarz w dłoniach. Widać, że cały dobry humor zdążył już z
niego wyparować. Dopiero po chwili ogólnego milczenia odezwał się znowu.
- Za duża mieszanka od
rana. Piwo, wódka. A Bartkowski pił jeszcze jabole z Jarasem Młończakiem... Ja
pierdole, na samą myśl o tym, co on wypił robi mi się niedobrze – skrzywił się
boleśnie i unosząc wzrok ku nam spytał błagalnie.
- Jakie jabole z
Młończakiem? – wypaliłem wkurzony już na maksa. – Gdzie i kiedy to było?
- Jak wróciłem z kibla ze
szkoły. No wiesz, wtedy co się spotkaliśmy…
- Mówiłeś, że piliście
tylko wódkę z Amerykiem.
- Bo tak było. Jak
poszedłem do budy się odlać na Skrytej byliśmy tylko my i Ameryk. Jak wróciłem
była już ekipa Jarasa i wszyscy popijali jabole. Wojtas z nimi.
- Ja pierdole, ale
mieszanka. Nic dziwnego, że go powaliło – Matel pokiwał z dezaprobatą głową.
Przez chwilę panowała cisza jak na pogrzebie.
– Dlaczego nie siedzimy w ,,Prasowej”? Dość
już mam ciągłego wałęsania się po dworze. Napiłbym się gorącej herbaty –
wypalił w końcu Janczyk.
Skulił się. Wyglądał
jakby toczył jakąś wewnętrzną walkę ze sobą. Patrzyliśmy na niego w milczeniu.
O powrocie do ,,Prasowej” na razie mogliśmy tylko pomarzyć. W pewnym momencie
Kris rzucił zapalonego papierosa i wstał raptownie.
- Muszę do kibla...
Sorry... – wysapał i zataczając małe łuczki ruszył z powrotem w stronę
kawiarni. Przyglądaliśmy się temu zupełnie biernie, jak na film ze stop-klatką.
Nikt z nas nie próbował go powstrzymać. W końcu jak mus, to mus. Medżik i
Justyna zaciągali się w milczeniu papierosowym dymem. Bartkowski, którego wciąż
podtrzymywałem ciężko oddychał ze zwieszoną głową. Wydawało mi się, że nawet
charczy.
- Tego waszego kolegę też
trzeba będzie wsadzić do taksówki i odwieść do chaty. Pożytek z niego żaden –
zauważyła po chwili milczenia Justyna.- Macie jakąś kasę, żeby starczyło na
dwie taryfy?
- Ja już się dziś trochę
spłukałem – powiedziałem i sięgnąłem po portfel przeglądając jego nędzną
zawartość. – Mam niecałe trzy tauzeny, ale to nie starczy nawet na jedną
gablotę.
- Erniemu daliśmy dwanaście
patoli – zauważył Bartek. – Ale ten je pewnie już wydał i sam wszystko wypił.
Cholera jasna! Nasz przyjaciel Erwin rozmył się w powietrzu jak jakiś pieprzony
dżin. Zniknął z naszą kasą i tyleśmy go widzieli. Może Krzychu jeszcze coś ma,
jeżeli też nie przepił. Nie tak to wszystko miało być, kurwa, nie tak...
Ostatnie zdanie Matel
powtórzył kilkakrotnie z wielkim smutkiem w głosie, za każdym razem biorąc
potężnego tytoniowego macha. Był bardzo niespokojny i podenerwowany. Chodził nerwowo
wokół ławeczki.
- Pójdę zobaczyć, co
Janczykiem, czy jeszcze żyje – odezwał się znów po chwili krępującego nas
wszystkich milczenia. Zgasił papierosa butem i powoli zniknął za murem. Justyna
i ja znów zostaliśmy we dwójkę przy Bartkowskim. Zastanawiałem się co
powinniśmy zrobić. Sam z Justyną nie dam rady zawieść go do domu. Wkurzało mnie
to, że ja tu z dużym i ciężkim problemem stoję na dworze, a Zbyś zagaduje
Olesię. Bez pomocy jego i Medżika będzie krucho. Żeby tylko Krzychu się jeszcze
trzymał. Wstałem i coś mnie podkusiło, żeby przejść się parę kroków w stronę
ulicy Marcelińskiej. Powiedziałem Justynie, że idę zobaczyć, czy nie parkuje
tam jakaś taksówka. W rzeczywistości zastanawiałem się na ile realne będzie
niesienie Wojtasa do najbliższego przystanku autobusowego przy Rondzie
Przybyszewskiego. To byłoby dobre pół kilometra. Potem od autobusu do jego domu.
Spory wysiłek. Ale zaczynało do mnie docierać, że będzie to chyba jedyne
słuszne rozwiązanie tej sytuacji. Wróciłem i spojrzałem jeszcze raz na Wojtasa
jakby w nadziei, że ten za chwilę oprzytomnieje. Beznadziejny widok. Podniosłem
mu głowę do góry i zajrzałem w oczy, które nagle otworzył. Patrzył na mnie
nieobecnym spojrzeniem. Na myśl przyszły mi oczy karpia wyciągniętego z wody.
Tragedia.
Justyna siedziała
nieruchomo wpatrzona w dal. Kończyła papierosa. Przez chwilę pomyślałem sobie,
że przygoda z Bartkowskim jest jakąś ironią losu. Chciałem ten dzień zacząć w
klimacie świątecznym, w nadziei na wielkie spełnienie mojego pragnienia
zbliżenia się do Alicji. Teraz zamiast kontemplować w przytulnym, ciepłym
kawiarnianym wnętrzu wspomnienie mojego dzisiejszego spotkania z upragnioną
Agnes siedziałem oto na żulerskim skwerku z pijanym do nieprzytomności kumplem
i z nieznajomą dziewczyną z którą nie mam specjalnie o czym rozwiać. Co ja tu
do cholery robię? Jak to się wszystko zakończy?
Trzeba było w końcu
przerwać kłopotliwe milczenie jakie zapadło między mną i Justyną. Jak tu
skierować rozmowę na bardziej neutralny,
przyjazny grunt? Czym by tu zaciekawić Justynę? Nagle zaświtał mi w głowie
pewien koncept. Podszedłem do niej, przysiadłem na ławce po drugiej stronie
Wojtka i spytałem przybierając jak najbardziej obojętną minę:
- Olesia wspominała dziś
mimochodem, że planuje większą imprezę u siebie na sylwestra. Wybierasz się
może do niej?
Justyna spojrzała na mnie
jakby wyrwana z głębokiego zamyślenia.
- A bo co? – odparła
buńczucznie.
- Nie, tak pytam.
Bynajmniej nie z ciekawości, ale z grzeczności. Wiesz, wszystkie imprezy
sylwestrowe jakie dotychczas zaliczyłem odbywały się w typowo męskim gronie.
Fajnie by było gdyby Olesia zaprosiła nas do siebie.
- I co biedaku, nie masz
dziewczyny do towarzystwa na sylwestra? – spytała z udawaną żałością, ale było
to oczywiście lekka drwina. Wzruszyłem ramionami, a potem w przypływie nagłej
szczerości zacząłem opowiadać o moim wielkim sekrecie.
- Wiesz, miałem dziś
okazję poznać pewną dziewczynę w szkole. Od pewnego czasu ją obserwuję i czuję,
że mi się bardzo podoba. Dziś rozmawiałem z nią na korytarzu. W końcu się
ośmieliłem. Chciałem ją zaprosić do ,,Prasowej”, ale się pewnie wystraszyła i
nie przyszła. Teraz nawet sobie myślę, że może i dobrze, że tak się stało.
- Nie przejmuj się. Jak Olesia zorganizuje
imprezę, to będzie to na pewno udana zabawa. Oby tylko jej starzy na to
pozwolili. Dziewczyn na niej nie zabraknie. Może i dla ciebie się jakaś
znajdzie.
- Brzmi fajnie, ale dziś
to dla mnie kiepska pociecha.
- Czego się łamiesz? Mało
to fajnych dziewczyn chodzi po świecie. Jak nie ta, to inna się znajdzie.
Imprezy są od tego, żeby poznawać nowych, fajnych ludzi. Dziś na przykład
mogłam się przekonać, że fajna z was ekipa.
- Tak, zwłaszcza kolega
Bartkowski – pokazałem skinieniem głowy na nieprzytomnego Wojtka.
- Aj, tam. Na sylwestra
będziemy się z tego wszyscy śmiali. Niezłe jaja…
Niestety, nie dane nam było
kontynuować tą ciekawie zapowiadającą się rozmowę. Dokładnie w tym momencie
wydarzyła się rzecz zupełnie niespodziewana...
11. Z powrotem do szkoły
Podobnie, jak w przypadku
słownej napaści Bartkowskiego na Adolfa, wszystko to widzę po dziś dzień jak w
zwolnionym tempie. Otwierają się drzwi od zaplecza ,,Prasowej”. W nich ukazują
się dwie zaskakujące postaci, które zdecydowanym krokiem zmierzają ku nam
siedzącym na ławeczce. I nie była to niestety żadna fikcja, żaden pijacki zwid,
przewidzenie, czy kadr z filmu akcji. Przed nami stanęli we własnej osobie
chemiczka Dysiowa i matematyk Knorowski, zwany popularnie w szkole Knorem. Jak
to możliwe? Skąd oni się tu wzięli?
Stwierdzenie, że było to
zupełne zaskoczenie nie oddaje w pełni mojego przerażenia. Serce zaczęło walić
mi jak kościelny dzwon, a zimne mrowienie przebiegło od środka pleców ku
czaszce. Prędzej spodziewałbym się widoku funkcjonariuszy policji, niż
przedstawicieli grona pedagogicznego. I to jeszcze zaskakujące wejście przez
drzwi od zaplecza kuchennego kawiarni! Zupełna abstrakcja. Oboje szli pewnie ku
nam, nie rozglądali się, nie szukali nas wzrokiem, choć byliśmy nieco oddaleni
i przysłonięci kilkoma iglakami. Mieli nas dokładnie namierzonych. Odruchowo
poderwałem się z ławeczki, a potem zamurowało mnie totalnie. Może dlatego nie
byłem w stanie nic zrobić.
Czy mogłem w tamtym
momencie nawiać, rzucić się do uczieczki? Nie... Na pewno nie! Z dwóch
względów. Po pierwsze Justyna, po drugie Bartkowski. Stchórzyłbym w oczach
dziewczyny i okazał się zdrajcą wobec kolegi. Poza tym ucieczka byłaby aktem
przyznania się do jakieś winy, a ja nie miałem poczucia, że mam cokolwiek na
sumieniu. Wyczułem jednak od razu, że wychodzący z ,,Prasowej” nauczyciele nie
idą nam ze współczującą pomocą.
Dysiowa podeszła od razu do
Bartkowskiego. Zupełnie nie była zaskoczona jego stanem. Gotowa była do
szybkiego działania. Nachyliła się nad nim i chwyciła go energicznie za prawe przedramię.
Potrząsała nim dość brutalnie, tak jakby chciała tym gestem zbudzić śpiącego i
zmusić do wstania. Knor przystanął za nią i patrząc na nas, słowo daje,
uśmiechał się szyderczo. Byłem w takim szoku, że nie wiedziałem co miałem
robić. Stałem przy ławeczce i biernie przyglądałem się szarpaninie Dysiowej z
siedzącym na ziemi Wojtasem. Knor patrzył to na mnie, to na Justynę i pod nasze
nogi. Wtedy zdałem sobie sprawę, że pod ławeczką stoi rząd trzech pustych
butelek po piwie, które wypił Korbol z dwoma swoimi kolegami. To właśnie na te
butelki spoglądał nauczyciel matematyki. Wyglądało więc to tak, jakbyśmy to my
we trójkę byli ich właścicielami. Przypomniało mi się też piwo, które wypiłem
zaraz po wyjściu ze szkoły. Czy można było je jeszcze ode mnie wyczuć? Czy
śmierdziałem piwskiem? Strasznie mnie to zaniepokoiło. Justyna chyba też to
zrozumiała, bo nagle uskoczyła nieco w bok, jakby chcąc dać do zrozumienia, że
ona z ławeczką i naszym towarzystwem nie ma nic wspólnego.
- Czy on może wstać? –
rzuciła gniewnie w naszym kierunku Dysiowa trzymając wciąż Wojtka za rękę. Słowa
nauczycielki ocknęły mnie z odrętwienia. Pytanie było cokolwiek głupawe, ale
czułem, że ona sama nie bardzo teraz wiedziała jak ma na to wszystko
zareagować. A zareagować jakoś musiała. Chciała też zapewne dać upust swojemu
gniewowi. Wzruszyłem tylko ramionami. Nie ośmieliłem się odezwać. Nie
wiedziałem co miałbym rzec. Tłumaczyć się za siebie, za Wojtka?
- Długo on tu tak leży na
ziemi? Jest z nim jakikolwiek kontakt?
- Niech pani da spokój. Widać, że chłopak jest
nieprzytomny. Trzeba go przenieść do szkoły – odezwał się Knorowski, a
szyderczy uśmieszek wciąż wił się podstępnie na jego twarzy. Wzrok jego znów
powędrował na puste butelki po piwie.
- On sam to wypił, czy też mu w tym
pomagaliście? – uśmiech pęczniał mu jak dojrzewający w słońcu banan.
- To nie nasze! – Rzuciłem natychmiast, ale
wiedziałem, że mój protest wobec widocznych faktów jest beznadziejny i
śmieszny.
- Nie mam z tym nic
wspólnego – odezwała się też i Justyna.
- O tym, to już
porozmawiamy sobie w szkole – mruknęła Dysiowa.
- No, dobra, spróbujemy
go unieść – matematyk popatrzył w moim kierunku. Nie pozostało mi nic innego
jak posłuszne wykonywanie poleceń. Chwyciłem Wojtasa mocno pod ramię. Razem z
Knorem na jego ,,trzy, cztery”, z niemałym wysiłkiem podnieśliśmy go w górę, do
pozycji stojącej. Ten gwałtowny ruch musiał wyrwać Wojtasa ze stanu nirwany i
brutalnie przywrócić do bolesnej rzeczywistości. Na chwilę jakby znów odzyskał
świadomość. Spojrzał ze zdziwieniem najpierw na mnie, potem na matematyka.
Chyba mu się coś nie zgadzało, bo potrząsnął głową i próbował wymamrotać coś co
pewnie miało zabrzmieć jak słowo ,,nie”, ale z jego ust wydobył się zaledwie
syk. Z niedowierzaniem wpatrywał się usilnie w trzymającego go pod ramię
nauczyciela. Otworzył więc ponownie usta, nabrał jakby więcej powietrza w płuca
i w końcu wydobył z siebie głos:
- Pokazać ci jaja?
Knorowski zdębiał.
Uśmieszek mu zniknął, a twarz zmieniła się w oblicze srogiej zimy. Taką samą
minę miał zawsze, gdy ktoś go irytował przy tablicy. Stawiał wtedy „pały”.
Teraz nie miał takiej sposobności. Dysiowa udawała, że nie dosłyszała. A mnie
po raz pierwszy i ostatni tego dnia zachciało się śmiać. Musiałem jednak
stłumić w sobie ten naturalnych odruch. Knor nic nie odpowiedział, a Wojtas z
powrotem zwiesił głowę i stał się bezwładną masą ciała. Na nasze szczęście nogi
nie odmówiły mu całkiem posłuszeństwa, tak, że nie byliśmy zmuszeni ciągnąć go
po ziemi. Wojtek, choć koślawo, to jednak starał się stawiać kroki, więc
mogliśmy pomału ruszyć na przód. Justyna chwyciła wojtkowy plecaczek-raportówkę
i szła tuż za nami. Dysiowa odprowadziła nas tylko do frontalnego wejścia do
,,Prasowej”. To co tam ujrzałem jeszcze bardziej wzmogło moje przerażenie.
Przed kawiarnią stała
wicedyrektorka Więcka i trzymała Krzycha za rękaw płaszcza. Pomyślałem ze
współczuciem, że krisowy płaszcz stale jest dziś poniewierany. Obok z
nieciekawymi minami stali Medżik i Chudy. Towarzystwo uzupełniał Smutny Stasiu
i dwóch kolesiów z matfizu. Jeden z nich z charakterystyczną bródką miał ksywę
Don Pedro, a na drugiego wołaliśmy Gruber, bo z fizjonomii przypominał trochę
niemieckiego żołnierza z komediowego serialu ,,Allo, allo”. Żadnemu z nich nie
było już do śmiechu, a wszyscy razem wyglądali jak skazańcy tuż przed
ogłoszeniem wyroku. ,,Niezła ekipa wybitnych asów z Dwójki” – przemknęło mi
przez myśl. W pewnej odległości za tą grupką kuliła się Olesia. Starała się
dystansować od chłopaków, jakby chciała dać do zrozumienia, że wcale ich nie
zna.
Dostrzegłszy nasze
wyjście zza ,,Prasowej” Więcka spojrzała wpierw na Bartkowskiego, potem
przelotnie na mnie i pokręciła z niedowierzaniem głową. Przypomniało mi się jej
spojrzenia jakim mnie obdarzyła dziś rano w kościele. Poczułem się strasznie
głupio, nieswojo. Odwróciłem wzrok w stronę okna kawiarni. Przy szatni dostrzegłem
postać historyka Ponurego i Mimi wraz z koleżankami. Dziewczyny zakładały
płaszcze. Wydaje mi się, że widziałem też wśród nich Lennona. Towarzystwo
próbowało się ulotnić. Dosłyszałem jedynie strzępki poleceń Ponurego.
- A panie dokąd? Proszę
wyciągać legitymacje szkolne… To bardzo poważna sprawa. Nie ma tu nic do
śmiechu… Nikt nie wyjdzie bez pokazania legitymacji.
Rozbawiła mnie myśl, że Lennon
ze swymi długimi kłakami mógł być wzięty za dziewczynę. Ale ten przebłysk
ubawienia nie mógł przysłonić przerażającej prawdy. Zostaliśmy złapani w
nauczycielski kocioł. Zrozumiałem, że grono pedagogiczne dokonało inwazyjnego
nalotu na ,,Prasową”. Tego jeszcze nigdy w historii szkoły nie było. Przecież
kawiarnia jest miejscem publicznym i to znajdującym się w sporej, bądź co bądź,
odległości od liceum. To nawet nie jest pobliże szkoły. Co więc uprawniało
nauczycieli do tej interwencji? Może donos na nas, na Wojtasa? Pomyślałem z
nienawiścią o Adolfie. To z pewnością jej sprawka. Nie zadzwoniła na policję,
ale do szkoły. Słodka zemsta Adolfa za upokorzenie. Ciekawe, co musiała
naopowiadać, że tak szybko sformowała się i zjawiła na miejscu lotna brygada
profesorska z wicedyrektorką na czele? Przez szybę dostrzegłem także, że w
wejściu do środka kawiarni stał pakowny kelner. Miał triumfatorską minę.
Dysiowa tymczasem
podbiegła do Więcki i chwyciła Krzysztofa za drugi rękaw.
- Dam sobie radę –
odparła szorstko dyrektorka. – On pójdzie o własnych siłach. Mam taką nadzieję
– spojrzała Krisowi w oczy, a ten ostentacyjnie odwrócił od niej głowę.
- To towarzystwo...,
hm..., towarzystwo od wspólnego kieliszka idzie ze mną do szkoły – tu pokazała
palcem na Zbycha, Medżika i resztę. Olesia wycofała się jeszcze bardziej do
tyłu i schowała za plecami chłopaków. – Pani niech pomoże koledze Ponuremu w
spisywaniu reszty.
- Co za wstyd dla szkoły
– jęknęła Dysiowa.
- A ten delikwent?- Dyrektorka
wskazała na Bartkowskiego - Co z nim?
- Zasłabł od nadmiaru
wrażeń, ale przeżyje – znów ironicznie uśmiechnął się Knor. – Przeniesiemy go
do szkoły. Z trudem utrzymuje równowagę, ale chyba może iść na własnych nogach.
- Możemy go ponieść na drzwiach
od kibla z ,,Prasowej” – odezwał się nagle Smutny Staś i zaintonował - ,,Na drzwiach ponieśli go Świętojańską, naprzeciw glinom,
naprzeciw tankom…”
- No, no! Ty Stanisław,
lepiej uważaj na siebie – odparła dyrektorka grożąc mu palcem. – Z tobą to
sobie porozmawiam na osobności w szkole.
- Tak jest pani dyrektor
– odparł Staś i dodał ściszonym, markotnym głosem – Uwielbiam te nasze rozmowy
na osobności.
Don Pedro i Gruber
parsknęli głupim śmiechem. Dyrektorka udała, że tego nie usłyszała. Wskazała za
to na Chudego.
- Hulewicz, mam nadzieję,
że jesteś w pełni przytomny na ciele i umyśle.
Zbyś wyprężył się niczym
szeregowy gotowy do raportu. Więcka znów zaczęła szarpać Krisa za rękaw
płaszcza.
– Weźmiesz tego tu
ancymonka pod rękę i poprowadzisz go do szkoły.
Teraz spojrzała złowrogo
na Medżika.
- A ty kolego śmierdzący
okropnie tytoniem chwycisz go z drugiej strony i pomożesz Hulewiczowi. Resztę tego
szemranego towarzystwa zabieram ze sobą z powrotem do szkoły.
Obleciała wzrokiem
stojących z głupimi minami kolesiów z matfizu. Potem jej spojrzenie spoczęło na mnie. Kolejny raz pokiwała z
dezaprobatą głową. Poczułem jak robi mi się niedobrze na żołądku. Bolesny
skurcz. Pomyślałem sobie, że ten wzrok oznaczał zakwalifikowanie mojej osoby do
grona ,,towarzystwa od kieliszka”. Całkowity blamaż wizerunkowy w oczach
wicedyrektorki i naszej nauczycielki od biologii. Czy miałem się odezwać,
tłumaczyć? Teraz, tu przy wszystkich? Wydarzenia, które działy się wokół mnie
tak szybko były jak ze złego snu, albo jak sceny w dziwacznej psychodramie, w
której fabuła zaskakuje ciągłymi, abstrakcyjnymi zwrotami akcji, bez logicznego
związku. Z ust nauczycieli, którzy nas naszli w ,,Prasowej” nie padły jak dotąd
żadne prośby o wyjaśnienia, a oni sami nie okazali najmniejszego zdziwienia
zastaną sytuacją. Tak jakby o wszystkim wiedzieli, jakby cała historia która
się rozegrała, której epilogiem był nieprzytomny Wojtek Bartkowski była już dobrze
im znana.
Akurat jakby nie dość
było niespodzianek na ten jeden dzień, w tym jakże krytycznym dla nas momencie,
niczym stwór z podziemi wyłonił się przed nami Maciej Kurnik. Nasz tekściarz i
frontman zespołu miał w zwyczaju pojawiać się w ,,Prasowej” w piątki. Tak było zapewne
i tym razem. Po skończonych zajęciach w ,,Budowlance” podjechał tramwajem na
Rondo Przybyszewskiego i stamtąd szedł na piechotę do ,,Prasowej”. Nadchodząc z
tego kierunku widział zapewne odwrócone plecy chłopaków i Olesi. Mógł w
pierwszej chwili nie dostrzec dyrektorki, która właśnie wydawała nam polecenia
co do marszu do szkoły. Wojtasa, mnie i Knora osłaniały otwarte drzwi wejściowe
do kawiarni, więc mógł nas nie zauważyć. Jakoś nie zdziwiło go to niecodzienne
zgromadzenie przed kawiarnią. W grupie od razu rozpoznał Chudego, Medżika i
Krisa. To właśnie do nich podszedł z pełnym uśmiechem na twarzy. Stanął
dokładnie za Chudym i trącając go zawadiacko łokciem zapiszczał cienkim głosem:
- Cześć majster. Co jest
grane? Czemu tak tu stoicie?
Nikt mu nie odpowiedział.
Janczyk tylko podniósł głowę i ledwo widzialnie skinął nią na znak powitania.
Maciej stojąc za plecami Zbycha spytał go szeptem:
- Ty, a co to za babcia
przyszła dziś z wami do ,,Prasowej”? Ha, ha...
Dopiero teraz Więcka
odwróciła się w jego kierunku i zmierzyła groźnym spojrzeniem. Kurnik
zignorował to ostrzeżenie. Nadal brał wszystko za dobrą monetę. Krzychu
uśmiechnął się i mrugnął do kumpla okiem. Nie mógł jednak ruszyć się z miejsca.
Maciej wychylił się lekko do przodu i dostrzegł mnie oraz podtrzymywanego
Bartkowskiego.
-
A
temu co? Zasłabł?
Zbychu wzruszył
ramionami.
-
Maciej,
lepiej stąd spadaj. Jest gnój. To są nauczyciele z naszej budy – syknął przez
zęby.
Kurnik chyba dopiero wtedy
pokapował, że dzieje się coś niedobrego. Przestał się uśmiechać i pomału zaczął
rakiem wycofywać się w stronę z której dopiero co przyszedł.
- A to kto? Jesteś
uczniem Dwójki? – zaatakowała go Więcka. Maciej będąc już w bezpiecznej
odległości odkrzyknął.
- No, nie! Ja tylko
przechodziłem na tramwaj. Spieszę się do domu.
Zaczął się szybko
oddalać, a właściwie to biec w kierunku z którego co dopiero przyszedł.
- Czy ktoś z was go zna?
– spytała zdenerwowana Więcka. Zapanowało solidarne milczenie.
- Hulewicz, czy to twój
znajomy?
- Jaki tam znajomy? To
chyba jakiś tutejszy…, wie pani dyrektor – wykonał palcem wskazującym kółko w
okolicy czoła.
- No, no, bez żartów –
skwitowała dyra i pchnąwszy lekko Krisa w plecy wydała komendę – Idziemy! Nie
będziemy tu robić zbiegowiska.
Popchnięty Kris zrobił
dwa kroki do przodu i lekko się zachwiał. Wydawało się, że za chwilę upadnie na
ziemię, ale było to raczej przypadkowe potknięcie niż skutek zasłabnięcia. Więcka
złowrogo syknęła. Chudy i Medżik chwycili szybko Krzycha pod ręce i tak we
trójkę ruszyli do przodu. Minęli mnie, Bartkowskiego i Knora. Zbyś spojrzał na
mnie znacząco i mrugnął okiem, jakby na pocieszenie. Kiepska to jednak była
pociecha. Za chłopakami ruszyła dyrektorka Więcka dźgając palcami na zachętę do
ruchu towarzystwo z mat-fizu i samego Stasia. Zauważyłem kątem oka, że
korzystając z małego zamieszania, nie zaczepiana przez nikogo, Olesia powolnym
krokiem zaczęła oddalać się w przeciwnym kierunku. Więcka tego nie zauważyła. Jak
tylko Ola znalazła się poza obrębem budynku kawiarni dała nura za jego róg i
zniknęła. Spojrzałem na Knorowskiego z ciekawości, czy i on przyglądał się tej
ucieczce. Ale Knor był zajęty podtrzymywaniem Wojtasa, żeby ten nie upadł na
ziemię. Olesi się zatem upiekło.
- No, towarzystwo
idziemy. Pomalutku do przodu. Jakoś musimy dać radę – Knorowski dał sygnał
byśmy i my ruszyli.
Z niemałym trudem podźwignęliśmy
Wojtasa zmuszając jego nogi do ruchu. Chciałem szepnąć stojącej za nami Justynie
by i ona zwiewała, ale nie wyglądało, by miała na to ochotę. Zresztą Knor i tak
już ją sobie dobrze zapamiętał. Justyna zachowywała się całkiem biernie, tak
jakby było jej zupełnie obojętne co się z nią stanie. Ruszyła z plecaczkiem
Wojtka kilka kroków za nami. Przenoszenie nietrzeźwego Wojtasa do szkoły nie
było łatwym zadaniem. Co chwilę musieliśmy przystawać, żeby odsapnąć i cucić
Wojtka, aby ten zechciał zmusić swoje
nogi do marszu. A jego kończyny były miękkie jak z gumy. Miał problem żeby
właściwie ustawić stopę na ziemi. Im bliżej było do szkoły, tym rzadziej
odzyskiwał przytomność. W zasadzie to pod koniec drogi ciągnęliśmy go już jak
ciężki wór z piachem. Większy ciężar dźwigania przypadł na Knorowskiego, bo na
jego ramieniu oparł się Wojtas. Moja rola ograniczała się do przeciwważenia i
kontrolowania, aby Wojtek nie upadł na moją stronę. To też nie było takie
łatwe. Ledwo sam mogłem utrzymać równowagę. Gdyby Knor puścił Wojtka, ten całym
ciałem przechyliłby się na moją stronę i z pewnością oboje byśmy runęli na
chodnik. Knorowski stękał i jęczał z wysiłku. Jeszcze nigdy, ten krótki odcinek
drogi pomiędzy ,,Prasową” a Dwójką nie wydawał mi się tak niebotycznie odległy.
Nasza marsz wydawał się niemiłosiernie długi.
Musieliśmy zapewne
wyglądać niezwykle zjawiskowo w to piątkowe popołudnie. Pamiętam zdziwione miny
gapiów z przystanku tramwajowego, przechodniów wymijających nas szerokim
łukiem, oglądaczy wychylających się z okien mijanych kamienic. Ludzie wracali
po pracy do swych domów, a tu ulicą jeden wyższy i starszy, z drugim mniejszym
i młodszym prowadzą całkiem nieprzytomnego gościa. Czy wyglądaliśmy jak dziwna
ekipa pijaczków? No, bo Knorowski nie miał na twarzy wypisane, że jest
nauczycielem, który akurat przyłapał ucznia na piciu alkoholu.
W pewnym momencie, na
wysokości skrzyżowania wydało mi się, że widzę przed nami postać Ameryka. My
dochodziliśmy już do przejścia dla pieszych, a on po drugiej stronie ulicy mijał
właśnie bar mleczny ,,Miniaturka”. Szedł tym swoim skocznym krokiem, bynajmniej
nie kiwając się na boki. Sprawiał wrażenie całkiem trzeźwego. Pomyślałem, że za
chwilę, na przejściu miniemy się. Ale gdy tylko zobaczył idącą przed nami ekipę
z Więcką na czele stanął osłupiały, odwrócił się na pięcie i zaczął biec w
przeciwnym kierunku. Autentycznie uciekał. Biegł tak szybko jakby się bał, że
go ktoś będzie gonił. Trudno było się dziwić. Jeżeli pił z Krzychem i Wojtasem,
to miał pewnie wzięte, choć po jego sposobie poruszania wcale tego nie było
widać. Jednak z jakiegoś powodu nie chciał wpaść na nauczycieli. Dziwne było
to, że dopiero teraz zmierzał do ,,Prasowej”. Dlaczego nie przyszedł od razu z
chłopakami? Zastanawiające, co robił przez ten czas? Gdzie był, gdzie się
zamelinował? Takie pytania przyszły mi się wtedy do głowy.
W końcu, nie wiem jak
długo to trwało, ale dotarliśmy do szkoły. Knorowski nie wiele się podczas
drogi odzywał. O nic nie pytał, nie dociekał. Ograniczał się jedynie do
wydawania krótkich komend: ,,idziemy”, ,,równo” i ,,jeszcze parę kroków”. A ja
nie pytany milczałem. Nie widziałem powodu dla którego miałbym przed nim z
czegokolwiek się tłumaczyć. Tuż przed samą bramą wejściową do liceum Justyna
rzuciła mi na szyję wojtkowy plecaczek, który niosła i szybko pobiegła przed
siebie. Wyczuła dobry moment i zwiała. Może przytomnie wykalkulowała, że lepiej
nie wchodzić na teren szkoły. Knorowski popatrzył tylko na znikające plecy
Justyny, ale chyba nie miał siły, żeby za nią wołać. Czułem, że marsz bardzo go
strasznie zmęczył. Tak samo zresztą jak i mnie.
Krzychu, Chudy i Medżik w
towarzystwie Smutnego Stasia i jego kumpli siedzieli już w pokoju profesorskim.
Widziałem ich przez uchylone drzwi gdy szliśmy szkolnym korytarzem do gabinetu pielęgniarskiego.
Wybiegła ku nam nauczycielka niemieckiego i pomogła usadzić Wojtka na kozetce.
Zdjęła mu kurtkę i buty. Przytrzymywała głowę w pionie i nie pozwoliła mu się
położyć. Poprosiła mnie bym na wszelki wypadek podał jej plastikową miskę. Knorowski
zmęczony padł ciężko na obrotowym krześle za biurkiem. Po jego twarzy pot
spływał drobnymi kroplami. Wojtas nie reagował na nic. Nie odpowiadał na
wezwania nauczycielki, oczy uciekały mu pod powieki. Bezwładnie spoczywał
oparty o ścianę za leżanką. Przykro było na niego patrzeć.
Chciałem jeszcze zostać.
Czułem się nadal odpowiedzialny za dalsze losy mojego kolegi. Może mogłem się
jeszcze na coś przydać, coś wyjaśnić. Takie miałem odczucia. Położyłem przy
kozetce plecak Wojtasa i stanąłem w drzwiach. Nauczycielka niemieckiego
spojrzała jednak na mnie z rozdrażnieniem i kazała wyjść na korytarz. Knorowski
nie oponował. Zatrzasnęła za mną drzwi. Wyjrzałem zza zakrętu w stronę holu
wyjściowego. Profesor Ponury wraz z Dysiową wchodzili właśnie do budynku
szkolnego. Skierowali się wprost do gabinetu dyrektoskiego. Pomyślałem sobie,
że teraz zacznie się pewnie przesłuchanie chłopaków i mnie. Zastanawiałem się
tylko, o co mielibyśmy być posądzeni. W czym zawinili uczniowie z mat-fizu złapani w kawiarni? Tym,
że było głośno, że ktoś krzyczał, palił papierosy? W najgorszej sytuacji był na
pewno Wojtas i Krzychu. Sami sobą byli corpus delicti. Ale Zbychu i Medżik? Za
to tylko, że siedzieli w ,,Prasowej”? A ja? Za to, że byłem z Bartkowskim na
ławeczce? Boże, całe szczęście, że Erni nie dotarł z tymi kruszonami. Byłoby z
nami wtedy naprawdę krucho.
Z pokoju profesorskiego
wyszła dyrektor Więcka. Szła w moim kierunku zapewne do gabinetu
pielęgniarskiego. ,,No to już po mnie” – zdążyłem pomyśleć i zrobiło mi się
duszno. Dyra idąc patrzyła cały czas na mnie i w końcu stanęła przy mnie. Chwilę
milczała. Zapanowała złowroga cisza.
- Pani dyrektor...-
odezwałem się pierwszy, ale w zasadzie sam nie wiedziałem co chcę powiedzieć.
- No tak – przerwała mi
kiwając głową w ruchu zaprzeczenia, co było jawną sprzecznością do
wypowiedzianych przed sekundą słów. – Co ty tam z nimi robiłeś? I to właśnie ty
– powiedziała zatroskanym tonem, a po chwili obopólnego milczenia dodała. – No,
zmykaj do domu. Nic tu po tobie.
Zamurowało mnie. Czy ona
mówiła to poważnie? Czy była to świadoma próba ratowania mojej skóry? Może
jednak anioł stróż swym opiekuńczym skrzydłem otoczył mnie od rana.
- A co z Wojtkiem?-
spytałem cicho. Tak bardzo chciałem być jeszcze jakoś przydatny.
- Dzwoniłam już do jego
matki do pracy. Niedługo przyjadą tu jego rodzice. Nic tu po tobie – powtórzyła
jeszcze raz, tylko jakby z jeszcze większym naciskiem. – Idź już do domu.
Poszedłem. Dwa razy
powtórzona sugestia aż nadto była przejrzysta. Wiedziałem, że zaczyna się robić
się z tego wszystkiego nieziemska afera. Jeżeli zostałbym w szkole chwilę dłużej
koła zamachowe rozkręconej już machiny spekulacyjnej wciągnęłoby mnie w swoje
perfidne tryby i na nic zdałaby się wtenczas jakakolwiek moja obrona. Korytarz
przy pokoju profesorskim chwilowo był pusty. Więcka zniknęła w gabinecie pielęgniarskim.
Nie zatrzymywany przez nikogo opuściłem budynek. Szedłem zdecydowanym krokiem,
prosto nie oglądając się za siebie. Byłem wolny, ale wcale jakoś nie czułem się
w związku z tym szczęśliwy. Miałem jakiś przytłaczający ciężar na duszy.
Zostawiłem za sobą kolegów, przede wszystkim Wojtka. Co z nimi dalej będzie?
Jak zapowiedziała Więcka przyjadą po niego rodzice, a po Krzycha? Nie puszczą
go samego do domu. Zastanawiało mnie też dlaczego przyprowadzono tylu innych
uczniów do szkoły? Mętlik, strach, niepewność.
W głowie kołatały mi
przeróżne pytania na które trudno było mi znaleźć w tej chwili odpowiedzi.
Przede wszystkim, pomimo ostrzeżenia dyrektorki, wciąż rozważałem czy
powinienem był zostać. Ale cóż więcej mogłem zrobić? Olesia i Justyna też
nawiały i chyba dobrze zrobiły. Zresztą nie traktowałem mego wyjścia ze szkoły
jako ucieczki, ani aktu tchórzostwa. Zrobiłem swoje, przyprowadziłem Wojtka i
wyszedłem. Nikt mnie nie spisywał, nie żądał wyjaśnień. Nie miałem jednak do
końca pewności, czy później nie zostanę poddany jakimś restrykcjom. Widziała
mnie wszak Dysiowa, a Knorowski na pewno dobrze zapamiętał. Może Więcka
przymknie oko, ale pozostali? Czy w odpowiednim
momencie przypomną sobie o mnie?
Męczyły mnie szalenie
wszystkie te wątpliwości, ale ostatecznie byłem wolny. I to się liczyło. Trzeba
było oddalić się jak najprędzej od budynku liceum. Nie mogłem zmarnować szansy
jaką podarowała mi Więcka.
12.
Park Wilsona
Zastanawiałem się co mam dalej robić.
Odruchowo skierowałem się w stronę Parku Wilsona. Szedłem w przeciwnym kierunku
niż zazwyczaj udając się do domu. Może zadziałał instynkt ucieczki jak najdalej
od ,,Prasowej”. Nie wiem. Nie bardzo też wiedziałem co mam z sobą w tej chwili
zrobić. Chyba nie będę od razu wracać do domu? Za bardzo mnie roznosiło. Ale co
innego mogłem zrobić? Do kogo miałem pójść?
Dopiero jak znalazłem się
w parku zacząłem stopniowo analizować całe dzisiejsze zajście. Od porannej
euforii związanej z moją nadzieją spotkania Alicji w kościele, po wigilię w
szkole, rozmowę z Alicją, która okazała się wielkim rozczarowaniem, wyjście do
,,Prasowej”, gniew Adolfa, bójkę z kelnerem, ławeczkę z nieprzytomnym
Bartowskim i najazd nauczycieli. Trochę za dużo jak na jedno popołudnie. Nadal
nie mogłem zrozumieć dlaczego Wojtasa tak ścięło i to aż do utraty
przytomności. Przecież nie raz obserwowałem jego wyczyny na imprezach, nie raz
pijaliśmy razem w cafe brama rozmaite trunki. Wiedziałem, że Wojtas potrafi
dużo wypić i trzyma się dzielnie, ale nigdy nie widziałem go w tak kiepskim
stanie jak dziś. To było bardzo dziwne i zastanawiające. Tym bardziej, że był z
nim Krzychu i on jakoś się trzymał. Żałowałem, że nie zdążyliśmy wyciągnąć od
Krisa całej historii ich pobytu na Skrytej. O co chodziło z tą ekipą Jarka
Młończaka? Co się działo z Amerykiem?
Potem moje rozważana
przeniosły się na analizę tego, co się wydarzyło na ławeczce za ,,Prasową”.
Może Justyna miała rację i trzeba było od razu wezwać taksówkę, by zawieść
Wojtasa do domu? Kasę by się skądś skombinowało, może Olesia by nam pożyczyła. Tak,
to by było najlepszym rozwiązaniem. Szkoda, że nie zaczęliśmy działać od razu. Uratowalibyśmy
nie tylko skórę Bartkowskiego, ale i nasze tyłki. Ogarnęła mnie nawet złość na
Chudego, który zamiast nam pomóc wdał się w amory z Olesią. Złościłem się też
na samego Bartkowskiego. Co mu do łba strzeliło, żeby wyzywać kelnerkę od
Adolfa. Mógł przecież cicho siedzieć w kącie. Nikt by się do niego nie
przyczepił, nie byłoby całej tej afery. No i ta bójka w szatni z małym
kelnerem. Może to ona dopełniła miarę całej katastrofy. Choć to właściwie
kelner zaczął. Jakim prawem uderzył Wojtasa w twarz? Właściwie to za co? Za
Adolfa?
To wszystko było jakieś
dziwne, zupełnie nierealne. Aż trudno było mi uwierzyć w to, co się przed
chwilą wydarzyło, choć byłem tego naocznym świadkiem. Jakby mi to ktoś
opowiadał nie dałbym wiary. Cały ten szereg nieszczęśliwych wypadków zdarzyło
się w ciągu zaledwie kilku godzin jednego dnia. A tak pięknie się ten dzień
zapowiadał. Początek wakacji świątecznych, Boże Narodzenie, wkrótce sylwester,
a tu zamiast radości straszliwy gnój.
Rozpierała mnie chęć
podzielenia się z kimś moimi przemyśleniami. Maciej Kurnik pewnie pojechał już
do domu, więc nie miałem co go ścigać. Erniego diabli wzięli i nie zamierzałem
go teraz poszukiwać. Mogłem iść do niego do domu, ale rację miał Medżik. Co
będzie jeżeli go tam nie zastanę, a natknę się na jego matkę? Cóż miałbym jej
powiedzieć? Nie, lepiej było nie ryzykować. Do głowy przyszedł mi Pikur. Tylko
jego z nami nie było. Postanowiłem zadzwonić do niego wieczorem i opowiedzieć
całe zajście. Tak, chyba jednak powrót do domu byłby najrozsądniejszym
rozwiązaniem. Bo cóż też innego mógłbym dziś jeszcze zrobić.
Szedłem alejką posępnych,
bezlistnych kasztanowców w stronę ulicy Głogowskiej. Przypomniało mi się znów
,,Shadows and tall trees”, które rano tak wesoło sobie nuciłem. Teraz wydawało
mi się to szyderczym śmiechem losu. Park o tej porze był pustawy. Tylko
nieliczne osoby przemierzały go w pośpiechu w celu skrócenia sobie drogi.
Najliczniejszą grupę spacerowiczów stanowiły hałaśliwe wrony kłócące się o
jakiś stary kawałek twardego już chleba.
Pogrążony w rozmyślaniach
w pierwszej chwili nie zwróciłem uwagi na dwie osoby siedzące w bocznej alejce
na ławce. A było to dość osobliwe zjawisko o tej porze roku. Komu w takie zimno
chciałby siedzieć na ławeczce? Ta myśl skierowała mój wzrok w stronę owej pary.
I dopiero gdy ich z nieco bliższej odległości mijałem dotarło do mnie, że jedną
z siedzących osób jest Alicja. Właśnie tak! Moja Alicja! Alicja, ta z którą
miałem zamiar dziś porozmawiać, która mogła dziś odmienić moje życie.
Jej twarz wyłoniła się
zza pleców siedzącego przed nią chłopaka. Z powabem odgarnęła ręką włosy
opadające jej na oczy. Ubrana była w swój miodowy płaszczyk z futerkowym kapturem.
Jak mogłem go nie rozpoznać nawet z daleka? Serce skoczyło mi niemal do gardła,
a puls przyśpieszył gwałtownie bicie. Nie mogłem się zatrzymać, bo by to głupio
wyglądało. Szedłem więc i patrzyłem jak osłupiały na obie postaci. Obok Alicji
siedział niejaki Kiloś, chłopak z czwartej klasy. Rozpoznałem go po
charakterystycznej, dyskobolskiej grzywce opadającej na oczy. On na szczęście
nie zwrócił na mnie uwagi. Czułem jak żyły tętnicze walą mi w podgardle, a krew
w gorączce napływa do mięśni twarz. Byłem jak płonąca pochodnia. A moja Alicja,
na którą tak bardzo czekałem, siedziała sobie w najlepsze z innym chłopakiem.
Kilosia znałem jedynie z
widzenia. Nawet nie wiedziałem jak ma właściwie na imię, nie należał bowiem do
towarzystwa spotykanego na fajkach podczas przerwy. Owszem palił, bo czasami
spotkać go można było po szkole jak szedł z papierosem. Ale wypalał tylko swoje
i nikogo nimi nie częstował. Taki samolubek. Raczej uchodził za typ playboya,
nie należał więc do kręgu naszych znajomych. I to nie kto inny jak właśnie on
siedział teraz przy mojej Alicji, mojej szkockiej Agnes.
Wyglądało na to, że
Alicja mnie dziś zignorowała, a umówiła się z tym godnym pożałowania lalusiem i
szkolnym podrywaczem. Dlaczego akurat z nim? Dlaczego Kiloś startował akurat do
niej? Przecież na jedno skinienie małego paluszka mógł mieć każdą inną
dziewczynę ze szkoły. Dlaczego więc siedział teraz z cichą, niepozorną Alicją?
Wydawało mi się to takie niepojęte, niemożliwe. Na domiar złego oboje
uśmiechali się do siebie. Wyglądało tak, jakby on akurat nachylał się do jej
ucha, a ona chcąc odskoczyć od niego wychyliła gwałtownie w bok głowę. I
właśnie w tym momencie ona dostrzegła mnie. Nieco z daleka, ale nasze
spojrzenia na dwie, może trzy sekundy się zetknęły. Mimo całych niekorzystnych
dla mnie okoliczności było to cudowne wejrzenie...
Ona wiedziała, że patrzę
na nią, że moje spojrzenie nie jest przypadkowe, ale celowe i jak najbardziej
uświadomione. Wymierzone było w nią z bezlitosną premedytacją. Choć ciśnienie
tętnicze uderzało mi już w skronie chciałem przez ten moment zapanować nad
sobą. Chciałem w tym spojrzeniu przypomnieć jej o dzisiejszym naszym spotkaniu
w szkole. Chciałem by odebrała to jako mój wobec niej wyrzut. Chciałem.... A
jak wyszło?
Nie wiem jaką miałem w
tym momencie minę, jaką moją twarz ona ujrzała i co z niej wyczytała. Ale to
już niestety było zupełnie bez znaczenia. Byleby tylko nie wyjść na głupka!
Nie zatrzymałem się,
tylko minąłem ich idąc swoim normalnym niespiesznym tempem. A jednak wszystko
widziałem jakby w zwolnionym kadrze filmu. Musiałem pierwszy przerwać
spojrzenie. Nie odkręciłem głowy do tyłu, nie obejrzałem się za siebie. Nie
wiem nawet czy ona jeszcze na mnie patrzyła, a z pewnością mogła dzięki
otwartej przestrzeni jeszcze przez długi czas śledzić moją oddalającą się
sylwetkę. Ciekawe, czy o mnie myślała? O samotnym, przygarbionym chłopaczku z
trzeciej klasy, który przemierzał niespiesznie Park Wilsona.
We mnie wszystko się
gotowało. Pragnąłem jak najprędzej opuścić park, znaleźć się na Głogowskiej i
zmieszać z tłumem ludzi. Bałem się, że moje kroki poplączą się i upadnę
wywołując śmiech tych dwoje. Jak to się mogło stać, że ona siedziała sobie tak
beztrosko z Kilosiem? Nigdy wcześniej nie zaobserwowałem ich razem, a przecież
od paru miesięcy śledziłem każdy krok Alicji w szkole. Co znaczyły te ich
uśmieszki, szepty na ucho? Zapewne Kiloś stosował typowe dla niego chwyty
podrywowe. Dlaczego on ,,zapolował” na moją Alicję? Przecież nie była
supergwiazdą. Nawet Pikur, wielki autorytet w dziedzinie kobiecej urody, wątpił
w jej zalety. Ona była moim i tylko moim prywatnym odkryciem. To ja wyłowiłem
ją z szarego tłumu drugoklasistek. Ona istniała dla mnie w kontekście kawy w
„Red barze”, w kontekście spódniczki w szkocką kratę, w kontekście ukradkowych
spojrzeń. To ja adorowałem ją spojrzeniami przez ostatnie miesiące. A gdzie
wtedy był Kiloś? Szalał z panienkami z klas maturalnych. Dlaczego więc oni
siedzą tam razem? I to właśnie dziś?
Przypomniałem sobie moją
rozmowę z Magdą Mikulską z przed kilku tygodni. Powiedziała mi, że do Alicji
startował depeszowiec Blaszka, ale ta nie przyjęła jego zalotów. Magda
twierdziła, że Alicja jest dziewczyną z charakterem i ciężko jej zaimponować
zwykłym podrywem. Więc jak to się stało, że poderwał ją taki bawidamek jak
Kiloś? Prześcignął mnie, zniweczył cały mój misterny plan przybliżenia się i
oswajania Alicji. To był dla mnie cios. Cios miażdżący.
Raz jeszcze przetoczyła
mi się przed oczami wizja całego dnia, tym razem pod kątem Alicji. Jak mogłem
tak naiwnie założyć, że akurat dziś spełnią się moje marzenia o bliższym
poznaniu dziewczyny, która jak mi się wydawało, rozumie moje intencje. Te
spojrzenia, które ostatnio wymienialiśmy sobie na korytarzu musiały o czymś
świadczyć. Tymczasem ona zapytała mnie dziś wprost: ,,czy my się znamy”? Nawet
nie raczyła odpowiedzieć, czy przyjdzie do ,,Prasowej”. Teraz to nie ja
siedziałem z nią w parku tylko ten błazen Kiloś. W czym on był bardziej
interesujący ode mnie?
Musiałem się gdzieś
zatrzymać. Spojrzałem w lewo w stronę starej nieczynnej restauracji
,,Magnolia”. Smutny widok popadającego w ruinę budynku. Czułem, że moje nogi
podobnie jak u Bartkowskiego mam teraz z
miękkiej gumy. Trudno mi się szło, a im bardziej myślałem o swoim chodzie, tym
nogi plątały się niemiłosiernie. Jeszcze chwilę i zapewne się potknę.
Przestraszyła mnie wizja, że może ktoś ze szkoły przypadkiem to dostrzeże i
jeszcze pomyśli, że jestem pijany. Skierowałem się w lewo. W głowie niczym
natrętna mucha błąkała mi się myśl, by cofnąć się i z bezpiecznej odległości
śledzić Alicję. Może to wcale nie jest tak, jak mi się wydaje. A może moja wyobraźnia
zapodaje fałszywy trop. Ale czy mam się zniżać do poziomu zazdrosnego szpiega?
Czy nie jest to poniżej mojej godności osobistej? A co będzie, gdy Alicja
zorientuje się, że ją podglądam. Kompromitacja!
Zaniechałem więc
wcielenia w życie pomysłu cofnięcia się z powrotem do parku. O, nie! Nie dam
się ogarnąć rozpaczy. Miałem w sobie jakieś resztki poczucia godności. Sprawa
łapanki w ,,Prasowej” postawiła mnie jakby ponad tym. Pomyślałem o
nieprzytomnym Wojtku leżącym na kozetce w gabinecie higienistki, o Krzychu
prowadzonym do szkoły przez Więckę. Przez pryzmat tych obrazów Alicja wydała mi
się nagle dziecinna i taka głupiutka. To co przeżyłem dziś jakby mnie
postarzało i chyba zaczynało zmieniać sposób mego myślenia. Uganianie się teraz
za dziewczyną, która stała się niegodna mojego uczucia stawało się takie
małostkowe i niedorzeczne.
- Spokój, spokój… -
powtarzałem sobie szeptem. Byle tylko nie dać się teraz ponieść fałszywym
emocjom. Jakby tak trzeźwo (chyba niezbyt właściwe dziś słowo) pomyśleć, to tak
naprawdę między nami nic nie zaistniało. Oczywiście poza dzisiejszą zaskakującą
i niezbyt udaną rozmową. Czy powinno mnie wobec tego obchodzić, co ona robi z
Kilosiem, czy nawet z jakimkolwiek innym gościem?
Przed wejściem do
,,Magnolii” stały resztki niewielkiego, betonowego murku. Podszedłem i usiadłem
na nim. Było to całkiem bezpieczne miejsce, osłonięte gałęziami krzewów. Gdyby
Alicja wychodziła z Kilosiem z parku, nie dostrzegli by mnie z tej odległości.
Za to ja mogłem dyskretnie obserwować bramę wejściową. Nawet liczyłem na to, że
może jeszcze kogoś spotkam. Może jeszcze coś się wydarzy, może jakieś zdarzenie
odwróci fatum tego piątku. Musiałem się zastanowić co mam dalej robić.
Mijały kolejne minuty,
ale nic się jednak nie działo. Ludzie wchodzący i wychodzący z parku zdawali
się być zupełnie obojętni na moje wewnętrzne cierpienia i rozterki. Kręciło mi
się za to w głowie i to do tego stopnia, że odczułem przenikliwy ból. Zaschło
mi w gardle, ale w tym momencie przed oczami stanęły mi puste butelki po piwie
pod ławką za ,,Prasową”. Poczułem gorzki smak żółci żołądkowej. Powróciły mi
moje odwieczne dolegliwości gastralne. Ze strachem pomyślałem o dalszym losie
Wojtasa. Co się z nim teraz dzieje? Zatrucie alkoholowe? Może jednak dobrze, że
ktoś się nim w końcu zajął. Przez myśl przemknęła mi przez chwilę przerażająca
wizja zgonu przyjaciela. Takie okropne natręctwo myślowe. Dostałem gęsiej
skórki. Otrząsnąłem się jak po zimnym deszczu. A co z Krzychem, co z nami
wszystkimi będzie? Spożywanie alkoholu w publicznym miejscu przez
niepełnoletnich nie przejdzie bez echa w szkole. Co z tego wyniknie? Na pewno
nieziemska afera. Taka niepewność, a przed nami przerwa świąteczna. Tyle dni
trzeba będzie czekać na dalszy rozwój wydarzeń. W dodatku Alicja, do której
nagle poczułem ogromne zniechęcenie. Nie mam już po co wracać do szkoły po
świętach. Całe moje wielkie uczuciowe uniesienie legło w gruzach. Szok, cios i beznadzieja.
Znów zrobiło mi się niedobrze na żołądku.
Nawet nie wiem jak długo
wracałem do domu. Nie spieszyłem się zbytnio. Nim dotarłem na swoje osiedle
zrobiło się już ciemno. W domu wszyscy po obiedzie, każdy zajęty swoimi
sprawami. Nikt nawet się nie zdziwił moim późniejszym przyjściem. Domownicy
byli przyzwyczajeni, że w piątki zawsze wracam później. Nie miałem nastroju, by
z kimkolwiek z najbliższych rozmawiać o dzisiejszych przeżyciach. Nie było
powodu, by zawczasu denerwować ich historiami o dzisiejszych niezbyt
chwalebnych zajściach w ,,Prasowej”. Zjadłem coś w kuchni i zamknąłem się w
swoim pokoju. Czułem wielki niepokój i lęk o najbliższą przyszłość. Nie mogłem
się skupić na niczym konkretnym. Miałem poczucie jakieś bezradności i pustki.
Ja tkwię w domu, zamknięty w bezpiecznych czterech ścianach pokoju, a tam poza
mną być może dzieją się ważne rzeczy. Nie wiedziałem jaki jest dalszy los
Bartkowskiego, Krzycha. To mnie najbardziej niepokoiło. Czy Erni wrócił do domu
i co się z nim działo? A w dodatku Alicja… Niezbyt udana rozmowa w szkole,
rozczarowanie, a teraz jeszcze świadomość tego, że ona była w objęciach
Kilosia.
Około godziny dziewiętnastej
chwyciłem w końcu za słuchawkę telefonu. Chwilę zastanawiałem się do kogo
powinienem wpierw zadzwonić, z kim podzielić się ciężarem opowieści o zajściach
dzisiejszego dnia. Pomyślałem, że Pikur mógł być tu najbardziej użyteczny. Może
jeszcze o niczym nie wie? Będę pierwszą osobą z klasy, która zda mu relację. Miałem
też nadzieję dowiedzieć się od niego
czegoś konkretnego o Kilosiu. Co prawda nie pamiętałem, czy kiedykolwiek
dzwoniłem wcześniej do Pikura do domu, ale numer miałem zapisany w swoim
notesie. Wykręciłem numer.
- Cześć Pikur. Pewnie się
dziwisz, że dzwonię, ale stary, żałuj, że nie poszedłeś dziś z nami do
,,Prasowej”. Była ostra jazda. Mówię tobie przeżycia ekstremalne.
- No rzeczywiście, mam co
żałować. Słyszałem już o nalocie Więcki i jej ekipy. Niezły gnój – beznamiętny
głos Pikura przerywany był mlaskaniem. Widocznie zastałem go w porze kolacji. –
Wiesz już może co z Bartkowskim?
Byłem totalnie zaskoczony
tym, że Pikur o wszystkim już wie, ale to był właśnie Jacek - najlepiej poinformowanym gościu w naszej
klasie. Pozostało mi tylko streszczenie przebiegu wydarzeń, których byłem
świadkiem. Pikur wydał się być zainteresowany szczegółami, których zapewne nie znał.
Niestety nie wiedział nic o dalszych losach przyłapanych, w tym Bartkowskiego,
Janczyka i Chudego. Nie uważał, że po nalocie nauczycieli na ,,Prasową” będą
wyciągnięte surowe konsekwencje. Jego zdaniem po świętach wszystko rozejdzie
się po kościach. Opowiedziałem mu też o
spotkaniu Alicji i Kilosia.
-
Chodzi ci, o tą małą czarnowłosą z drugiej klasy? – spytał przyznając się, że
niezbyt dobrze pamięta dziewczynę, którą mu niedawno pokazywałem.
-
No tak, o nią w rzeczy samej. Chociaż bardziej mnie interesuje co Kiloś przy
niej kombinuje.
-
Kiloś to cycek, kumpel Blaszki. Taki sam stary depeszowiec jak Blaszka. Razem
są siebie warci. Ja bym się nim wcale nie przejmował. Zmienia laski jak
skarpetki. Dziś ta, jutro inna. To, że ich widziałeś dziś razem nic jeszcze nie
znaczy. Może to była tylko próba podrywu? Wyluzuj stary i weź się do roboty.
Nie pozwól by jakiś cycol z dyskobolską grzywką sprzątnął tobie laskę spod
nosa.
- Mało pocieszające
rady...
- Głowa do góry. Jak coś
będę wiedział o Kilosiu i tej twojej panience, to dam ci znać. A najlepiej w
tej sprawie uderz do Magdy Mikulskiej. Ona zna wszystkie plotki szkolne o
wszystkich parach i romansach. Jest lepsza niż CIA i KGB razem wzięte. Trzymaj
się stary!
- Postaram się –
obiecałem.
Jakoś po telefonie do
Pikura nie zaznałem spokoju. Miałem ogromny niedosyt. Pikur, jako osoba
postronna i nie zamieszana w aferę trywializował całą sprawę z nalotem
nauczycieli na „Prasową”. Podobnie było z kwestią Kilosia. Zaniepokoiła mnie
informacja, że ten cycek, jak go nazwał Pikur jest znajomym Blaszki z naszej
klasy. Magda wtedy przy piwie mówiła coś o tym, że Blaszka próbował się kręcić
przy Alicji. Może mu nie wyszło i nasłał na nią Kilosia, a może obje próbują ją
podejść? Grupa depeszowców z naszego liceum, choć nie liczna, trzymała się
razem i stanowiła dla nas swego rodzaju odrażającą konkurencję. Odrażającą,
ponieważ gardziliśmy nimi, ich specyficznym sposobem ubierania się i sposobem bycia,
który określaliśmy jako ,,lalusiostwo”. Wchodzenie w drogę Kilosiowi lub
Blaszce mogło zakończyć się jakąś aferą szkolną na większą skalę, a tego na
pewno wolałbym uniknąć. Gdyby Alicja wolała zadawać się właśnie z takimi
lalusiami, było by to dla mnie ciosem ostatecznym, świadczącym, że grubo
myliłem się co do niej.
Bijąc
się z tymi wszystkim myślami
postanowiłem zadzwonić jeszcze do Chudego. Z nim zawsze potrafiłem otwarcie
rozmawiać, wyjawiać mu swoje bolączki i zmartwienia. Byłem też ciekaw, co dalej
działo się w szkole.
- Cześć, no co tam?
- Nic, a co ma być? –
odparł Zbychu zmęczonym głosem. Mimo jego ignoranckiej odpowiedzi czułem
jednak, że i on nie bardzo wie co mi ma w tym momencie powiedzieć.
- Wiesz co z Bartkowskim?
W jakim jest stanie?
- Lisiecka wezwała do szkoły jego starych. Trudno
mi powiedzieć w jakim był stanie, bo go już nie widziałem. Po Krisa miał
przyjechać ojciec. Tyle wiem. Ponury spisała nas z Medżikiem, a dyra
nakrzyczała i w końcu puściła wolno. Nie wiem co działo się dalej. Ale nie
wygląda mi na to, by cała sprawa rozeszła się bez echa.
- Dzwoniłem do Pikura i
wszystko mu opowiedziałem. On uważa, że nie mamy się czym przejmować. Po
świętach nikt nie będzie wracał do tej sprawy.
- Nie sądzę. Zrobiło się
chyba z tego wielkie bagno, które wciąga coraz szersze kręgi ludzi. Więcka była
wkurzona, ale byś widział Lisiecką… Chłopie, ta to się dopiero wściekała jakby
ją ktoś ugryzł. Patrząc na mnie i Medżika stwierdziła, że jesteśmy zakałami tej
szkoły. Dokładnie tak! Nic takiego nie zrobiłem, a ona mówi mi, że jestem
zakałą Dwójki.
- No, nie… Grubo
przesadziła…
- To wszystko co się
wydarzyło w ,,Prasowej” to jedno, wielkie gówno.
- Więc wszyscy wdepnęliśmy w to gówno. Ale
wydaje mi się, że gówno też mogą nam zrobić, bo byliśmy już po zajęciach
szkolnych. I co? Was złapali jak siedzieliście sobie w kawiarni. Czy to
przestępstwo? Ja mam gorzej, bo siedziałem z Bartkowskim na ławeczce.
- Co do własnej osoby nie byłbym aż takim
optymistą. Lisiecka ma jakąś własną wersję wydarzeń zrelacjonowaną nie wiadomo
przez kogo. Wszyscy jesteśmy podejrzani o spożywanie alkoholu. Znaleźliśmy się
na czarnej liście. Oczywiście, najgorzej ma Wojtas, bo ma przesrane jak w
ruskim czołgu. To pewne. Upity do nieprzytomności i jak to zaśpiewał Smutny Stasiu,
poniesiony na drzwiach do szkoły niczym Janek Wiśniewski w siedemdziesiątym.
Tylko, że Wojtas niesiony był dzisiaj mniej chwalebnie. Kris też nie będzie
miał lekko. A co do nas, to zobaczymy. Martwi mnie jedno, że za rok matura. Mam
tylko nadzieje, że Lisica nam nie napaskudzi zbytnio w życiorysach.
Otóż to! Chudego wyraźnie
gryzła niepewność nie tyle, co do Bartkowskiego, czy Krisa, ale co do swoich
przyszłych losów. Trudno było mu się dziwić. Był jednym z lepszych uczniów i
wiedziałem, że bardzo zależy mu na dostaniu się na uniwerek. Ja czułem się dość
niekomfortowo, bo mnie nikt na razie na żadną listę nie wciągnął. Przynajmniej
nic o tym nie wiedziałem. Więcka w swojej łaskawości mnie puściła, ale jak
przyjdzie do składania zeznań to, Knorowski przypomni sobie kto siedział na
ławce z Wojtasem. Także co do moich losów też nie mogłem być jeszcze pewien.
Zastanawialiśmy się
natomiast oboje ze Zbychem, czy powinniśmy zadzwonić do domu Bartkowskiego i
zapytać rodziców co się z nim dzieje. Może trzeba byłoby coś wyjaśnić,
wytłumaczyć naszą rolę w tym całym zamieszaniu. Zbyś jednak słusznie zauważył,
że na dziś wystarczy już nam wszystkim emocji. I tak nie wiedzieliśmy do końca
jak to się stało, że Wojtas stracił przytomność. Tylko Krzychu tak naprawdę mógł
wiedzieć ile on wypił. Lepiej było już
dziś do nikogo nie dzwonić. Wojtas ma na
pewno przechlapane, tak i w szkole, jak i w domu. Trzeba mu dać dziś spokój.
Ustaliliśmy jedynie, że Zbychu skontaktuje się jutro z Krzychem, a ja może
postaram się dowiedzieć coś o losach Wojtasa. Na tym skończyliśmy naszą
rozmowę.
Dobrze, że mogłem z nim
pogadać. Trochę mi ulżyło, ale nadal nie czułem się najlepiej. Chciałem mu
powiedzieć jeszcze o Alicji, ale jakoś tak nie mogłem znaleźć odpowiedniego
momentu. Zresztą, czy dla Chudego były dziś istotne moje sercowe rozterki? Cóż,
musiałem z tym fantem pomęczyć się sam.
Cały ten przebyty dzień
strasznie mnie wymęczył. Najlepiej byłoby przeskoczyć do następnego. Zapomnieć,
wymazać na czas jakiś z pamięci. Oczyścić umysł z przykrych wspomnień.
Poszedłem więc spać. Chciałem szybko zasnąć, by mieć ten feralny dzień już za
sobą. Ale nie było to takie łatwe. Wciąż mieszały mi się w głowie dwie sprawy
,,Prasowa” i Alicja. Ani jedno, ani drugie nie było mi miłym wspomnieniem. Wojtas,
Krzychu, Knorowski, Więcka, Kiloś. Galeria męczących postaci. Dotychczas
wyobrażenia na temat mojej Agnes przynosiły mi ukojenie. Tym razem było
odwrotnie. Miałem wyrzuty sumienia, choć tak na prawdę nie zrobiłem nic złego.
A tak niewiele brakowało, bym rano zamiast szukać Alicji poszedł z Janczykiem i
Bartkowskim na wódkę. I byłaby to straszna wtopa. Cokolwiek by nie powiedzieć
dziś złego o Alicji, to poranna myśl o niej i nadzieja jaką w niej pokładałem,
w pewnym sensie mnie uratowała.
13.
Erwin.
Opowieść pierwsza
Widok jaki zastał Erni
wchodząc do ,,Prasowej” po szkolnej wigilii przerósł jego najśmielsze
oczekiwania. Nigdy jeszcze nie widział takich skłębionych tłumów młodzieży w
tym, uchodzącym dotychczas za oazę spokoju, miejscu. Pomyślał, że wygląda to
tak, jakby cała Dwójka przeniosła się z korytarzy liceum do tej właśnie
kawiarni. Wigilii szkolnej ciąg dalszy, tyle że poza szkołą. Na szczęście Chudy
wypatrzył Olesię i jej koleżanki. Dosiadając się do jej stolika Zbyś zarządził
zrobienie zrzutki na kruszony. Chłopacy wręczyli mu dziesięć tysięcy. Erni miał
przy sobie niecałe cztery patole, za które zamierzał kupić jakiś skromny
prezent dla mamy na święta. Ale o tym wolał teraz nie myśleć. Potrzeba chwili
była teraz ważniejsza. Zbychu, jak zwykle nie miał przy sobie gotówki. W trójkę
będą musieli się jak zwykle na niego zrzucić. W sumie zebrana kwota plus jego
wkład mogła starczyć jedynie na skromne zakupy po jednym kruszonie na łebka.
Teraz tylko ktoś musiał udać się na zakupy.
Erwin zaproponował, że to
on skoczy po towar. Fakt, że nie udało mu się znaleźć wolnego krzesła niejako
wymusił na nim podjęcie takiej decyzji, ale dla reszty towarzystwa jego zgoda
była dość oczywista. Jako jedyny z tego grona miał ukończone osiemnaście lat.
Co prawda, wrodzone lenistwo i abnegacja sprawiły, że Erni nie raczył się
dotychczas pofatygować do Urzędu Miasta po odbiór dowodu osobistego, ale w
razie czego zawsze mógł pokazać sprzedawcy legitymację szkolną z rocznikiem
wskazującym na jego pełnoletność. Poza tym już samym wyglądem porośniętej gęsto
czarną szczeciną twarzy wzbudzał zaufanie w każdym sklepie monopolowym. Nie po
raz pierwszy Erwin był wykorzystywany do spełnienia tego typu misji. Tym razem
jednak odczuwał pewien lekki dyskomfort. Obecność trzech interesujących
dziewczyn była bardzo kusząca. Ale słowo już się rzekło. Medżik
wspaniałomyślnie ofiarował mu swoją dziwaczną torbę, by było w czym przemycić
alkohol do kawiarni. W końcu to sam Erni wpadł na pomysł, żeby nie kupować niczego
po drodze do ,,Prasowej”. Dlatego z pewnością żaden z chłopaków nie żałował go,
że musi teraz sam zasuwać na zakupy.
Niewielki
sklep spożywczy mieścił się mniej więcej w połowie drogi między ,,Prasową” a
skrzyżowaniem ulic Matejki z Grunwaldzką. Nie była to daleka droga. Normalnie
załatwienie zakupów powinno zająć jakieś dziesięć, góra dwadzieścia minut. Ale
Erni nie lubił prostych i oczywistych rozwiązań. We wszystkim dopatrywał się
drugiego dna i tak zwanych niesprzyjających okoliczności. Miał umysł
analityczny, co jeszcze bardziej pogłębiało jego permanentny stan
filozoficznego zamyślenia. Co prawda tym razem szybko i niemalże bez przeszkód
(nie licząc kałuży w której umoczył swoje nieco sfatygowane już obuwie) dotarł
do sklepu. Tu jednak zawahał się i już w jego drzwiach zwątpił.
Zupełnie nieoczekiwanie
za ladą ujrzał córkę sąsiadki z trzeciego piętra - Alinę. To był szok. Jak to
możliwe? Od kiedy ona tu pracuje? Zelektryzowany stał przy wejściu i nie
wiedział co ma robić. Wtedy przypomniał sobie, że słyszał niedawno od matki, że
Alina pracuje w sklepie spożywczym, ale nie przypuszczał, że chodzi akurat o
sklep przy ulicy Grunwaldzkiej niedaleko ,,Prasowej”. Alina nie była jedyną
sprzedawczynią obsługującą zza ladą, ale istniało bardzo duże prawdopodobieństwo,
że kupno kruszonów nie ujdzie uwadze córce sąsiadki. A ta nie omieszka
opowiedzieć o tym wieczorem swojej matce, która przy najbliższej okazji
poinformuje matkę Erwina. Na taki dyskomfort sytuacyjny Erni nie mógł sobie pod
żadnym względem pozwolić. Wycofał się więc czym prędzej ze sklepu. Zaczął
gorączkowo analizować co powinien teraz uczynić. Mógł wrócić do kawiarni i
poprosić, by ktoś inny przyszedł kupić. Nie chciał przyznać się do swojego lęku
przed sąsiadką. Koledzy mieli by niezły powód do drwin i to przy Olesi oraz jej
koleżankach.
Ostatecznie Erwin
Buczkowski, człowiek nad wyraz ostrożny we wszelkich poczynaniach życiowych,
wybrał nieco skomplikowany wariant zakupu i postanowił pójść do kolejnego
sklepu, który znajdował się przy ulicy Polnej. Był to co prawda spory kawał
drogi do przejścia, ale w pobliżu nie było innego sklepu spożywczego z działem
alkoholowym. Nie mógł też wrócić na ulicę Matejki do miejsca w którym Medżik
kupował piwo, bo mógłby tam wpaść na któregoś z nauczycieli. Trudno, trzeba
było się poświęcić i trochę nadreptać.
Okrążywszy
,,Prasową” bokiem wzdłuż Domu Prasy, ruszył żwawszym krokiem pustawą o tej
porze ulicą Marcelińską. Podjął się tej jakże ważnej i strategicznej misji,
choć czuł się z pewnością trochę wykorzystany. Chłopacy siedzieli już sobie z
dziewczynami w cieple przy stoliku, grała muzyka, a on sam zasuwał pustawą
ulicą Marcelińską w nasiąkniętych wodą butach i z dziwnym chlebakiem Matela na
ramieniu. Zastanawiał się, czy kupienie czterech kruszonów to wystarczająca
ilość na dzisiejszą imprezę. A co będzie gdy przyjdzie Krzychu z Wojtasem?
Zresztą to już ich zmartwienie. Niech sami organizują sobie alkohol. Oni już i
tak dziś swoje wypili, a on na pewno drugi raz nie będzie się fatygował do
sklepu. O, nie! Niech nikt z nich na to nie liczy. Minąwszy koszary wojskowej
szkoły oficerskiej i budynek nieczynnego kina ,,Grunwald” skręcił w ulicę
Polną. Sklep spożywczy było już widać zza rogu. Cel wydawał się być szybko
osiągnięty.
Jednak szczęście tego
dnia Erniemu wyraźnie nie sprzyjało. Dokonawszy wstępnej lustracji ekspozycji sklepowych
półek zorientował się, że oprócz piwa i taniego wina pod nazwą ,,Wino owocowe w
typie poziomka” w sklepie nie było innego alkoholu. Wrodzona nieśmiałość nie
pozwalała Erwinowi spytać wprost ekspedientki o braki w zaopatrzeniu. Wycofał
się ze sklepu. Rozważał jeszcze przez chwilę czy nie zakupić wina, ale po
pierwsze sam nie miał ochoty na jabola, a po drugie stać by go było zaledwie na
dwie butelki. Trudno było podjąć decyzję bez konsultacji. Miał kupić
kruszony... Cóż, pozostał jeszcze kolejny sklep, tym razem przy ulicy
Bukowskiej. To było stąd nawet już nie tak daleko.
Po jakiś dziesięciu
minutach znalazł się w obszernym sklepie ,,Społem” umieszczonym na parterze
bloku visa vis przystanku autobusowego. Tu, na tym dziewiczym dla niego terenie
czuł się bezpiecznie i swobodnie. Szansa, że spotka znajomą postać była taka
sama jak prawdopodobieństwo, że w tym momencie na miasto spanie meteoryt z
kosmosu. Mnogość asortymentu mogła uszczęśliwić nawet najwybredniejszego
klienta. Kruszony były w dwóch odmianach, to znaczy w butelkach jaśniejszych i
ciemnobrązowych. Przed Ernim znowu stanęło widmo wyboru, a jak wiadomo, on nie
lubił tak nieklarownych, niejednoznacznych sytuacji. Na wszelki wypadek zakupił
pół na pół, to znaczy dwie butelki jasne i dwie ciemne. Upchnął je w chlebaku i
szczęśliwy z powodu wypełnienia powierzonej mu misji lekkim krokiem ruszył z
powrotem do ,,Prasowej”.
I tu nastąpiło w
mniemaniu Erniego nieprzewidywalne zdarzenie, które nie miało prawa się
wydarzyć, choć jednak się zdarzyło. Właśnie jemu, właśnie tego dnia i o tej
feralnej porze.
Erwin
postanowił wrócić nie tą samą trasą jaką przyszedł, ale inną, trochę dłuższą.
Dlaczego? Z przyczyn bliżej nieokreślonych i znanych jedynie nietuzinkowej i
skomplikowanej filozofii egzystencjonalnej Erwina. Przy malutkim kościółku cerkiewnym na końcu ulicy Marcelińskiej nie
skręcił w lewo w ulicę Marcelińską, tylko skręcił w prawo, by krótkim odcinkiem
ulicy Wojskowej, dojść ostatecznie do Grunwaldzkiej. Po drodze zatrzymał się
jeszcze na chwilę przy kiosku znajdującym się w przejściu pod blokiem. Obejrzał
okładkę aktualnego numeru miesięcznika ,,Poznaj świat”. Chętnie by go kupił,
gdyby miał przy sobie jeszcze jakieś pieniądze. Westchnął ciężko i ruszył dalej
przed siebie. Towarzystwo w ,,Prasowej” pewnie już się niecierpliwiło.
Już zamierzał skręcić w
ulicę Grunwaldzką i już cieszył się, że za parę minut będzie w przytulnej
kawiarni. Wszystko tak dobrze się składało, miał towar... I właśnie w tym
miejscu i w tym momencie wpadł prosto w objęcia... matki swej rodzonej - Wandy
Buczkowskiej.
To
nagłe i niespodziewane zetknięcie się było zapewne w równym stopniu wielkim
szokiem dla obojga. Erwin spojrzał z przestrachem na zegarek. Dochodziła
dopiero pierwsza. Co jego matka robiła o tej porze na ulicy Grunwaldzkiej?
Przecież ona kończy pracę dopiero za dwie godziny. Wanda Buczkowska z równym
niepokojem spojrzała na syna. Co on robi tu w tym miejscu, o tej porze? Czy nie
powinien być w szkole na klasowej wigilii?
Wanda pierwsza odzyskała
pełną przytomność umysłu i postanowiła zapanować nad sytuacją. Jak gdyby nigdy
nic rzekła spiesznie:
- Dobrze, że jesteś.
Widzisz, miałam szczęście, bo właśnie o tobie sobie myślałam. Pomożesz mi przynajmniej
dźwigać do domu pościel z pralni.
Dopiero teraz Erni,
wyrwawszy się ze stanu oszołomienia przyuważył, że jego matka dźwiga w rękach
dwie pokaźnie wypchane torby. Mama Wanda pracowała w pobliskim szpitalu
klinicznym. Zapewne niosła w torbach pranie, które po znajomości wyprała w
szpitalnej pralni. Okres przedświąteczny był dobrą okazją do odświeżenia
pościeli, obrusów, zasłon tudzież firanek. Nieszczęsnym dla Erwina zbiegiem
okoliczności tego piątkowego dnia Mama Wanda postanowiła zwolnić się nieco
wcześniej z dyżuru. Zapakowała wyprane rzeczy i ruszyła na piechotę prosto
swoją codzienną trasą. Spotkanie syna odczytała jako opatrznościowe zrządzenie
losu. Jednak Erwin interpretował to spotkanie zupełnie odmiennie.
Relacje
Erwina Buczkowskiego z rodzoną matką nie należały do najłatwiejszych. Był
jedynakiem skazanym od najmłodszych lat
na wyłączne towarzystwo swojej rodzicielki, która czyniła wszystko, by
zaznaczyć w jego życiu własną, niezastąpioną rolę. W tych niewątpliwie
cnotliwych zapędach macierzyńskiej opiekuńczości Wanda Buczkowska zignorowała
zupełnie fakt, że jej jedyne dziecko osiągnęło już wiek prawnie przekraczający
granicę dojrzałości. Dramatyzm Erwina polegał na tym, że sam bez sprzeciwu, z
dużą pokorą i stoickim spokojem przyjmował wszystkie opiekuńcze gesty matki.
Erni
nie miał zbyt dużego manewru działania. W celu uniknięcia dociekliwych pytań
chwycił bez sprzeciwu obie siatki z praniem i zrezygnowany ruszył za matką w
kierunku domu. Postanowił grać na zwłokę, by zyskać czas na zastanowienie się
co powinien dalej robić. Bał się w tym momencie jednego, że brzdęk butelek w
chlebaku zdradzi go haniebnie. Tymczasem Wanda ruszyła do frontalnego ataku i
postanowiła bliżej naświetlić sytuację w której oboje się znaleźli. Zapragnęła
dowiedzieć się, co też jej syn robił o tej porze sam w tak znacznej odległości
od szkoły. Z szybkością karabinu maszynowego padło kilka krótkich i rzeczowych
pytań:
- Co ty tu robisz? Gdzie
ty się włóczysz? Czemu nie jesteś w szkole? Dokąd teraz szedłeś? I dlaczego nie
masz czapki na głowie? Czy ty się aby dobrze czujesz?
Zakłopotany Erwin
poszukiwał spiesznie hierarchii ważności zadanych pytań i zastanawiał się na
które powinien odpowiedzieć wpierw. Butelki czterech kruszonów paliły go jak
wyrzut sumienia. Z tego się tak łatwo nie wytłumaczy. Przycisnął chlebak
mocniej do ciała. Najważniejsze teraz, to uwiarygodnić swoje niecodzienne
pojawienie się przy ulicy Polnej.
- Odprowadzałem Bartka
Matela na autobus przy Bukowskiej – wymyślił szybko całkiem zgrabny pretekst. W
oczach Wandy czaiło się jednak podejrzenie zmieszane z niedowierzaniem.
Historyjka wymagała wzmocnienia przyczynowo-skutkowego.
- Bartek miał coś do
załatwienia u jakiegoś znajomego na Ławicy i nie wiedział jak ma tam dojechać.
Pokazałem mu przystanek z którego odjeżdżają autobusy na Ławicę.
Tak.
To już było coś, co w znacznej mierze mogło uspokoić czujność Mamy Wandy. Erni
uśmiechnął się w duchu, że z taką łatwością przyszło mu do głowy logiczne
wytłumaczenie własnej sytuacji. Matka jednak nie dawała jeszcze za wygraną.
Szybko wygarnęła to, co w pierwszej chwili uszło jej uwadze.
- Skąd ty masz taką
torbę? Przecież to nie twoja.
No
i masz! Teraz się wszystko wyda. Erni chrząknął nerwowo, rozejrzał się dokoła,
jakby spodziewał się skądś ratunku. Co tu teraz wymyślić..? Byleby nie kręcić
za dużo...
- To chlebak Bartka –
rzekł śmiało po chwili namysłu. – Pożyczył mi go. Oczywiście tylko na jakiś
czas.
- Po co ci taki stary chlebak?
I to jeszcze z takim dziwnym paskiem na ramię, jakby doszytym przez kiepskiego
kaletnika. Masz przecież w domu porządny plecak...
- No właśnie... ten sam
plecak od pierwszej klasy... – Erwina olśniła nagle genialna koncepcja
przerzucenia toru rozmowy na bezpieczniejsze obszary. Teraz ma doskonały
pretekst, żeby zająć matkę drobną sprzeczką. - Ależ mamo nikt w naszej szkole
nie chodzi już z plecakiem z kolorowymi odblaskami. To wygląda strasznie dziecinnie.
Masakrycznie!
- Co to za głupie
słownictwo?
- No, to znaczy, że w
liceum takie plecaczki są niemodne. Teraz nosi się coś starego, na przykład
stary chlebak.
- Dotychczas ci jakoś nie
przeszkadzały kolorowe odblaski przy plecaku.
No, faktycznie nie
przeszkadzały mu. Nie były dla niego istotne, w ogóle się tą sprawą nigdy nie
przejmował. Teraz jednak musiał dalej brnąć w swojej naciąganej historyjce.
Matka wciągała się w nią coraz bardziej, a o to mu właśnie chodziło.
- Może dotychczas nie,
ale teraz już tak. Czas dostosować się do ogólnego trendu w szkole.
Wandę trochę zdziwiła ta
nagła przemiana syna, który raczej nigdy nie zwracał specjalnie uwagi na swój
strój, ani tym bardziej na to w czym nosi zeszyty i książki do szkoły. Aż
przystanęła z wrażenia i popatrzyła swojemu synowi głęboko w oczy.
- To może kupię ci na
gwiazdkę jakiś nowy, ładny plecak – rzekła pojednawczo. - Nie będziesz nosił
takiego barachła, po kimś tam.
- Mamo, nie rozumiesz. Ja
nie chcę nowego, pachnącego świeżością plecaka. Chcesz żebym wyglądał jak jakiś
dyskobol z wiejskiej dyskoteki?
- Dyskrobol? Co to
znaczy? – Wanda Bukowska miała niezwykły talent do przekręcania określeń, które
usłyszała pierwszy raz. - Gadasz jakieś brednie? Nie wiem o co ci tak na prawdę
chodzi. Pożyczasz jakiś stary, ohydnie wyglądający plecak, a nie chcesz nowego,
bo za ładny... To gdzie ci kupię stary i brzydki?
- Nie musisz mi nic
kupować. Pożyczyłem tylko chlebak od Matela i oddam mu jak się po niego zgłosi.
- A w ogóle, to co ty tam
dźwigasz w tym plecaku? – Wanda znów wróciła do swojego podejrzliwego tonu.
- Eee... nic takiego. To
Bartka... – wyjąkał przestraszony Erni i odczuł na skórze, że robi mu się
gorąco. Nawet za bardzo gorąco, bo poczuł, że drobne kropelki potu pojawiły się
na plecach. Teraz nie łatwo przyjdzie mu wymyślenie dalszego ciągu historyjki. Wanda
widząc jego niezdecydowanie natychmiast nabrała dodatkowych podejrzeń i
spojrzała badawczo na swego syna.
- To ty nosisz jego
rzeczy? Po co? Nie rozumiem. Co to za wygłupy? Co wy właściwie kombinujecie?
Erniemu myśli
przelatywały z prędkością światła. Zbliżali się teraz powoli ku budynkowi
,,Prasowej”. Za chwilę go miną. A co będzie jeżeli natkną się tam na kogoś z
klasy? Co będzie gdy mama zobaczy przez szybę Bartka Matela? A co się stanie
jeżeli, nie daj Boże, po drodze wpadną na pijanego Krzycha idącego z Wojtasem?
Niedobrze, wszystko się źle układa. Co za cholerny pech. Erwin był pewien jednego,
że musi brnąc dalej w tej swojej bajeczce o pożyczonym chlebaku. Na pewno nie
uda mu się wejść do ,,Prasowej” i przekazać torbę Matelowi. Teraz po zmyśleniu
całej historii nie ma na to żadnej szansy. Pożałował nawet, że złą bajkę
ułożył. Serce biło mu przyspieszonym rytmem. Mama Wanda wciąż lustrowała go
swoim bacznym i podejrzliwym wzrokiem.
- No dobrze, Bartek nie
pożyczył mi tej torby, tylko prosił bym mu ją przechował zanim nie wróci z
Ławicy. Jechał do dziewczyny i trochę się wstydził tej torby, dlatego zostawił
ją mnie. Obiecał, że jeszcze dziś ją odbierze u nas do domu.
W tym momencie jak na
złość brzdęknęło zbyt głośno szkło. Butelka stuknęła o butelkę. Zimne mrowienie
przebiegło po spoconym grzbiecie Erniego. ,,I się wydało” – zdążył pomyśleć.
- A co to za butelki masz
w środku? – Wanda jak porażona aż stanęła w miejscu i szybkim ruchem dotknęła
chlebaka macając jego powierzchnię.
- Eee... To nic, to tylko
oranżada – Erni zagrał vabank, bo kończyły mu się pomysły na bajerowanie.
Podniósł klapę i ukazał mamie cztery
szyjki zakapslowanych butelek. I o dziwo. Ten śmiały manewr powiódł się. Wanda
,,łyknęła” podrzuconą przynętę i nie sięgnąwszy po butelki uwierzyła na słowo.
To wytłumaczenie ją uspokoiło.
- To niedorzeczne, żeby Bartek
kazał ci dźwigać swój chlebak wypełniony jeszcze jakimiś butelkami. On jest
niepoważny. Już ja mu to wypomnę jak tylko do nas przyjdzie. Co on sobie myśli?
On ma ciebie za tragarza, czy co? To co, on sam nie mógł tego zabrać ze sobą,
tylko obarczył ciebie? A ty się na to zgodziłeś? Dziwne... Doprawdy...
Wandzia pogrążyła się w
złorzeczących dywagacjach na temat Bogu ducha winnego Matela, a tymczasem oboje
właśnie mijali budynek ,,Prasowej”. Erni z bólem serca myślał o kolegach
bawiących się w środku. Pełen luz, radość z wolnego czasu, towarzystwo
dziewczyn. A on zdybany przez matkę niczym skazaniec podąża do domu. Patrząc w
szyby widział falujący tłum kawiarnianych gości. Miał nadzieję, że może ktoś z
grona znajomych go dostrzeże. Byleby tylko w tym momencie nie pokazał się
Bartek Matel. Tylko nie on... Nie on...
W szybie drzwi
wejściowych dostrzegł postać Chudego trzymającego pod rękę Wojtasa. Stali przy
szatni. A więc wszyscy już są w komplecie. Pewnie Krzychu też gdzieś tam
siedzi. Z migawki, którą ujrzał trudno było wywnioskować, co też się działo
wewnątrz kawiarni. Pomyślał sobie jedynie, że z Wojtasem nie jest najlepiej,
skoro podtrzymuje go Zbychu. Wanda na szczęście nie zwróciła najmniejszej uwagi
na to co działo się w ,,Prasowej”. Jak dobrze, że pomagając dźwigać Erniemu
jedną z paczek z praniem nie bardzo miała możliwość rozglądania się na boki.
Cały czas za to prowadziła monolog dotyczący Bartka Matela:
- ... i po co mu ta oranżada? Co to, u niego
na wsi nie ma sklepu, czy co? Ja bym na twoim miejscu nie zgodziła się na
noszenie jego rzeczy. Pamiętaj, nie dawaj się wykorzystywać. Dziś drobna
przysługa, a jutro co? Kto wie co on za ciemne interesy kombinuje. Tylko ty mi
się w nic tam nie mieszaj. Słyszysz, co do ciebie mówię?
Erni
z trudem oderwał się od swoich myśli i spojrzał znacząco w oczy swojej matki.
Nic nie powiedział, bo co miał rzec. Posłusznie dźwigał torby z praniem. Nabrał
nawet wewnętrznego przekonania, że oto spełnia dobry uczynek wobec swojej
rodzicielki. A przecież dobro rodziny jest zawsze na pierwszym miejscu. Nawet
przed imprezą i kolegami, których zostawiał właśnie za swoimi plecami.
Do
końca drogi Erni starał się już nie odzywać. Po pewnym czasie mama przestała go
nękać narzekaniem na Matela i zajęła się wyliczaniem prac jakie czekają na
niego w domu przed świętami. Zatrzymali się chwilę w sklepie w którym
sprzedawała córka sąsiadki, Alina. Wanda wdała się z nią w krótką pogawędkę.
Erwin błogosławił w tym momencie pomysł zakupu kruszonów w innym sklepie. Zaczął
się zastanawiać, czy jak odtransportuje pranie do domu zdoła się wyrwać matce i
przybiec choć na chwilę do ,,Prasowej”. O piciu jednak dzisiejszego dnia mógł
już zapomnieć. Tymczasem droga do domu przy Orzeszkowej dłużyła się
niemiłosiernie. Matka weszła jeszcze po drodze do mięsnego na rogu ulic Skrytej
i Matejki. Była kolejka, więc musieli chwilę poczekać.
Gdy przechodzili obok
budynku liceum spojrzał smętnie w okna na parterze. Przyuważył sylwetki kilku
krążących jeszcze po korytarzach uczniów. Wyglądało na to, że szkolna wigilia
nie we wszystkich klasach się zakończyła. Kilkoro dziewczyn z młodszych klas
stało przed budynkiem i z ożywieniem prowadziło jakąś dysputę. Nagle głównego
wejścia wyszła spiesznie grupa profesorska. Na przedzie szła wicedyrektorka
Więcka, za nią chemiczka Dysiowa, matematyk Knorowski i historyk Ponury.
Wyglądali tak, jakby się gdzieś spieszyli. Miny mieli zacięte, zdenerwowane.
Minęli Erwina z matką. Wanda, która znała Więckę aż stanęła w miejscu i wydała
z siebie cichy jęk zdziwienia:
- Oooh…
Grono profesorskie
zmierzało wyraźnie w stronę ulicy Grunwaldzkiej. Erni z zaciekawieniem oglądał
się za siebie obserwując to dziwne zjawisko. Dokąd to się spieszyli i to w
takim dość egzotycznym zestawie? Trudno było posądzać, że młody Knorowski
chciałby po pracy umawiać się na drinka z leciwą już Więcką, czy Dysiową. A
może właśnie szli razem na kawę do ,,Prasowej”? Ale byłyby jaja – pomyślał
sobie Erwin.
- Widziałeś? To była
dyrektorka Więcka – przerwała jego rozmyślania mama. – Dziwne, że przeszła
obok, tak jakby mnie nie zauważyła. Spieszyła się dokądś. A ci pozostali, to
też nauczyciele z Dwójki, prawda?
- Tak mamo – odparł
beznamiętnie Erni. – Chemiczka, historyk i matematyk.
- No popatrz tylko,
wszyscy jak mogą wychodzą dziś wcześniej z pracy.
Ta konkluzja wprawiła
Wandę w dobry nastrój. Przyspieszyła nawet kroku i ich marsz na ulicę
Orzeszkowej odbył się bez żadnych dodatkowych postojów. Gdy w końcu dotarli do domu Erni szybo pobiegł do
pokoju i wypakował wszystkie rzeczy z chlebaka. Dwie butelki owinął w swoją
flanelową koszulę, którą wyjął z szafy i upchał do foliowej reklamówki.
Pozostałe dwa kruszony dla niepoznaki postanowił zostawić tymczasowo w
chlebaku, ale sam chlebak ukrył za łóżkiem. Pomyślał, że musi jeszcze dziś
zakupić prawdziwą oranżadę i podmienić butelki. Przepakował też resztę
osobistych szpargałów Medżika, w tym opakowane w papier śniadaniowy kanapki.
Wyjrzał ostrożnie na korytarz, by zorientować się w bieżącej sytuacji. Wanda
trzaskała garnkami w kuchni.
- Mamo, muszę jeszcze na
chwilę wrócić do szkoły – krzyknął z korytarza w stronę półprzymkniętych drzwi
kuchennych. – Wiesz, obiecałem z chłopakami naszemu wychowawcy, że po południu
pomożemy mu posprzątać salę z ozdób świątecznych.
- Co?! Przecież masz tyle
pracy w domu. A kto posprząta mieszkanie? Chcesz mnie zostawić samą z tym
wszystkim? – odezwał się władczy głos z kuchni. Na chwilę wyjrzała też zza
futryny nachmurzona matczyna twarz.
- Oj mamo, zdążę jeszcze
posprzątać. Najwyżej za godzinę będę z powrotem.
- Wyrzuć mi tylko śmieci,
bo ja nie mam siły, żeby wszystko robić sama. A przed tym mógłbyś z łaski
swojej obrać ziemniaki.
- Teraz? Akurat teraz?
Tam na mnie czekają...
- A co? Chcesz obiad jeść na kolację. Obierz mi
tylko kilka ziemniaków. Dziś piątek, więc będą ziemniaki z jajkiem sadzonym.
Wstawię ziemniaki na gaz, to jak wrócisz będzie obiad. Po drodze mógłbyś
jeszcze kupić zsiadłe mleko.
Rad,
nierad Erwin musiał przystopować i wziął się posłusznie za obieranie. Poszło mu
to na tyle sprawnie, że już po kilku minutach wymknął się z kuchni. Trzymając
pod pachą zwiniętą reklamówkę zamknął za sobą ostrożnie drzwi. Byle nie
trzaskać i nie wprowadzać mamy w zdenerwowanie. Oby nie wybiegła za nim i nie
spytała się, co zabiera z domu w reklamówce... Już był na schodach, gdy
usłyszał za sobą zdenerwowany głos:
- A śmieci? Miałeś
jeszcze wyrzucić śmieci.
- Jak wrócę – odkrzyknął i wybiegł na
podwórko. Nie oglądał się za siebie. Byle do przodu, byle jak najdalej od domu.
Z tego dnia i tak już nic dobrego dla niego nie będzie. Najważniejsze to
dotrzeć do ,,Prasowej” i opowiedzieć chłopakom jak to o mały włos nie stracił
wszystkich kruszonów. Jakoś chyba przeżyją dziś bez wypicia wszystkich butelek.
Najwyżej namówi Medżika na to, by wrócił z nim do domu po chlebak.
Spieszył się jak tylko
mógł. Skręcił w ulicę Matejki i parę chwil później ujrzał gmach Dwójki. Z
daleka dostrzegł Ameryka jak wybiega ze szkoły. Był dziwnie spłoszony. Erni
przypomniał sobie, że Krzychu wspominał rano o Ameryku, który namówił jego i
Wojtasa na picie wódki od Kapucyna. Ciekawe, co on o tej porze robił w szkole?
Nie sprawiał wrażenia człowieka pijanego, ale raczej kogoś, kto się czegoś
przestraszył. Rozglądał się nerwowo po ulicy, tak jakby zastanawiał się w którą
stronę ma iść. Erwinowi wydawało się, że Ameryk dostrzegł go kontem oka.
Ostatecznie ruszył, a w zasadzie pobiegł w kierunku ulicy Grunwaldzkiej. Erni
nie miał zamiaru go ścigać. Zresztą nie przepadał zbytnio za jego towarzystwem.
Zwolnił więc kroku i minąwszy szkołę przeszedł na drugą stronę ulicy. Dochodził
już prawie do kina ,,Olimpia” i za moment miał zamiar skręcić w ulicę
Grunwaldzką. Ale nie zdążył…
Już drugi raz w tym dniu
wyjście zza rogu ulicy oznaczało dla Erniego niespodziewany obrót sprawy. Tym
razem po drugiej stronie ulicy Grunwaldzkiej ujrzał z daleka dziwny pochód
idący mu znad przeciwka. Przodem kroczyła dyrektorka Więcka. Obok niej szedł
niezbyt równym krokiem Krzychu Janczyk podtrzymywany z dwóch stron przez Zbycha
i Medżika. Za nimi podążał Smutny Staś w towarzystwie dwóch innych uczniów
Dwójki. Najbardziej zaskakujący był koniec pochodu. Bartkowski słaniał się na
ramieniu Knora. Widać, że nie mógł iść o własnych siłach. Podtrzymywany był z
obu stron. Wojtas przypominał rannego
żołnierza odciągniętego z pola bitwy przez dwóch sanitariuszy. To był dopiero
porażający widok. Za nimi człapała ze spuszczoną głową jedna z koleżanek Olesi,
która siedziała z nią przy stoliku w ..Prasowej”
- No niezłe jaja! –
wydarło się Erwinowi z gardła.
Więcka z chłopakami
mijała przystanek tramwajowy i przechodziła już na pasach na ulicę Matejki. Na
szczęście dyrektorka nie mogła jeszcze dostrzec Erniego. Ten instynktownie
czując, że święci się coś bardzo niedobrego na wszelki wypadek szybko uskoczył
w bok i schował się za stojącym przed kinem samochodem dostawczym.
Niezły numer. Wiecka
jednak musiała zajść do ,,Prasowej” i
trafić na Krzycha i Wojtasa. Może dlatego tak spiesznie wychodziła ze szkoły?
Ale gdzie w takim razie jest Dysiowa i Ponury? Nagle uświadomił sobie, że pod pachą
wciąż trzymał siatkę z dwoma kruszonami. Lepiej byłoby nie wpaść z tym towarem
w objęcia dyrektorki. Poczekał chwilę, aż minęła go ta cała procesja i szybko
pobiegł do przejścia prowadzącego na podwórze od ulicy Skrytej. Przebiegł całą,
krótką uliczkę i wyjrzał z drugiej strony kamienicy. Tam schował się za murem.
Z tej bezpiecznej odległości mógł obserwować wejście do szkoły. Widział jak
Chudy, Krzychu i Medżik znikają w szkole. Przez szyby na parterze widać też
było, że weszli z dyrektorką do pokoju profesorskiego. Chwilę później ekipa holująca wniosła do szkoły Wojtka. Dziewczyna,
która szła za nimi nagle stanęła, zawahała się i rzuciła do ucieczki w stronę
Parku Wilsona. To było również szokujące zdarzenie. Kornowski stanął i obejrzał
się za nią, ale widać, że nie miał siły, żeby ją ścigać. Zrezygnowany obrócił
się i w trójkę weszli do szkoły. Wyglądało na to, że transportowali go do
gabinetu na końcu korytarza. W szkole zrobiło się zamieszanie. Biegali
nauczyciele, Więcka przemierzała korytarz od pokoju profesorskiego do izolatki
i z powrotem. Erni przestał obserwować okna na parterze. Postanowił dogonić
uciekającą dziewczynę. Pomyślał, że w obecnej sytuacji tylko ona będzie w
stanie wyjaśnić mu co się stało.
Pobiegł drugą stroną
ulicy mając ją cały czas umykającą dziewczynę na widoku. Dopiero po jakiś stu
metrach przestała biec. Odwróciła się w stronę szkoły i widząc, że nikt ją nie
goni przystanęła na moment, by zaczerpnąć tchu. Dzięki temu Erni mógł ją
wreszcie dogonić.
- Zaczekaj! Nie biegnij!
– wołał do niej, choć Justyna nigdzie już nie biegła. – To ja, Erwin, kojarzysz
mnie? Przyszedłem ze Zbychem i resztą do ,,Prasowej”. Wyszedłem po kruszony...
Tłumaczenia były zbędne.
Erni był tak charakterystyczną postacią, że trudno było go nie zapamiętać.
Justyna pokiwała głową.
- Masz fajkę? – wypaliła
bez ogródek. Erwin rozłożył ręce w geście bezradności i pokręcił głową. Skąd
mogła wiedzieć, że nie należał do grona
stałych palaczy. Żeby matka się nie zorientowała nigdy nie nosił przy sobie
papierosów.
- To, kurwa wielka
strata. Ręce mi się jeszcze trzęsą. Przydałoby się kilka machów na uspokojenie.
A ty co, pewnie niepalący? – rzekła z
przekąsem Justyna.
Erni chciał coś
odpowiedzieć, wytłumaczyć się, ale jaki to miało w tej chwili sens. Były
ważniejsze sprawy.
- Powiedz, co się dzieje?
Dlaczego Więcka wprowadziła Krzycha Janczyka do szkoły? Co się wydarzyło w
,,Prasowej”?
Justyna uniosła wzrok w
niebo i patrzyła z ironicznym zacięciem na twarzy, jakby odpowiedź miała
spłynąć prosto z chmur.
- Sama się na tym głowię
i nie potrafię tego wszystkiego zrozumieć. Siedzieliśmy na fajce za ,,Prasową”
z tym waszym pijanym kumplem i nagle zjawiła się Dysiowa i Knor. Szok! A potem
okazało się, że przed knajpą stała też dyra. Był też ten historyk, nie pamiętam
nazwiska. Zupełna abstrakcja…
- Skąd Więcka i reszta
wiedzieli, że mają iść do ,,Prasowej”? Ciekawe kto nakablował? A co się stało z Wojtasem? Widziałem z
ukrycia jak wprowadzali go do szkoły. Nie wyglądał najlepiej. Chyba był pijany
- No, kompletnie zalany w
trupa.
- Jak to się stało?
Erniego zżerała
ciekawość. Ale dziewczyna pozbawiona odprężającego tytoniowego dymka nie była
bynajmniej skora do natychmiastowej odpowiedzi.
- Chodźmy lepiej stąd jak
najdalej, bo przy szkole robi się cholernie niebezpiecznie. Nie chcę by mnie
ktoś zaczepił i ściągnął ponownie do budy. Odprowadzisz mnie na Kaponierę?
Zgodził się ochoczo. Nie
miał zresztą innego wyjścia. Pod pachą wciąż ściskał mocno reklamówkę z dwoma
butelkami. Skręcili w dobrze mu znaną ulicę Orzeszkowej, a potem przez
Śniadeckich idąc w lewo zrobili duży obchód, by dojść wreszcie do ulicy
Grunwaldzkiej, a stamtąd już prosto pod kino ,,Bałtyk”. Szli w miarę szybko, w
napięciu, oglądając się co chwilę za siebie, gdyż Justyna obawiała się, że ktoś
może ich śledzić. Jak najdalej od szkoły, od ,,Prasowej”.
Z urwanych zdań
wypowiadanych po drodze przez dziewczynę Erni dowiadywał się o wszystkimi, co
się wydarzyło podczas jego nieobecności. Usłyszał o pojawieniu się w
,,Prasowej” Krisa i Wojtasa, o wyzywaniu kelnerki Adolfa i o bijatyce z
kelnerem. Niestety Justyna nie była w stanie wytłumaczyć skąd nagle w
,,Prasowej” wzięli się nauczyciele. Być może to Adolf zadzwonił do szkoły z
prośbą o interwencje. To było najbardziej wiarygodne wytłumaczenie.
Erni słuchał tego wszystkiego
z coraz większym przerażeniem. Wyobraził sobie, w jakiej on znalazłby się
sytuacji, gdyby nakryto go z plecaczkiem pełnym alkoholowych kruszonów. Gdyby
go mama nie spotkała przy ulicy Wojskowej, pewnie wpadłby w ręce Więcki.
Przypomniał sobie, obrazek z ,,Prasowej” gdy Chudy podtrzymywał w szatni
Wojtasa. Pewnie to wtedy doszło do bójki z kelnerem. Może to całe szczęście, że
nie dotarł do kawiarni z alkoholem? Może to szczęśliwy los, przeznaczenie
wybawiło go od groźnej wpadki. Chlebak pełen kruszonów byłby dodatkowym
pretekstem do oskarżenia jego i chłopaków. Dobrze więc się stało, że nie dotarł
do ,,Prasowej”. Chłopacy powinni to zrozumieć. Nie będzie musiał wspominać o
spotkaniu z matką i o przymusowym powrocie do domu. Powie, że widząc z daleka
co się święci ukrył się zza ,,Olimpią”. Taka interpretacja rozwoju wypadków
stawiała go w nieco lepszej sytuacji towarzyskiej. W końcu w jakimś sensie
uratował im tyłki.
Podczas całej drogi na
Kaponierę Justyna jakoś nie pytała Erniego o powód jego tak długiego
zniknięcia. Nie miało to dla niej widocznie znaczenia. Erwin żywił nadzieję, że
i inni też nie będą zbyt dociekliwi. Po odprowadzeniu Justyny na tramwaj wrócił
ze spokojem do domu. Zaczął się nawet cieszyć z takiego obrotu sprawy. Był
czysty i usprawiedliwiony. Gdyby o sprawie w ,,Prasowej” zrobiło się głośno i
dowiedziałaby się o tym jego matka, on miał najlepsze alibi pod słońcem. Przez
cały ten czas był z nią.
- To się nazywa mieć
farta – mruczał do siebie pod nosem.
Ostrożnie wszedł do domu.
Zmieścił się w godzinę, więc mama Wanda nie zadawała żadnych zbędnych pytań. Wyciągnął
z ukrytego chlebaka dwie butelki kruszona i przełożył je do reklamówki. Musiał
gdzieś je bezpiecznie ukryć. Pod pretekstem przyniesienia węgla do kaflowego
pieca zszedł do piwnicy. Tam schował je na regale za starymi puszkami po
farbach. Wrócił do mieszkania uspokojony, że doskonale przeprowadził swoją
misję.
Spokój Erwina trwał jedynie przez
kolejną godzinę, aż do momentu gdy nie zadzwonił dzwonek do drzwi. To Bartek
Matel w poszukiwaniu swojej własności dotarł do mieszkania przy Orzeszkowej.
14. Medżik
Po odtransportowaniu Bartkowskiego na
ławeczkę za ,,Prasową” Bartek Matel miał cały czas nadzieje, że wszystko się
tego dnia jeszcze jakoś pomyślnie ułoży. Miał też wielki żal zarówno do Krisa,
jak i Wojtasa, że rano bez informowania kogokolwiek poszli we dwójkę ,, w
długą”. Zaczęli imprezować bez niego. Gdyby tylko dali mu jakoś znać chętnie by
się do nich przyłączył. On na to czekał. Czas spędzony dziś w szkole uważał całkowicie
za stracony. Nigdy nie przepadał za integracyjnymi imprezami klasowymi. Czuł
się na nich niezręcznie i krępująco. Dlatego, kiedy inni rozeszli się po szkole
składać życzenia on skoczył od razu do sklepu po piwo. Nosiło go i kusiło. A
teraz kiedy nie zdążył się jeszcze na dobre rozkręcić z dobrym nastrojem Bartkowski i Janczyk właśnie finiszowali. I to
nie było fajne.
Patrzył z politowaniem na
zamroczonego Wojtasa. Nie widział nic nadzwyczajnego w jego stanie. Niech się
chłopak trochę zdrzemnie, to pewnie przyjdzie do siebie. Po takim ustawicznym
imprezowaniu od rana nic dziwnego, że mógł nie wytrzymać tempa. Musi więc sobie
teraz nieco odpocząć. Mając starszych braci Matel widział już nie jedno i można
rzec, że był oswojony z podobnymi sytuacjami. Wrzaskami Adolfa również zbytnio
się nie przejmował. To nie pierwszy taki atak złości wąsatej kelnerki na
klientów. Nie raz był świadkiem jak w ,,Prasowej” Adolf gnoił kłopotliwych
gości. Najważniejsze, że zniknęli jej
już z pola widzenia. Tak naprawdę to niepokoił się teraz o Erwina, jego zakupy,
a przede wszystkim o swój chlebak, który mu pożyczył. Chlebak, z którego się
tak nabijał Zbychu był w rzeczywistości rodzinną pamiątką po starszych braciach
- punkowych kontestatorach gardzących wszystkim co ładne i modne. Zniknięcie
Erwina i pamiątkowej torby było bardzo zagadkowe.
Kiedy
Krzychu Janczyk poczuł się źle i uciekł do toalety Medżik podążył za nim. Nie
kierował się bynajmniej troską o zdrowie kolegi. Chciał raczej sprawdzić, czy
nie pojawił się już Erwin z towarem. W ,,Prasowej” go jednak nie było. We
wnętrzu kawiarni panował za to prawdziwy chaos. Obsługa schroniła się za barem
niczym za ostatnią barykadą. W lokalu rządziła rozwydrzona młodzież.
Przekrzykiwania, wyzwiska, śpiewy, wybuchy śmiechów przekształciły to miejsce w
niezłą spelunę. Adolfa nie było widać na horyzoncie. Chudy siedział z Olesią
przy stoliku i o czymś zawzięcie dyskutowali. Nie zamierzał im przeszkadzać.
Wszedł więc do męskiej toalety zobaczyć, co z Krzychem. Na szczęście nie było z
nim tak źle. Chłopak jakoś się trzymał, choć na wszelki wypadek wolał przez
chwilę posiedzieć sobie w kabinie na muszli klozetowej. Przynajmniej było tu
ciepło. Medżik uzmysłowił mu jednak, że jeżeli będą zwlekać z wyjściem z
toalety, to wzbudzi to zapewne zainteresowanie Babci szatniarki, która
zawiadomi personel kawiarni i znów będzie niepotrzebna draka. Kris w końcu
wstał. Gotów był wrócić na ławeczkę.
Właśnie w momencie, gdy
wychodzili z ubikacji wpadli prosto w ręce Więcki. I to był prawdziwy szok!
Wicedyrektorka, tu w ,,Prasowej”, w szatni? Jak to możliwe? Skąd? Dlaczego? Istny
teatr absurdu.
Medżik był tak zaskoczony
jej widokiem, że początkowo nie mógł słowa z siebie wydobyć. A ona tak, jakby
na nich specjalnie tu czekała, jakby wiedziała, że za chwilę wyjdą z toalety.
Wiedziała, lub błyskawicznie wyczuła też, że Kris jest pijany. To na nim
skupiła całą swoją energię i złość. Jego targała za rękawy płaszcza i
wyprowadziła na zewnątrz, przed ,,Prasową”. Bartek poddał się zupełnie biernie dalszemu biegowi
niespodziewanych wydarzeń. Nie protestował, gdy dyrektorka kazała mu iść razem
z innymi ,,złowionymi” kolesiami do szkoły. Bawiła go wręcz ta cała
niecodzienna sytuacja, bo czuł jej absurdalność. On, Chudy, do tego Smutny Staś
i jego dwaj kompani Don Pedro i niejaki Gruber. Też mi grupa przestępcza… Nie
bał się żadnych oskarżeń, bo też czego mogły one dotyczyć? Tego, że śmierdział
papierosami? Błahostka. Najważniejsze, że nie był pijany. Mógł co najwyżej być
wzięty za świadka.
Gdy
znaleźli się w szkole dyrektorka odesłała Krisa do Lisieckiej, a reszcie ekipy
kazała zaczekać w pokoju profesorskim. Bartek
z całkowitym spokojem sumienia czekał zatem na dalszy rozwój wydarzeń. Z kąta
pokoju przyglądała się im stara profesorka od gegry Kazia. Piła herbatę w
szklance i chyba nie bardzo jarzyła, co w pokoju profesorskim o tej porze robią
jeszcze uczniowie. Wyglądało to dość komicznie. Chudy też był w dobrym humorze
i jak mógł próbował rozweselić towarzystwo.
-
No, drodzy koledzy w niedoli, mam nadzieję, że nie będą nas tu trzymać do
nowego roku. Mam już pewne plany na sylwestra.
- Szczęściarz z ciebie –
zasmęcił Stasiu.
-
Będą nas tak długo trzymać, aż Bartkowski nie wytrzeźwieje. A to chyba nie
nastąpi tak prędko – odparł Medżik i zaśmiał się sucho.
- To do sylwestra już na
pewno nie wyjdziemy. Zobaczysz Matel, nowy rok powitamy na zabawie z Lisiecką.
Będziesz mógł ją wreszcie poprosić do tańca. Spełnią się twoje sekretne
marzenia.
- No, no, ino uważaj…
- Nie wstydź się. Zobacz
co za niepowtarzalna okazja. Szampanskoje wypijesz z panią dyrektor, a może i
bruderszaft. Buzi, buzi...
Don Pedro i Gruber
sztubacko zarechotali.
- Niedoczekanie twoje –
Medżik aż zacisnął zęby i prawie był gotów rzucić się na kolegę. Jego zgrywy w
towarzystwie chłopaków z matfizu zaczęły mu działać na nerwy. Zbychu jednak
wybuchnął śmiechem i udał, że uchyla się od spodziewanego ciosu. Pozostali
,,skazańcy” przyglądali się tej scence z zaciekawieniem i w oczekiwaniu na
krwawy finał. Kazia nadal ze stoickim spokojem
mieszała łyżeczką w herbacie.
- No właśnie koledzy – Chudy
zwrócił się do Smutnego Stasia i jego kompanów. – Czekamy tu tak sobie i
czekamy. A może ktoś z was ma karty, to byśmy sobie w coś interesującego
pograli.
- Chyba w durnia – odbąknął
Staś, a Don Pedro i Grubel znów gruchnęli śmiechem.
- Ty, Stasiu, a was za co
tu zgarnęli? Bo my oczywiście siedzimy tu za niewinność – Zbyś nie dał się zbyć
głupią odzywką.
- Cholera ich wie. Chyba
poszło o tę głupią szklankę, co się zbiła przy stoliku. Obsługa ,,Prasowej” nie
była zadowolona z tego incydentu, a kiedy kelner przyszedł sprzątnąć szkło
nakrył nas na potajemnym rozlewaniu wina pod stołem. Wkurwił się, co nie
chłopaki? - Smutny Staś spojrzał znacząco na swoich kolegów, a ci pokiwali
głowami.
- No i kazał nam spierdalać
– dopowiedział Don Pedro.
- A my nie chcieliśmy
spierdalać i siedzieliśmy sobie cichutko dalej. Ale jak tylko Knor wparował z
Ponurym, to mały kelnereczek od razu wskazał na nas swoim wstrętnym paluchem i
tak zostaliśmy wyłowieni z tłumu.
- To rzeczywiście bardzo
smutna historia – na wpół ironicznie skwitował Chudy.
W tym momencie do
gabinetu wszedł Ponury w towarzystwie Knora i Dysiowej. Od progu zaczął wydawać
polecenia. Jak na cichego dotąd nauczyciela historii wykazywał dziś wyjątkowy
przypływ energii.
- No towarzystwo, w
szeregu zbiórka i na korytarz. Bez ociągania! Raz, raz!
Chłopacy posłusznie, choć
z ociąganiem wyszli z pokoju profesorskiego. Ponury kazał im stanąć w szeregu plecami
do ściany. Jego polecenie były dość dziwaczne. Wydawane piskliwym głosem
tworzyły efekt odmienny od zamierzonego, wręcz komiczny. Nikomu jednak nie
chciało się śmiać.
- Teraz to już pewnie będą
nas rozstrzeliwać – mruknął Chudy do Medżika.
- Widzicie na podłodze tę
linię łączącą kafelki? Proszę by każdy z was przeszedł wzdłuż niej z jakieś dwa
metry.
Chłopacy patrzyli na
siebie w osłupieniu. Chudy zrobił tak głupawą minę, że Don Pedro i Gruber znów
wybuchnęli niekontrolowanym śmiechem. Knorowki podszedł do nich i wypchnął ich
do przodu.
- Na waszym miejscu wcale
by mi nie było do śmiechu. To poważna sprawa. Jazda! Każdy po kolei idzie
wzdłuż linii. Jeżeli ktoś z was pił alkohol lepiej niech się przyzna od razu.
Cała grupka skazańców
musiała odstawić tę godną pożałowania szopkę. Wszyscy przeszli równiuteńko, bez
zachwiania równowagi. Ponury mruczał coś niewyraźnie pod nosem, widocznie
niezadowolony z wyników swego śledztwa. Kazał jeszcze chuchać sobie w nos, ale
ponieważ wszyscy przesłuchiwani zionęli tytoniowym smrodem i ten test nie
przyniósł pożądanych wyników. Dalszych pomysłów śledczych zaniechał. Wrócili
więc wszyscy do pokoju profesorskiego, a Ponury zajął się spisywaniem
personaliów poszczególnych delikwentów. Wkrótce dołączył do nich Krzychu
Janczyk. Ten to dopiero miał przeprawę. Z samą Lisicą. Musiała go dyrektorka nieźle przemaglować, bo
minę miał nietęgą. Chwilę później Lisiecka stanęła przed nimi wszystkimi.
-
Ma pan już spisane nazwiska i klasy tych tu obecnych? –
zwróciła się do Ponurego wskazując przy tym na siedzących przy stoliku. Zapytany
kiwnął potakująco.
-
To dobrze. Nimi zajmiemy się po świętach, teraz mamy gorszą
sprawę. Trzeba będzie prawdopodobnie wezwać pogotowie do tego chłopaka leżącego
w izolatce. Poczekamy jednak co zadecydują jego rodzice. Już są poinformowani,
jadą właśnie do szkoły.
Mówiła to półszeptem, ale
i tak słychać było wyraźnie każde jej słowo. Teraz obróciła się w kierunku
chłopaków i zwiększając tembr głosu zaatakowała:
- I co, jak się teraz czują ci, którzy
doprowadzili do takiego stanu swojego kolegę? – utkwiła wzrok w Janczyku. - Tak
o niego dbaliście, że teraz leży nieprzytomny?
Czekała chwilę jakby na
odpowiedź, ale że nikt nie śmiał się odezwać wznowiła z tym samym natężeniem
głosowym swój dyrektorski monolog.
-
Przynieśliście wielki wstyd naszej szkole. Czegoś takiego
jeszcze Drugie Liceum w całej swojej historii nie widziało. Wasze zachowanie po
szkole było karygodne, niegodne ucznia szkoły średniej. Staliście się
zakałami Dwójki. Możecie się liczyć z poważnymi reperkusjami. Macie to jak w banku. Nie mnie was teraz osądzać. Rada
pedagogiczna postanowi jak was ukarać. Spotkamy się po świętach.
Znów pauza i złowroga
cisza. Można było odnieść wrażenie, że dyrektorka napawa się tą chwilą milczenia.
- Na razie możecie iść,
ale prosto do domu – powiedziała już nieco łagodniejszym tonem. – Tylko żadnych
ekscesów dodatkowych w dzisiejszym dniu. Chyba się dobrze rozumiemy? Macie
przed sobą dużo czasu na przemyślenie swoich głupkowatych poczynań.
Przeniosła znów swój
wzrok na przygnębionego Krzycha.
- Janczyk zostaje do
przyjazdu rodziców. Resztę żegnam.
Dwa razy nie trzeba było
powtarzać. Chłopacy ubrali się pośpiesznie. Bartek i Zbychu pożegnali się
niemym skinieniem głowy z Krisem i wybiegli przed szkołę. Co za poczucie ulgi.
Nareszcie wolni.
- Masz moje fajki? –
zapytał Chudy, gdy tylko znaleźli się w bezpiecznej odległości od liceum.
- Na szczęście Ponury nie
rewidował nam kieszeni. Masz trzymaj – Medżik wydobył sfatygowaną paczkę
papierosów i oddał ją Zbychowi.
- Weź poczęstuj się.
Skazany zawsze ma prawo do ostatniego ćmika.
Medżik wziął papierosa
ostrożnie do ręki, ale nie zapalił. Miętosił go w palcach.
- I co teraz? Ty, dałbyś
wiarę, że z tego wszystkiego jest taki gnój? Cały czas się zastanawiam czego
dyra tak właściwie chciała od nas? Przecież my nic nie zrobiliśmy?
Chudy wzruszył obojętnie
ramionami.
- Dyra jest wściekła, bo
jakby mi ktoś w ostatnim dniu przed świętami sprowadził pijanego do
nieprzytomności ucznia do szkoły, to też bym się wściekał. A my jesteśmy jego
kumplami i tyle. Skoro on pił, to padło podejrzenie, że my też. Słyszałeś,
staliśmy się zakałami tej szkoły. To ją tak wkurza, ale myślę, że jej to po
świętach przejdzie.
- Obyś miał rację.
- Ja zawsze mam rację,
nie wiesz o tym?
- Tak... Pieprzony optymista
z ciebie. To co, wracasz do chaty?
- No, nie.. – na twarzy
Chudego pojawił się momentalnie wyraz zawahania. Spuścił wzrok na ziemię i
grzebiąc czubkiem buta w przewie między płytami chodnikowymi powiedział
ściszonym głosem - Mam jeszcze pewną sprawę do załatwienia. Idę w stronę
,,Prasowej”.
- Aha...! Czy ta sprawa
nie ma przypadkiem na imię Olesia? – zaśmiał się Bartek.
- A ty, co zamierzasz
robić? – Zbyś szybko zmienił temat.
- Cóż, chyba pójdę szukać
mojego chlebaka. Zajrzę na Orzeszkowej, może Erwin jest w domu. Mam nadzieje,
że nic mu się nie stało.
- Erni to twarda sztuka.
Nic mu nie jest. Pewnie siedzi w chacie. Ja biegnę. Sorry Gregory, ale może ten
dzień nie do końca jest dla mnie stracony. Do zobaczenia.
Chudy klepnął Medżika w
ramię i przebiegł na drugą stronę ulicy. Tam na chwilę przystanął i zwinąwszy
ręce w trąbkę przyłożył je do ust:
- Zdzwonimy się jeszcze.
Trzeba się będzie spotkać, jak już to całe zamieszanie przycichnie.
- Jasne. Trzymaj się
poszukiwaczu straconego czasu.
Medżik samotnie, nie
spiesząc się zbytnio udał się w stronę domu Erwina. W końcu zapalił po drodze papierosa,
którym go poczęstował Chudy. Zbawienny dymek drażniący swojsko gardło przyniósł
mu chwilę prawdziwego odprężenia. Gdyby nie Wojtas i Krzychu pewnie teraz
śmiałby się z całej sytuacji. Martwił się jednak, że Lisica będzie i jego
próbowała wciągnąć w bagno tej całej głupiej historii. Na szczęście nikt mu nic
nie udowodnił. Może to i dobrze, że Erni nie zdążył z zakupem tych kruszonów.
Dzięki temu nie zostali złapani na piciu. Tylko co się takiego stało z Ernim?
Kolejna zagadka dzisiejszego zwariowanego dnia.
Doszedł do bramy
kamienicy prowadzącej przez podwórze do oficyny w której na parterze znajdowało
się mieszkanie Buczkowskich. Zawsze gdy miał tamtędy przejść odczuwał pewien
lęk. Stara, z odpadającym tynkiem, nierzadko śmierdząca brama nie była zbyt
przyjaznym zaproszeniem do wejścia. Zgasił niedopałek papierosa, westchnął
ciężko i niczym płetwonurek w otmętach bagnistego jeziora zanurzył się w
czeluściach bramy. Wyszedł na podwórko i chciał szybko przemknąć do drzwi
prowadzących na klatkę schodową, ale przy śmietniku, oparty o murek stał łysy
dresiarz. Mimo zimowej aury miał na sobie jedynie lekką kurtkę kreszową w
pstrokate wzory, niebieskie spodnie dresowe z białym pasem po bokach i podniszczone
adidasy. Jeden z tubylczych ,,shotokanów”, jak ich określał Erwin. Byli to
przeważnie ostrzyżeni na krótko dresiarze, którzy amatorsko ćwiczyli ciosy
karate w stylu shotokan na podwórkowym trzepaku lub płocie. Czuli się panami
tego miejsca i nie przepadali za wizytami obcych. A goście Erwina byli dla nich
niewątpliwie obcymi i egzotycznymi przybyszami.
- Tej hipis, masz szluga?
– rzucił zaczepnie shotokan, czyniąc
niewątpliwie aluzję do długich włosów Medżika.
Bartek stanął i przez
chwilę zastanawiał się, co ma zrobić. Nie mógł zignorować gościa, który co
prawda nie wyglądał na wielkiego herosa, ale był jednak na swoim terenie. Kto
wie, czy za rogiem kamienicy nie czyha już na niego banda kolejnych shotokanów.
Lepiej nie wchodzić z nimi w zatarg.
- Żałuję stary, ale przed
chwilą spaliłem ostatniego, którego wysępiłem od kolegi.
- Nie masz szlugów? Patrz,
to dobrze się składa, bo może kupisz jednego ode mnie. Dalej hipis, wyskakuj z
tysiaka! – shotokan energicznym ruchem
podskoczył do Medżika i sięgnął do kieszeni z której wyciągnął paczkę
,,Popularnych”. Podsunął mu ją prawie pod twarz. – Kupuj, dziś specjalna
promocja dla hipisów. Jeden ćmik, jeden tysiak!
Medżik stanął jak wryty w
ziemię. Sytuacja wyglądała poważnie, a nie miał najmniejszego zamiaru zadzierać
z miejscowym elementem. Kasy już też nie miał. Trzeba było kombinować…
- Dzięki koleś, ale nie
mam forsy. Idę z wizytą do Buczkowskich. Erwin ma moją kasę. Jak będę
wychodził, to możemy dobić targu.
- A! Do Erwina – Shotokan
opuścił groźnie wyciągniętą paczkę papierosów i rozluźnił mięśnie. – To sorry.
Spoko koleś, wal śmiało, domofon zepsuty, więc można wejść bez dzwonienia.
Dresiarz przepuścił go i
wrócił na swój posterunek przy śmietniku. Bartek uśmiechnął się do niego, a w
duszy był wdzięczny, że to dziwne spotkanie nie zakończyło się gorszymi
konsekwencjami. Przemknął spiesznie do oficyny. Stojąc przed drzwiami
prowadzącymi do mieszkania Buczkowskich zawahał się na moment. Czy aby dobrze
robi? Ale gdzie indziej miałby teraz szukać Erwina. I tak nie ma co się cofać,
zwłaszcza, że na podwórku siedzi cały czas shotokan, który mógłby jednak po
namyśle zacząć domagać się haraczu za przejście. W końcu nacisnął na dzwonek.
Rozległ się znajomy dźwięk rowerowego ,,dryń, dryń”.
Jakiś cień pojawił się w
matowej szybie nad klamką. Cień masywny, przygarbiony. Miał pecha, bo drzwi
otworzyła mu pani Wanda.
- A to ty! – zawołała od
progu tak, jakby złapała przestępcę na gorącym uczynku. – Tak szybko wróciłeś
już z Ławicy?
Medżikowi oczy zrobiły
się wielkie jak u sowy. Co jest grane? Jaka Ławica? O co tej kobiecie chodzi?
Ale nie miał czasu zastanawiać się nad tym, bo musiał przyjąć kolejną falę
oskarżeń.
- Nie masz sumienia, żeby
tak bezlitosne wykorzystywać Erwina do noszenia swoich prywatnych rzeczy i to w
dodatku ciężkich butelek nie wiadomo po co.
Osłupiały Bartek stał jak
rażony gromem. Kolejna niespodzianka dzisiejszego dnia. Ile jeszcze ich będzie?
Na szczęście nie próbował się tłumaczyć. Nawet nie bardzo wiedział z czego. Nie
rozumiał o chodzi pani Buczkowskiej. Cierpliwie i z pokorą wysłuchiwał dalszych
skarg pod swoim adresem. Pani Wanda zapewniła go, że Erwin nie kupi od niego
starego, zniszczonego chlebaka i żeby sobie nie myślał, że on zrobi na tym
jakikolwiek interes.
Ku uciesze Bartka w końcu
korytarza pojawiła się postać Erniego. Stał i błagalnym wzrokiem unoszonym ku
sufitowi dawał znaki, by przyjął narzekania bez protestu. W końcu pani Wanda
odpuściła sobie i pozwoliła wejść Medżikowi do pokoju. Gdy zostali wreszcie
sami Erni przyznał się do całej historii z chlebakiem. Medżik uśmiał się
serdecznie z przedstawionej mu wersji zdarzeń.
- Kurcze, miałeś w tym
wszystkim podwójne szczęście – rzekł do Erwina. – Po pierwsze, że twoja matka
nie przeczytała etykiet na butelkach, a po drugie, że jak mijaliście ,,Prasową”
nie wpadliście na Bartkowskiego, który akurat demonstrował ciosy karate.
- A właśnie, co z nim? –
zaciekawił się Erni.
Bartek zdał relację „na
gorąco” z tego co usłyszał w pokoju profesorskim. Wyjaśnił, że nie bardzo
jeszcze wiadomo jakie będą ostateczne losy Wojtasa.
- Leży pewnie teraz wciąż
nieprzytomny w gabinecie pielęgniarskim. Dyra podobno dzwoniła do jego rodziców
do pracy. Po Krisa też ma ktoś przyjechać.
- Ale się porobiło? Kto
by przypuszczał, że dzisiejszy dzień taki będzie miał taki fatalistyczny
przebieg – filozofował jak zwykle Erwin.
- Żałuj chłopie, że z
nami nie trafiłeś do budy. Jaja jak berety. Mnie i Chudemu, za to, że
towarzyszyliśmy Krzychowi Ponury kazał chuchać i chodzić wzdłuż linii na
korytarzu – śmiał się Medżik. – Chciał wszelkimi sposobami udowodnić nam, że
też jesteśmy pijani. Mógł jeszcze wezwać policję z alkomatem. Ale byłby numer.
- No, ale, przecież nikt
z was nie pił wódki. Skąd więc te podejrzenia?
- No właśnie. W tym cała
rzecz. Nie dość, że opiekowaliśmy się naszymi kolegami, to jeszcze chce się nas
wrobić w współudział w upijaniu Wojtasa. Brzmi to tak, jakbym to ja osobiście w
niego wlewał tą cholerną wódkę. Bzdura kompletna.
- To przecież Ameryk
namówił ich na wódkę. I wiesz co, na krótko zanim weszliście do szkoły
widziałem go jak stamtąd uciekał. Dziwne, co nie?
- Też go widziałem.
Zapieprzał, aż się za nim kurzyło.
- To jego powinna dyra
przesłuchać, a nie ciebie i Chudego.
- Wiesz mam całą dyrekcję
w dupie... Mogą mi wszyscy profesorowie naskoczyć... Nawet nie powąchałem dziś
dobrze alkoholu – zagotował się Bartek.
- No, bo po części to
moja zasługa – skwitował to uśmiechem Erwin.
- Raczej nie licz na
ordery – żachnął się Medżik. – Lisiecka na razie puściła nas wolno, ale
zostaliśmy spisani na czarną listę sporządzoną przez Ponurego, więc afery ciąg
dalszy jeszcze z pewnością nastąpi.
- I co
dalej?
To pytanie zawisło w
powietrzu. Ani Bartek, ani Erwin nie byli w stanie na nie w tej chwili
odpowiedzieć. Zamilkli więc oboje. W piecu kaflowym stojącym w roku pokoju
trzaskały rozżarzone węgliki. Choć u Erniego w domu było przytulnie ciepło,
Medżik nie miał wyraźnie ochoty przesiadywać tu zbyt długo.
- Zrywam się do chaty.
Zaraz zrobi się ciemno. Może spotkamy się jakoś po świętach?
- Jasne. Nigdzie się nie
wybieram. Chata więc stoi otworem. Jakby co, możecie wszyscy przyjść do mnie.
Nie ma co się umawiać na mieście – zaproponował Erni.
- Dobra. Myślę, że się
zdzwonimy. Trzeba to obgadać z wszystkimi. To cóż, przyjemności na resztę dnia.
Do zobaczenia.
- Chcesz kruszona na
drogę? – spytał całkiem serio Erwin. Medżik uśmiechnął się krzywo i pokręcił
przecząco głową.
- Dzięki, ale wolę dziś już nie kusić losu.
Jak wrócę do domu to wypiję z tego żalu z bracholami jakiegoś dobrego browca.
Zachowaj kruszony na lepsze czasy.
Wymienili między sobą
mocny uścisk dłoni. Erni odprowadził Bartka do drzwi. Zerknął przez szparę do
kuchni. Miał nadzieję, że mama nie podsłuchiwała ich rozmowy pod drzwiami.
Wolał, aby nie poznała prawdy o dzisiejszym dniu. Spokój w jej zachowaniu
oznaczał, że o niczym nie wie.
- Droga wolna. Sorry za
mamę, ale wiesz musiałem się jakoś wytłumaczyć z tego chlebaka. Dobrze, że nie
zajrzała do środka.
- Nieźle to
wykombinowałeś – Medżik stał już na klatce schodowej i poklepywał swój chlebak
przewieszony przez ramię. – Ale i tak przeżyłem nieziemskie zaskoczenie. Nie
pierwsze zresztą dzisiejszego dnia. Mam jednak nadzieję, że tym razem już
ostatnie. Dosyć niespodzianek. Zwariowany dzień. Muszę jeszcze tylko zerknąć,
czy twój miejscowy shotokan stoi jeszcze przy śmietniku. Wyobraź sobie, że
chciał mnie dziś skroić na tysiaka.
- No co ty, chyba mu nie
dałeś? Czekaj, założę buty i wyjdę z tobą – Erwin przybrał bojową postawę.
- Dzięki stary, ale jakoś
dam sobie radę. W razie czego będę krzyczał – zaśmiał się Medżik i nie czekając
na reakcję kolegi zeskoczył z kilku schodów prowadzących do wyjścia na
podwórko. Mimo wszystko miał lekkie obawy, dlatego wyjrzał ostrożnie na
zewnątrz. Na szczęście na podwórku nikogo nie było. Droga wolna.
15. Erwin. Opowieść druga
Wanda Buczkowska z natury była osobą
bardzo podejrzliwą, zwłaszcza we wszystkich kwestiach dotyczących jej syna. Nie
do końca więc ufała w historię o dziwnie wyglądającym chlebaku opowiedzianą jej
przez Erwina. Było w tym wszystkim za dużo niezwykłości, kombinowania i
pokrętnego tłumaczenia się. Stąd jej zdziwienie, że Bartek Matel pojawił się u
nich w domu tak szybko. Jak na jazdę autobusem na Ławicę i z powrotem, to było
wręcz niewiarygodne. Dlaczego obarczył jej syna dźwiganiem jakiś butelek z
piciem? Poza tym gdzie byli pozostali koledzy z klasy? Przecież dziś mieli
ostatnie zajęcia przed świętami. Znając ich pomysłowość na pewno po szkole
wybrali się gdzieś razem. Dlaczego więc Erwin nie był z nimi? Poszedł odprowadzić
Matela na przystanek? To wszystko nie brzmiało zbyt wiarygodnie, nie trzymało
się matczynej logiki.
Ach, jak żałowała teraz,
że nie przyszło jej dzień wcześniej do głowy, by podsunąć Erwinowi pomysł
zaproszenia po klasowej wigilii kolegów do ich mieszkania na Orzeszkowej?
Byłaby spokojniejsza, wiedząc, że oni wszyscy są w jej domu i niczego nie
kombinują. A tak, Bóg jeden wie, co za dziwaczne pomysły mogły im przyjść do
głowy. Poza tym dziś przecież jest tak zimno na dworze. Po co ten Erwin szedł
tak daleko odprowadzać Matela i to aż na Rondo Przybyszewskiego? Gdzie w tym
czasie była reszta jego kolegów?
Takie pytania i
wątpliwości nie dawały jej spokoju. Próbowała jeszcze wybadać syna zarzucając
go potokiem swoich dociekliwych pytań. Ale Erwin jak zwykle odpowiadał
półsłówkami lub wzruszał lekceważąco ramionami i oświadczał, że nic nie wie.
- O co ci chodzi mamo?
- O to, że coś dzisiaj z kolegami kombinowaliście.
Mam takie dziwne przeczucie i chciałabym wiedzieć co. Dla mojego wewnętrznego
spokoju.
- Daj spokój. Bartek
odzyskał swój chlebak i nie ma już sprawy. I wcale nie musisz mi na gwiazdkę
kupować nowego plecaka do szkoły. Tak tylko się z tobą droczyłem. Będę nadal
nosił ten co już ma.
Erwin odpędzał się od
pytań jak od natrętnej muchy. Był zresztą uodporniony na tego rodzaju
przesłuchania. Nauczył się je w zupełnym spokoju ignorować. Metoda na
przeczekanie była najlepszym antidotum. Wanda Buczkowska czuła jednak z pewnym
niepokojem, że za tymi jego wykrętnymi odpowiedziami kryło się coś dziwnego i
niepokojącego. Złe przeczucie, które w większości się sprawdzały. Wiedziała
jedno, że prędzej, czy później i tak się dowie prawdy. Jej nieświadomość
skomplikowanych wydarzeń piątkowego dnia, uśpiona chwilowo licznymi obowiązkami
domowymi, trwała do późnych godzin wieczornych. Wtedy zadzwoniła Krystyna,
jedna z licznych znajomych Wandy.
Krystyna Macaj, która w
zwyczaju miała dzwonić do Buczkowskiej prawie każdego wieczoru, była
emerytowaną nauczycielką i kiedyś pracowała w Dwójce. Dlatego znała bardzo
dobrze grono profesorskie z liceum, a z obecną wicedyrektorką Więcką łączyła ją
wręcz więź przyjaźni. Stara gwardia. Wanda wielokrotnie robiła użytek z
informacji dostarczanych przez koleżankę nauczycielkę oraz korzystała z protekcji,
którą mogła zapewnić Krystyna w stosunku do Erwina. Sama natomiast odwdzięczała
się załatwianiem jej różnych wizyt u specjalistów i badań w szpitalu. Ponadto
obie panie należały do kościelnej grupy Caritas przy parafii świętego Michała
Archanioła. Łączyło je wiele wspólnych spraw i tematów, które warto było
wieczorami omówić. Telefony Krystyny do Wandy były więc stałym obyczajem
towarzyskim.
Przypadek sprawił, że Krystyna zadzwoniła dziś
w jakieś osobistej sprawie do swojej koleżanki Więcki. Na standardowe pytanie:
co słychać, usłyszała całą litanię narzekania na trudny dzień w pracy. Od słowa
do słowa wysłuchała całej relacji na temat upadku młodzieży licealnej,
wybrykach w ,,Prasowej” i o ratowaniu
ucznia nieprzytomnego z powodu zatrucia alkoholowego. Krystyna takich rewelacji
nie mogła zatrzymać tylko do siebie i natychmiast przedzwoniła do Wandy.
Przecież ona ma syna w Dwójce. Trzeba było jak najszybciej poinformować jej
koleżankę o świeżych plotkach, chyba, że Wanda mogła wiedzieć coś więcej.
Gdy zadzwonił wieczorem telefon Erwin domyśliwszy
się, że dzwoni Krystyna nie zwrócił uwagi na to o czym rozmawiały sobie obie
koleżanki. Ze spokojem oglądał w telewizji program publicystyczny siedząc na
kanapie w drugim końcu pokoju. Kiedy jednak usłyszał hasło ,,Dwójka” i ,,Prasowa”
poczuł mrowienie na plecach i baczniej zaczął się jej przysłuchiwać. Mama co
pewien czas z niepokojem zerkała na syna i przerywała rozmowę krótkimi
westchnieniami, tudzież jękami:
- No, nie! Ach! Mój Boże…
No, co ty? W ,,Prasowej”, tu przy Grunwaldzkiej? Uczniowie naszej Dwójki? Jak
to możliwe?
Z sensacyjnego tonu
wypowiedzi koleżanki Wanda dowiadywała się właśnie o grupie licealistów z
Dwójki, którzy zamiast grzecznie wracać po szkolnej wigilii do domów urządzili
sobie po południu libację alkoholową w kawiarni ,,Prasowa”. Erwin nastawił całą swoją uwagę na toczącą
się rozmowę. Niestety nie mógł dosłyszeć tego co przekazywała Krystyna Macaj.
Mógł liczyć jedynie na powtarzane zdania przez mamę.
- I mówisz, że Więcka
była zmuszona do interwencji… Niesłychane… Inni nauczyciele też… I, że co?
Pijany leżał na ulicy? Kto? Uczeń z trzeciej klasy? No, nie wierzę… To nie mógł
być uczeń z Dwójki… A jednak… Spisali ich…
w szkole, Boże Święty! A miałam dziś takie złe przeczucia…
Wanda popatrzyła z
politowaniem na swojego syna. Erwin odwrócił wzrok w kierunku telewizora i
udawał, że wcale nie podsłuchuje.
- No popatrz, popatrz – Wanda
Buczkowska mówiła dalej do słuchawki aparatu telefonicznego.
- A ja widziałam dziś
Więckę jak wybiegała z innymi nauczycielami ze szkoły. Akurat wracałam z pracy.
Szłam z Erwinem. Od razu nabrałam jakiś podejrzeń, bo Więcka szła tak przejęta,
że minęła mnie i nawet nie przywitała się ze mną. Tak, tak… Myślę , że była
zbyt zdenerwowana… Daj spokój, żeby młodzież z tak porządnej szkoły robiła
publicznie takie burdy… Ale jak mogło do tego w ogóle dojść?
Rozmowa telefoniczna
przedłużała się. W telewizji akurat nadawane były reklamy i zbyt głośna
kakofonia dźwięków, muzyki zakłócała Erniemu dobry nasłuch. Nie chciał ściszać
telewizora, żeby matka nie domyśliła się, że podsłuchuje.
- Daj spokój Krysiu... Jak to pijany do nieprzytomności… A może to
były narkotyki? Skąd wiesz, że nie? Więcka się na tym nie zna... Daj spokój
kochana… I, że co? Wezwała karetkę pogotowia? Zawieźli go, popatrz… To musiała
być poważna sprawa…
Nagle ton rozmowy jakby
się zmienił. Wanda spurpurowiała na twarzy i wydawała się wielce oburzona tym,
o czym mówiła jej koleżanka Krystyna. Zerkała przy tym z niepokojem na swego
syna.
- Mój Erwin jest
porządnym chłopakiem i nie zadaje się z byle kim – oświadczyła dumnie, choć
głos jej lekko drżał z przejęcia. Zapewne uświadomiła sobie, że niepokój
podsycany dziwnymi opowiadaniami syna miał jednak uzasadnione źródło. On coś
mógł o tym wszystkim wiedzieć, ale nie chciał jej zdradzić. Teraz w rozmowie z
Krystyną postanowiła zachować zimne opanowanie. Przerwała jej dalsze dywagacje
ostrym stwierdzeniem:
- Wyobraź sobie, że dziś
po szkole Erwin pomagał mi dźwigać ciężkie torby z pracy. A wcześniej nawet
ofiarował się pomóc swojemu koledze i niósł jego torbę z zakupami na święta.
Wiesz, to taka biedna rodzina spod Poznania, oni tam nie mają takich sklepów
jak u nas. I Erwin mu pomógł w zakupach i w niesieniu. Mój syn to dobry
chłopak. On nie był dziś w ,,Prasowej” , a już na pewno nie pił żadnego
alkoholu.
Rozmowa trwała jeszcze
kilka minut, ale w końcu Wanda chyba chcąc przerwać spekulacje Krystyny i jej
próby powiązania Erwina z tą aferą stanowczo pożegnała się ze swoją koleżanką i
odłożyła słuchawkę telefonu.
- Słyszałeś co dziś się
stało w ,,Prasowej”? – rzuciła piorunujące spojrzenie na syna. – Jacyś
uczniowie po szkole poszli pić alkohol do kawiarni. Podobno była taka rozróba,
że obsługa kawiarni musiała zadzwonić do szkoły z prośba o interwencję. Któryś
z uczniów był tak nie przytomny, że musieli go zanieść do szkoły, a potem
trzeba było wezwać pogotowie. Straszna historia. Krystyna dowiedziała się tego
wszystkiego od dyrektorki Więcki.
- Co nieco z tej rozmowy
dotarło do mnie – Erwin sam nie wiedząc dlaczego czerwienił się na twarzy.
Dobrze, że w pokoju panował półmrok.
- Tylko mi nie mów, że też dziś chciałeś iść
do ,,Prasowej”. Dlatego kręciłeś się przy Grunwaldzkiej. Lepiej się przyznaj,
nie kombinuj…
- Ależ mamo, co mam
kombinować. Sama widziałaś jak było. Odprowadziłem Bartka Matela na tramwaj, a
potem spotkałem ciebie. Nie byłem na żadnej popijawie. Nie wiem co tam się
działo – Erwin postanowił trzymać się dalej swojej wersji wydarzeń.
- Całe szczęście, że
spotkałam cię dziś po drodze. Mój Boże, co by się stało gdybyś i ty zawędrował
do ,,Prasowej”? Taki skandal. I ty mógłbyś być w to zamieszany. Nie wyobrażam
sobie tego.
- To bardzo dobrze. Mnie
tam nie było i nic się nie stało.
- A co z twoimi kolegami
z klasy? Krystyna mówiła, że picie alkoholu zaczęło się już w szkole.
Dyrektorka Lisiecka wie, że ktoś do szkoły przemycił alkohol i tam zaczęło się
picie. Ciekawe, kto był takim głupcem i prowodyrem?
Ta informacja zaskoczyła Erwina
całkowicie. Przecież z tego co widział w budzie nikt nic mocnego nie pił. Nawet
o tym nie słyszał. Była miła, sympatyczna atmosfera wigilijnego święta. Nawet
Tomaj Korbol mówił, że chłopacy z czwartych klas idą pić poza szkołę. Skąd więc
te absurdalne zarzuty? Fakt, że Lisiecka widziała dziś Krisa przemykającego
chwiejnym krokiem przez portiernię, ale nie złapała go. Czy nabrała wtedy jakiś
podejrzeń? Erwinowi zrobiło się trochę za gorąco.
- W szkole było wszystko
normalnie – bąknął. – Była wigilia w klasie z Blackim, to znaczy z naszym
wychowawcą. Przyrzekam, że nikt z nas nie ośmieliłby się przynosić na wigilię alkoholu. To nie mogło
dotyczyć naszej klasy.
- A po spotkaniu, czy
ktoś z twoich kolegów nie wybierał się do ,,Prasowej”?
Erwin zawahał się.
Pytania zawężały się, a on wolał nie brnąć w dalsze kłamstewka. Sprawa pijanego
Bartkowskiego pewnie wcześniej, czy później dotrze do uszu mamy. Trzeba było do
pewnych faktów się przyznać.
- Być może… Trudno mi
wypowiadać się za innych. Bartkowskiego i Janczyka na przykład nie było dziś w
szkole na wigilii. Może poszli do ,,Prasowej”…
- Oby nie. Dyrektorka
Lisiecka jest podobno strasznie zdenerwowana i będzie wyciągała surowe
konsekwencje od uczestników niecnego procederu w szkole i w kawiarni – Wanda
wydawała się być tym wszystkim mocno wstrząśnięta. – Na wszelki wypadek radzę
tobie i twoim kolegom unikanie ,,Prasowej” w najbliższym czasie. Nie błąkajcie
się po mieście, możecie przecież przychodzić tu, do naszego domu.
- Ależ mamo, teraz jest
przerwa świąteczna i nigdzie nie będziemy się błąkać – Erwin miał już dość
całej tej rozmowy. Najchętniej położyłby się spać, żeby zapomnieć o tym całym
dniu. Niech on się wreszcie skończy.
- Jakie to szczęście, że
ja cię dziś spotkałam – mruczała sobie pod nosem Wanda Buczkowska. – To
naprawdę prawdziwe szczęście…
16. Kris
Perspektywa ogólnoszkolnej wigilii w
Dwójce nie budziła u Krzysztofa Janczyka żadnych specjalnych, ani tym bardziej
wzniosłych uczuć. Ot, jeszcze jeden obowiązek przyjścia do szkoły tyle, że tym
razem bez przymusu lekcyjnego. Niby wolny dzień, ale rano i tak trzeba było
wstać, by zawlec się do budy. Dlatego nie odczuwał nadmiernego entuzjazmu, a co
za tym idzie chęci do uczestnictwa w tym niecodziennym wydarzeniu o randze
ogólnoszkolnej. Szary, grudniowy ranek ujawniający się złośliwie za oknem nie
napawał optymizmem. Między blokami na osiedlu hulał głośno i przeciągle wiatr.
Gwizdanie słychać było przez nieszczelne, drewniane framugi okienne. Ale co
tam, jeszcze tylko dziś i na dwa tygodnie szkołę będzie się miało z głowy. To było
jedyne pozytywne przesłanie tego poranka.
Krzysztof na śniadanie
zaparzył sobie kawę i przegryzł starą bułkę z żółtym serem, który dla
wyostrzenia smaku posmarował musztardą sarepską. Umył zęby i zaczął się
ubierać. Przed wyjściem jednak przypomniał sobie o czymś. Spojrzał na zegar
wiszący w kuchni, chwilę się zawahał, ale w końcu chwycił za słuchawkę szarego
telefonu stojącego na szafce w korytarzu. Wykręcił z pamięci numer do swojego
kumpla z podstawówki Macieja Kurnika.
- Cześć Maciej. Nie śpisz?
No, tak ty dziś idziesz normalnie do szkoły. Szkoda. Słuchaj, my dziś mamy w naszej
szkole wigilię. Nie ma lekcji, tylko spotkania klasowe. To długo nie potrwa. Potem
pójdziemy zapewne całą ekipą do ,,Prasowej”. Przyjdziesz? Zrobimy sobie takie
małe pożegnanie starego roku. Słuchaj, jak będziesz wracał z tej twojej budy to
zajrzyj do ,,Prasowej”. Będziemy na ciebie czekać… No fajnie, że masz ochotę
dokooptować do nas. Trzymaj się! Do zobaczenia po południu.
Krzysztof autentycznie
ucieszył się na myśl, że Kurnik może dołączy dziś do towarzystwa. Zawsze gdy on
się pojawia zaczyna się dziać coś ciekawego. Potencjał jego pomysłów był
motorem dobrej zabawy. A na to właśnie liczył Krzychu. Początek przerwy
świątecznej, odpoczynek od zajęć szkolnych godny jest właściwej oprawy. Jest co
świętować.
Po wyjściu z domu z miłym
podrażnieniem w okolicach żołądka pomyślał o pierwszym papierosie, którego
zamierzał wypalić na przystanku autobusowym. Wymacał w kieszeni kurtki jeszcze
prawie pełną paczkę ,,Marsów”. Nie zdążył jednak nacieszyć się pierwszym
dymkiem. Ledwo co zapalił za zakrętu wyłonił się autobus, który wyjątkowo
dzisiaj przyjechał o wiele za wcześnie. Krzychu zaklną w duchu i przygasiwszy
papierosa schował go z powrotem do paczki.
Fartowny autobus, który
zwykle wlókł się niemiłosiernie do Ronda Rataje przez wszystkie osiedla, tym
razem nie natrafiając na korki nabrał kosmicznej wręcz prędkości i zakończył
swój kurs mocno przed planowanym czasem.
- Hm, mistrz kierownicy –
zamruczał z sarkazmem Krzychu patrząc na uśmiechniętą, pyzatą minę kierowcy,
gdy wysiadał z autobusu. Przesiadł się od razu do nadjeżdżającego tramwaju i
bez przeszkód dotarł na ulicę Jana Matejki. Była godzina dziewiąta trzydzieści,
a do rozpoczęcia spotkania w szkole zostało jeszcze dobre pół godziny. Szedł
powolnym krokiem w stronę budynku liceum. Postanowił, że zanim wejdzie do
środka pójdzie na murek za szkołą i tam w końcu wypali spokojnie
niedokończonego papierosa.
I wszystko zapewne
potoczyłoby się normalnym trybem wyznaczonym przez specyfikę ostatniego przed
świętami Bożego Narodzenia dnia w szkole, gdyby tylko nie nastąpiło spotkanie z
Wojtkiem Bartkowskiem. Kris trafił akurat na niego, ale za dużego wyboru nie
miał. Jak na tę porę i okoliczności to jeszcze niewiele osób kręciło się przy
szkole, a jedyną znajomą twarzą na którą się natknął był właśnie Bartkowski.
Przechadzał się niespokojnym krokiem pod oknami Dwójki, tak jakby w ogóle nie
zamierzał wchodzić do środka. Rozpięta kurtka, kołnierz postawiony na sztorc, wojskowa
teczka raportówka przewieszona przez ramię. Nastawienie iście bojowe. Na widok
zbliżającego się Krzycha ucieszył się i natychmiast podskoczył ku niemu.
- Cześć majster, nareszcie
jakaś znajoma gęba tego piżdżącego poranka. Już myślałem, że nikt dziś nie
przyjdzie. Zacząłem się zastanawiać co ja tu robię?
- Cześć stary, a ty co, nie wchodzisz do budy?
- Eee..., i tak nie ma
jeszcze nikogo. Co się będę bez przydziału szwendać po korytarzach. Za wcześnie
wystartowałem z chaty. Pomyliło mi się i myślałem, że dziś są normalne lekcje.
Dopiero w autobusie dotarło do mnie, że dziś jest tylko to spotkanie klasowe.
- Lepiej późno niż wcale.
Dobrze, że nie zacząłeś wkuwać do kartkówki z ruska – zaśmiał się Kris.
- Daj se luz majster! W
ogóle to jakoś nie mam ochoty na tą całą szopkę z klasową wigilią. Na co to
komu?
- Czyżbyś bał się, że ksiądz katecheta skropi
cię święconą wodą? – Krzysztof potrzasnął ręką nad głową kolegi udając, że go
święci niewidzialnym kropidłem .
- Pierdolisz farmazony, stary
– oburzył się całkiem serio Wojtas. - Zimno trochę, co nie? Może skoczymy na rozgrzewającą
fajeczkę?
- Właśnie o tym myślałem.
Chodź, pójdziemy na murek.
Kris ucieszył się z
propozycji Wojtasa. Szła zupełnie po linii jego porannych oczekiwań. Cały czas
bowiem miał deprymującą świadomość, że jeszcze tego dnia porządnie sobie nie zapalił.
Głód nikotynowy przemawiał swoją logiką. Najpierw przyjemności, potem
obowiązki. Mają sporo czasu w zapasie. W szkole i tak by nie mieli teraz nic do
roboty.
- Tak, od czegoś
krzepiącego trzeba zacząć ten dzień. Nie miałem czasu żeby w spokoju wypalić
ćmika – zaczął opowiadać Janczyk - Cholerny autobus, akurat dziś jak na złość
przyjechał za wcześnie, a kierowca postanowił pobić rekord prędkości. Jeszcze
nigdy tak szybko nie dojechałem na Matejki. A tak w ogóle, to może szybko
odbębnimy te klasowe uroczystości i skoczymy ekipą do ,,Prasowej”. Rozmawiałem
dziś rano z Kurnikiem. Obiecał, że po południu dołączy do nas.
-
No,
to może być niezły ubaw. Może podpuścimy go, by znowu zarwał jakieś panienki.
On jest dobry w te klocki – Wojtas zatarł ręce i wyszczerzył zęby.
Krzychu wyciągnął z
kieszeni otwartą paczkę ,,Marsów” i poczęstował kolegę. Oboje przeszli na tyły
liceum, na murek przy ulicy Konopnickiej. Tytoniowy dymek popłynął ożywczym
strumieniem do płuc. Zrobiło się nieco przyjemniej i lżej na duszy. Wojtas
wziął potężnego macha.
- Wiesz, skoro nie ma
dziś lekcji, to jakoś trzeba by uczcić tę naszą wolność. Mam straszliwą ochotę
wciągnąć jakieś piwko z rańca. Tylko samemu to tak jakoś smutno i zbyt menelsko.
Nie przystoi mocium panie.
- Ano masz waćpan rację.
Nie godzi się.
- Zawżdy lepiej w zacnej
kompani.
- I tu waćpan rację
prawisz.
- No widzisz Kris. Może
byśmy walnęli małego browarka przed wigilią? Tak na dobry humor i pod te święta
co to ku nam idą. No i chyba lepiej się nam będzie kolędy śpiewało. Hej! Co ty
na to powiesz?
Krzychu skinął potakująco
głową. Pomyślał przy tym, że bynajmniej nie był to spontanicznie narodzony w
tym momencie pomysł kolegi Bartkowskiego. Musiał się zapewne z tym konceptem
zmagać już od dłuższego czasu. Widocznie przed szkołą czekał nerwowo w tym
właśnie celu na kompana do towarzystwa. A trafił akurat na niego. W zasadzie
Krzysztof nie miał nic przeciwko takiemu obrotowi sprawy. Wypiją szybko piwo i
wrócą do klasy żeby się rozgrzać. Potem, po wigilii zmontuje się ekipę i pójdą
na miasto. To byłby dobry plan działania.
-
Oh right,
baby.
-
,,Baby, baby light my way”
- Wojtek podchwycił konwencje i zanucił kawałek z ,,Ultraviolet” U2.
-
Pytanie
tylko, gdzie pójdziemy o tej porze? Cafe brama? W takie zimnicho?
-
Chyba
nie mamy innego wyboru. A co tam majster, od rana na salony pchać się nie
będziem. Chlaśniem nim zaśniem. Pójdziemy po piwo do sklepiku na Grunwaldzką, a
wypijemy na Skrytej. Tam nas nikt nie przyuważy.
-
Zdążymy
do budy?
-
Spoko
wodza, obrócimy raz, dwa i zdążymy do dziesiątej - w oczach Wojtasa pojawił się
znajomy błysk. Rzuciło też mu się na humor. Zacierał ręce i żartował. Śmiał
się, że nie będzie się dziś dzielił opłatkiem z kujonami, chyba, że przez
rękawiczkę, bo kujoństwo jest zaraźliwe. Wypalili papierosy do końca i ruszyli
w kierunku Grunwaldzkiej. Mijając znajomych z klasy powiedzieli im o swoich
planach. Koleżanka Bela udawała wielce obrażoną, ale w końcu sama taką świętą
nie była. Trzeba by było jej przypomnieć ekscesy z wyprawy klasowej do
Karpicka. Piła wtedy z naszą ekpią aż do rana.
Kupiwszy po butelce piwa mocnego w
brązowych butelkach zwrotnych wrócili w pobliże szkoły, na podwórko przy ulicy Skrytej. Znów
zapalili. Krzychu musiał przyznać, że picie piwa w zimne dni na dworze nie
należy do najprzyjemniejszych rzeczy na świecie. Ale aromat piwny w połączeniu
z tytoniowym smaczkiem miał swój wyjątkowy urok. Wojtas zgrywał twardziela i
pociągał duże, głębokie łyki wydobywając
z wnętrza brzucha pokaźne beknięcia. Zaśmiewał się przy tym jak małe
dziecko.
Już zamierzali zakończyć degustację i udać się do
szkoły, gdy
nagle,
zupełnie niespodziewanie pojawił się przed nimi Romek zwany Amerykiem. Wyrósł
zupełnie jak z pod ziemi. Nawet nie wiedzieli z którego kierunku przyszedł.
Musiał się tak po cichu do nich skradać, że zauważyli go w ostatnim momencie.
Zapewne chciał ich nastraszyć, ale ostatecznie nie bardzo mu się to udało.
- Bileciki do kontroli! – ryknął nad
uchem Wojtasa i zarechotał. Ten zdążył odwrócić się w jego kierunku i zmierzył
go badawczym wzrokiem. Ameryk nie wyglądał zbyt świeżo. Włos zmierzwiony,
kilkudniowy zarost, wytarta kurtka sportowa błagająca swym stanem o jakikolwiek
środek czyszczący. Chłopak sprawiał wrażenie jakby wracał z całonocnej balangi.
Nie przejął się mało entuzjastycznym powitaniem.
- A panowie nie do
szkoły? Co to święto lasu, czy co? Oblewacie koniec zajęć?– wyszczerzył
pożółkłe już od tytoniu uzębienie.
-
Browarek
na rozgrzewkę – rzucił od niechcenia Krzychu i spojrzał przez szyjkę na puste
już dno butelki. Jakoś nie na rękę było mu teraz to niespodziewane towarzystwo.
Romek uchodził za jednego z największych sępów w szkole. Nigdy nie miał przy
sobie kasy i szukał tylko okazji, kto go czym poczęstuje, albo zaprosi na
jakieś picie.
-
Koledzy,
poczęstujcie ubogiego, zmarzniętego pielgrzyma skromną fajeczką – zasępił
zgodnie z przewidywaniami. Krzychu rad, nie rad sięgnął po coraz chudszą paczkę
,,Marsów”. W zasadzie przyda się jeszcze zapalić przed powrotem do szkoły, a
tytoniowy chuch z ust powinien zniwelować zapach piwa. Z paczki ubyły kolejne
trzy papierosy. Błysk ognia z zapalniczki, zaważyły się trzy małe ogniki i po
chwili niemalże równocześnie trzy dymne smugi uniosły się leciutko w powietrzu,
by poszybować beztrosko ku niebu. Przez ten błogi moment panowała kompletna,
kontemplacyjna niemalże cisza przerwana w końcu przez Ameryka.
- Cóż, widzę, że wielka
popijawa zakończona – spojrzał ukosem na puste butelki po piwie. – No taki
dobry początek i na tym koniec? Jakże tak panowie. Eee…, nie godzi się.
- Dopiero po szkole, jak
pójdziemy większą ekipą, to łykniemy coś niecoś więcej w ,,Prasowej” –
odparował Krzysztof, któremu towarzystwo Romka wyraźnie było coraz bardziej w
niesmak.
- Eeech tam... – skrzywił
się Ameryk. – Po co koledzy czekać tak długo. Słuchajcie, mam pewien znakomity
pomysł. Wczoraj była imprezka u Kapucyna. Taka, damsko-męska balanga.
- Skąd wiesz? –
zainteresował się Wojtas.
- Ha, bo sam tam wczoraj
zajrzałem. Myślałem, że będzie niezła imprezka, a faktycznie była drętwa
atmosfera, jakieś bezsensowne panienki snujące się beznamiętnie po mieszkaniu i
kijowa muza. Wiecie, jak to zwykle u Kapucyna. Na szczęście wódy było sporo,
tylko chętnych do picia mało. Imprezka skończyła się przedwcześnie wtargnięciem
funkcjonariuszy mundurowych. Sąsiedzi się coś tam skarżyli. Wszyscy spękali i
uciekli. Myślę, że pewnie zostało nawet więcej niż coś niecoś po gościach. Może
skoczymy teraz do kolegi na małe poprawiny? – przymrużył porozumiewawczo jedno
oko.
Krzychu był pewien, że z
tego głupiego pomysłu na pewno nic nie będzie. Kapucyn dla naszej ekipy z trzeciej
,,e” był raczej osobą mało znaną. Nie
dopuszczaliśmy go do naszego towarzystwa. Ale Wojtas zareagował zaskakująco
szybko.
- No, w zasadzie czemu
nie! W budzie i tak nikt nie sprawdza obecności. Co najwyżej się troszkę spóźnimy.
Widząc skrzywiona minę
Krzycha tracił go łokciem.
- Majster nie pękaj. Co
nam szkodzi. Jak przygoda to przygoda. Ponoć Kapucyn zawsze jest przy kasie, to
mu z majątku nie ubędzie.
- A no właśnie. Zajrzymy
tam na chwilę. Jak go znam, to Kapucyn po starej znajomości poczęstuje nas jakąś flaszkę. Jest mi coś winien, więc
nie będzie problemu. Potem możemy iść do ,,Prasowej” – Romek Ameryk kusił
niczym mały diabełek z kreskówek o Kaczorze Donaldzie. Krzychu czuł, że wobec
zachęty dwóch towarzyszy nie ma wyjścia. Głupio było odmówić i jak jakiś kujon
pójść teraz do szkoły.
- A, co tam, niech się
dzieje, w końcu mamy wolny piątek – mruknął pod nosem.
Po spaleniu papierosów Ameryk poprowadził ich do
Kapucyna. Ten mieszkał niedaleko, bo przy ulicy Chełmońskiego. Zarówno
Krzysztof, jak i Wojtas byli tu po raz pierwszy. Weszli do cuchnącej moczem i
jakimiś rzygowinami bramy starej, odrapanej kamienicy.
- Czujecie? Pamiątka wczorajszej imprezy – Roman
puścił porozumiewawcze oko do chłopaków.
Wdrapali się na drugie piętro i stanęli przed wysokimi
dwuskrzydłowymi drzwiami, ponad którymi znajdowało się okienko zasłonięte
szczelnie od wewnątrz zasłoną. Ameryk energicznie przycisnął kilkakrotnie
przycisk dzwonka zanim usłyszał jakieś ruchy po drugiej stronie drzwi. Po
dłuższej chwili na korytarzu mieszkania zapaliło się światło, które małymi
szparkami przedarło się przez szybę ponad drzwiami. Czyjeś oko spojrzało przez
judasza. Po chwili szczęknęły zamki i otworzył im zaspany, ziewający Kapucyn.
Stał w samych gatkach i rozpiętej koszuli, którą pewnie pospiesznie nałożył na
siebie. Ogólnie wiadomo było, że nie należał on do zbyt postawnych osób, ale
zaprezentowanie się w negliżu jeszcze bardziej uwidoczniło miernotę jego ciała.
Na widok gości oczy rozszerzyły mu się w niedowierzaniu.
- A..., A.., Ameryk? Niech cię piekło pochłonie.
Odwaliło ci! O..., o tej go... godzinie zrywasz mnie z wyrka. Pożar czy co?
- Pali nas pragnienie – stwierdził
bez ogródki Roman i nie zważając na słabe protesty gospodarza wepchnął się pierwszy
do korytarza. Krzychu i Wojtas stali wciąż na klatce schodowej nie bardzo
wiedząc co robić w takiej sytuacji. Głupia sprawa. Kapucyn jakby ich nie
zauważył.
- Przyszliśmy pomóc ci posprzątać po
wczorajszej imprezie. Może butelki pozbieramy, co nie chłopaki! Sprawdzimy, czy
aby wszystkie są puste.
Ameryk odwrócił się z szyderczym
uśmiechem w stronę stojących przed drzwiami i skinieniem głowy zachęcił ich do
wejścia. Kapucyn nie oponował więc Krzychu z Wojtasem weszli do mieszkania.
- Nie..., nie..., nie wiem co ci od…
odpierrrr…doliło Ameryk, ale, ale nie..., nie możecie tu zostać. Starzy dziś
wra...wracają – zaczął się jąkać Kapucyn. Oczy robiły mu się wielkie. Po
jąkaniu można było poznać, że jest w sytuacji stresowej. Kiedy się rozluźniał
zapominał o swojej wadzie wymowy. Obecnie nie wiadomo dlaczego czuł spory
respekt przed Amerykiem i może dlatego otworzył przed nim od razu drzwi.
Zresztą Roman wspominał, że ten jest mu coś winien. Teraz próbując wyprzedzić
go na korytarzu podskakiwał przed nim na chudych nogach, co wyglądało dość
komicznie. Roman Ameryk był wysoki i tęższy od Kapucyna. Ten przy nim mógł
wyglądać jak o wiele młodszy brat, choć w rzeczywistości dzielił ich tylko rok
różnicy.
- Spokojnie Robercik...
-
O kurna, Kapucyn, ma na imię Robercik. Nawet nie przypuszczałem, że Kapucyn
może mieć jakieś imię - Wojatas szepnął z rozbawieniem na ucho Krzychowi.
-
... Robercik nie zamierzamy tu u ciebie nocować. Powiem szczerze. Może masz dla
nas coś z wczorajszej balangi? Mogą być resztki. Wiesz, jakoś mnie suszy,
trzeba walnąć klina. A gdzie nie uderzyć o tej porze, jak do zawsze dobrze
zaopatrzonego kolegi.
To chyba uspokoiło Kapucyna. Zaproponował żeby weszli
do kuchni, a on się ubierze i zaraz coś przyniesie. Kuchnia jak to w starym
budownictwie miała dość nieregularny kształt wielościanu i gabaryty dużego
pokoju. W zlewie piętrzyła się sterta brudnych naczyń. Widomy znak nocnej
hulanki. Przy oknie stał okrągły stół, przy którym spokojnie zmieściłoby się i
z dziesięć osób. Ameryk wziął taboret i usadowił się pod oknem. Łokciami oparł
się o blat, wyciągnął nogi i nalał sobie do szklanki soku z otwartego kartonu.
Zachowywał się tak, jakby był tu stałym gościem. Krzychu również przysiadł na
taborecie, a Wojtas małymi kroczkami badawczo przemierzał kuchnię wzdłuż i
wszerz. Zajrzał do lodówki, ale oprócz słoika z ogórkami i kostką masła nie
znalazł tam nic ciekawszego. W kącie za drzwiami odkrył zbiór pustych butelek
przeważnie po winie, jedną po Ciciosanie. Chwycił ją i pogwizdując pokazał chłopakom.
Ameryk zarechotał. Chwilę później w drzwiach pojawił się Kapucyn w kompletnym
już stroju z butelką wódki Polonez o pojemności trzy-czwarte. Nowiusieńka, niezaczęta.
-
Zdobyczna – uśmiechnął się w stronę Ameryka. – Jedna z lasek przyniosła to w
prezencie, ale sama nie chciała pić, to ją schowałem. Na lepsze czasy.
- No i widzisz Robercik, lepsze czasy
same do ciebie przyszły. Wcześniej niż byś się spodziewał. – Roman powitał zdobycz z promiennym
uśmiechem dziecka, które reaguje na znaną mu dobrze zabawkę. Poklepał nawet
nieco zbyt przysadziście Kapucyna po plecach. Z niewiadomych bliżej powodów z
lekko sadystyczną lubością wyraźnie pastwił się nad gospodarzem domu. Tymczasem
gospodarz z równie nieznanych powodów nadzwyczaj spokojnie przyjmował wszelkie
docinki pod swoim adresem.
- Daj nam jakieś szkło byśmy mogli wypić twoje
zdrowie, bo coś marnie dziś wyglądasz.
- To, to... miłe z waszej strony, ale jaaaa nie...,
nie mogę dziś pić. Starzy wracają – Robert znów zaczął się jąkać. Ale sięgnął
do szafki po trzy szklanki i postawił je na stole. Ameryk sprawnym ruchem
przekręcił butelkę, walnął łokciem w denko i odbezpieczył zakrętkę. Nalał
każdemu po pół szklanki i bez ceregieli wzniósł pierwszy toast.
- Zdrowie gospodarza i sponsora.
Robercik, na ciebie zawsze można liczyć. Wieczna ci za to chwała. Szkoda li
tylko, że pić z nami nie chcesz.
Ameryk wychylił od razu całą
zawartość szklanki. Przełykał powoli jakby sączył wodę, a nie alkohol. Odstawił
naczynie, głośno chuchnął i wykrzywił w grymasie usta. Nie sięgnął po sok by
popić. Od razu widać - fachowiec. Wojtas próbował mu dorównać, ale lekko się
zakrztusił i szybko nalał sobie soku. Krzychu nawet nie próbował pójść w ich
ślady. Zalał wódkę sokiem robiąc sobie z tego drinka. Upił połowę.
- Taaa... – delektował się Ameryk. -
To teraz zapalimy po papierosku.
- Błagam, tylko nie w mieszkaniu.
Stara mnie zabije. Idźcie na balkon – stękał Kapucyn.
- Chłopie, ale ty się strachliwy
zrobiłeś. Nie poznaję kolegi, no nie poznaję. Wczoraj lew salonowy, a dziś co?
- Otworzymy szeroko okno, nie będzie
nic czuć – zaproponował Wojtas. Krzychu szybko zaoponował:
- Panowie, nie przeginajmy.
Podziękujemy za gościnę i wyjdziemy sobie na zewnątrz – popatrzył wymownie na Ameryka, ale ten nie
zareagował. Dziecięcy uśmiech nie znikał mu z twarzy.
- Spokojnie, walniemy jeszcze lufę,
zapalimy papieroska i wtedy dopiero pójdziemy. A Robercik będzie miał dużo
czasu żeby po nas wywietrzyć. No chyba w imię starej przyjaźni się nie
pogniewasz?
Kapucyn już wiedział, że wszelkie
próby protestu w tym momencie na nic się nie zdadzą. Posłusznie otworzył
kuchenne okno i poszedł po popielniczkę. Nakłoniony przez Ameryka Krzychu znów
sięgnął po swoją paczkę fajek i poczęstował wszystkich. Nawet Kapucyn się
skusił. Roman tymczasem rozlał drugą kolejkę, ale tylko sobie i Wojtasowi.
Krzychu odmówił. Miał jeszcze resztki swojego drinka. Wznieśli kolejny toast.
Tym razem za przemysł spirytusowy, wiecznie żywy.
- Oby się rozwijał i procentował
tanim asortymentem – zaryczał Ameryk,
który poczuł już zew dobrej zabawy. Wkrótce zaczął nakłaniać Kapucyna do
opowiedzenia przebiegu wczorajszej imprezy. Sam na pewno dobrze znał większość
szczegółów, ale chciał, żeby poznali je Krzychu i Wojtek. Zwłaszcza zależało mu
na opowieści o interwencji policji. Chłopakom jednak trochę się nudziło
wysłuchiwanie historyjek o bliżej nieznanym im towarzystwie. Tym niemniej
siedzieli cicho. Ameryk rozlewał następną kolejkę wódki. Trzeci toast został
wzniesiony za lepsze czasy.
A czas upływał. Wygodnie siedziało się w
ciepłej kuchni. Alkohol zaczął już szumieć w głowie. Jednak Kapucyn zaczął się
robić coraz bardziej nerwowy i rozdrażniony. Znów się jąkał i nalegał, żeby
nieproszeni goście wreszcie sobie poszli. Zaproponował im nawet zabranie wódki,
soku i czegokolwiek by jeszcze sobie życzyli. W końcu Ameryk znudzony ciągłym
biadoleniem Roberta wstał i zarządził odwrót.
Wypili jeszcze na stojąco po jednej
kolejce ,,na drogę”, poczym bez ceregieli Roman chwycił opróżnioną już do
połowy butelkę wódkę i trzy szklanki, a Krzychowi polecił zabrać sok. Kapucyn
spojrzał z żalem na zabierane szklanki, ale nic nie powiedział. Widocznie gotów
był na ich stratę byle by tylko pozbyć się już intruzów. Zapewne z dużą ulgą
zamknął w końcu za nimi drzwi mieszkania.
Wyszli na ulicę. Chłód grudniowego
dnia uderzył ich po twarzach i trochę otrzeźwił. Ameryk trzymał pod pazuchą
swojej sportowej kurtki butelkę. Szklanki rozdał.
- Ale..ee.ee śmy... wy..wyorali od
Rooo...ber...cika wódeczkę – powiedział Ameryk starając się naśladować jąkanie
Kapucyna. Wojtas i Krzychu ryknęli gromkim śmiechem. To rzeczywiście była
niesamowita historia. Wpadają rano bez zapowiedzi do gościa i zabierają mu
butelkę dobrej wódki, sok i jeszcze trzy szklanki. Kto by przypuszczał, że
można w ten sposób urżnąć się za darmo. Ameryk zagrał bezczelnie, ale opłaciło
się.
- Widzieliście jakie gatki miał
Kapucyn? – śmiał się dalej Wojtas. Wszystkich ogarnęła kolejna fala głupawego
śmiechu. – Z Kubusiem Puchatkiem.
- A nie z Prosiaczkiem? Zatem nic
dziwnego, że mimo ambitnych planów tej nocy spał sam – dorzucił Krzychu.
- Panowie, trzeba oblać nasze
zwycięstwo i uczciwie podzielić się łupem – zaproponował Ameryk. – Wracamy na
Skrytą. Mamy butelkę i podajniki. Towar nie może się zmarnować. Procenty
uciekają.
- A może lepiej jakbyśmy od razu
poszli do ,,Prasowej”? Rozlejemy wódkę dyskretnie pod stołem – rzucił
propozycją Krzysztof.
- Eech... – żachnął się Ameryk i
pokręcił głową. – Mamy jeszcze czas. Chodźmy w pobliże budy, może spotkamy
jeszcze kogoś znajomego. Zabawa dopiero się rozpoczyna. Zresztą, co tu chomikować,
zostało tego tak niewiele. Obrócimy raz, dwa i po sprawie
- Masz rację. W ,,Prasowej” pewnie
jeszcze nikogo nie ma. Wracamy na Skrytą – dorzucił rozweselony Wojtas.
Wkrótce znaleźli się na powrót na
dobrze im znanym podwórku przy ławeczce koło śmietnika. Było pusto. Nikogo tam
nie zastali. O pójściu do szkoły na imprezę wigilijną nie było już mowy. Bo i
po co teraz szwendać się po szkole? Nikt z nich zresztą nie poruszał tego
tematu. Dopisywał im humor. Śmiali się i żartowali z Kapucyna. Ameryk opowiadał
im o różnych imprezach w których brał udział razem z Robercikiem. Świat po
wódce wydawał się piękniejszy, pogoda wcale nie taka zła i co najważniejsze nie
było już im tak zimno.
Kolejne dwie kolejki poszły szybko. Wojtas chcąc
okazać swoją ,,twardzielskość” cały czas starał się dorównać w piciu Amerykowi.
Krzychu znając swoje możliwości zachowywał względny umiar i na jedną kolejkę
spasował. W pewnym momencie zaczął się rozglądać za ustronniejszym miejscem
godnym oddania naturze nadmiaru przerobionego płynu. Na podwórku byłoby trudno.
-
Idę do budy, do kibla się odlać. Zaraz wracam – oznajmił.
- Za długo nie będziemy na ciebie
czekać. Jak nie wrócisz za pięć minut ominie cię ostatnia kolejka – Ameryk
podniósł w górę butelkę i nią potrząsnął. Od denka odbiły się i zakołysały
jakieś marne resztki.
- Spoko wodza, szefie. Idę na taras i
wracam zaraz.
Krzychu zniknął, a jego pobyt w
szkole nieco się przedłużył. W budynku trochę się ogrzał i niezbyt chętnie
wracał z powrotem na zimne powietrze. Pocieszał się jednak myślą, że nakłoni
obu chłopaków do przeniesienia się do ,,Prasowej”. Opuszczając budynek liceum
odniósł wrażenie, że przez okno na parterze wpatruje się w niego dyrektorka
Lisiecka. Widok jej poważnej miny rozbawił Krzycha do tego stopnia, że jego
usta mimowolnie same ułożyły się do szerokiego uśmiechu. Ale, czy dyra
rzeczywiście patrzyła na niego, czy na kogoś innego przed szkołą, tego nie był
pewien. Wolał nie sprawdzać, więc zaczął spiesznie przebiegać przez ulicę. Byle
szybko, byle jak najdalej od szkoły.
Tymczasem na Skrytej nie było już śladu ani po
Ameryku, ani po butelce Poloneza. Sceneria zmieniła się diametralnie. Na
ławeczce, tak jak go zostawił siedział Wojtas. Ale nie był sam. Wokół niego
stał Jaras Młończak i dwóch innych kolesiów z czwartej klasy. Z rąk do rąk
przechodziła butelka jabola. Chyba druga, bo jedna pusta stała już pod
ławeczką.
Na sam widok podłużnej butelki z
winem owocowym Krzysztofowi zrobiło się niedobrze. Kręciło mu się już nieźle w
głowie, a na myśl o siarkowym smaku i mdlącym zapachu taniego wina zabolał go
żołądek. Jakoś tak nagle poczucie humoru uleciało z niego w powietrze i rozmyło
się jak tytoniowy dymek. Podszedł do towarzystwa i wyciągnął papierosa z
paczki, którą nerwowo ściskał w kieszeni płaszcza. Uśmiechnął się krzywo, tak
jakoś nieszczerze, co zapewne zostało zauważone.
- Czołem koledzy, ktoś
jeszcze ma ochotę na fajkę? – powiedział na powitanie.
Odpowiedziały mu
przyjazne skinienia głowy i ręka Jarasa sięgnęła do paczki krzychowych Marsów.
Jeden z kolesiów opowiadał właśnie historyjkę z klasowej wycieczki do Krakowa.
Towarzyszyły mu salwy śmiechu pozostałych towarzyszy. Z ręki do ręki
przechodziła brązowa butelka wina z etykietą ,,Krwawy byk”. Wojtas miał
szkliste oczy i niegasnący uśmiech na twarzy. Trzymał w ustach papierosa, ale
właściwie to miętolił go bez zaciągania się. Sprawiał wrażenie jakby nie
zauważył przybycia Krisa. Gdy wypadała na niego kolej picia przejmował butelkę,
ocierał rękawem wylot szyjki i pociągał łyka. Krzychu, choć próbowano go
poczęstować odmówił. W zasadzie to nie on odmówił, ale jego żołądek. Gdy
ominęła go kolejka Krzychu nachylił się do Wojtasa.
- Gdzie Ameryk?
- Chwilę po tobie również
poszedł do kibla.
- Dziwne, ale nie
spotkałem go. A wódka?
Bartkowski wykrzywił usta
w uśmieszku i wymownie wskazał głową na pobliski śmietnik. Krzychu jeszcze
bardziej nachylił się w stronę wojtasowego ucha.
- Majster, zbieramy się
do ,,Prasowej”. Tam będzie na nas czekać reszta ekipy. Szkoda marznąć tu na
dworze.
Wojtas nie zareagował.
Trwał w pozycji skamieniałego posągu. Wciąż na twarzy promieniał mu ten głupawy
uśmieszek. Udawał, albo rzeczywiście był wsłuchany w kretyńskie opowieści
gościa z czwartej klasy. Krzychu ponowił swój apel, tym razem już nieco głośniej.
Zaczął też tarmosić kumpla za rękaw kurtki.
- Wojtas, rusz dupę, bo
ci przymarznie do szczebelków. Daj spokój z jabolami, nie mieszaj za dużo.
Wstawaj, idziemy do ,,Prasowej”. Szkoda czasu.
Niestety usłyszał to
Jaras. Pociągnął spory łyk wina i uśmiechnął się szyderczo.
- Uaaa... Widzę panowie z
wyższej sfery, istne burżuje. Idziecie pić do lokalu, czyli gardzicie
zwykłą, pospulską cafe bramą. No tak, dla was musi być lokal kategori ,,S". Może tam lepsze trunki serwują ? Trudno,
rozumiem, że gardzicie również naszym towarzystwem?
Kolesie Młończaka zarechotali jak na komendę. Wojtas też, jakby ta przygana
jego nie dotyczyła. Oczy całego towarzystwa spoczęły przez moment na
Krzysztofie, a ten poczuł zimne ukucie w okolicach wątroby. Musiał coś
odpowiedzieć. Cokolwiek. Myśli przychodziły mu jednak z niemałym trudem.
- Jesteśmy umówieni z resztą ekipy z naszej klasy. I tyle. My już po dworze
szwendamy się od samego rana.
- No to bon vogue... My też się zmywamy, nie będziemy psuć wam nastroju
naszym towarzystwem. Dopijamy wino i zmieniamy bramę – powiedził Jaras i puścił
w ostatnie okrążenie ,,Krwawego byka″.
Wojtas pociagnał sporego łyka. Krzychu, by zatrzeć niemiłe wrażenie też
chwycił butelkę, ale tylko przytknął ją do ust i udał, że pije. Nie miał
zamiaru maltretować swój żołądek tym świństwem. Młończak bez jakiegokolwiek
otrząsania się, szybkim przełykiem wykończył zawartość wina i powiedział :
-
Gdyby pojawił się Ameryk i nas szukał,
to powiedżcie mu, że docelowo będziemy zmierzać do ,,Lubuskiej″ .
-
Nie ma sprawy – odparł Krzychu.
Towarzystwo Jarasa kończyło palić
papierosy, gasiło pety w piasku i żegnając się krótkim ,,no to cześć″
odmaszerowało w stronę Parku Wilsona. Kris został z Wojtasem na ławeczce.Trzeba
było się zbierać, ale Bartkowski wcale nie okazywał chęci do ruszenia się z
miejsca.
- Idziesz do ,,Prasowej", czy będziesz tu
siedział do pierwszej gwiazdki? – irytacja Krzycha przybierała na sile.
- Dobra, dobra majster... Nie bądź taki zrzęda, bo ci z dupy wyjdzie
grzęda.
- O, ho ! Jabol wyostrzył ci humor.
- Nie zaczekamy na Ameryka ?
- A po co ? Mi on do szczęścia nie jest potrzebny.
- To możemy iść, tylko tak jakoś mi ciężko się podnieść – stękał Wojtas. -
Messerschmitty latają mi wokół głowy.
- To zacznij je zestrzeliwać.
- Stary mówie ci, prawdziwy nalot na Londyn – zajęczał Wojtas. Próbował
nawet wstać, ale się zachwiał i twardym plasnięciem wylądował swoimi czterema
literami ponownie na deskach ławeczki. Zaśmiał się głuchym śmiechem.
- Trochę się zasiedziałem, kości mi z zimna zesztywniały. Ty, majster, może
wezwiemy taksówkę?
- No zaczekaj, wrócę do budy i zadzwonię z gabinetu Lisicy po radio-taxi.
Wojtas podjął kolejną próbę powstania. Tym razem Kris musiał mu pomóc
poddźwignąć się. Gdy stanął na nogach próbował zrobić samodzielnie kilka kroków
do przodu, ale z trudem łapał równowagę. Zataczał półokręgi niczym pozbawiony
gracji początkujący łyżwiasz figurowy. Machał rękami jak ptak próbujący wzbić
się do lotu.
-
O ja pierdziele! Jesteś nieźle narąbany,
gorzej ode mnie. To pewnie przez to jarasowe wino – zaśmiał się Janczyk.
-
No, chyba... Chyba tak jakoś wyszło. Co za to
mogę, że mam dzisiaj ciąg do picia. Chłopaki przyszli z otwartym już winem.
Częstowali. Sam powiedz jak tu odmówić Jarasowi?
-
Ale mamy dziś dzień. Najpierw Ameryk,
potem Jaras... sama plejada sław. No cóż... Idziemy ?
Wojtas starał się ruszyć do przodu, ale ciało nieposłusznie wygięło się w
przeciwnym kierunku. Gdyby Krzysztof go nie powstrzymał pewnie by znów upadł na
ziemię. Wsparł się mocno na ramieniu kolegi i nagle zaczął się głośno śmiać.
Śmiał się tak jak to tylko Wojtas potrafi - rubasznym rechotem z głębi brzucha.
Krzychu w końcu też się rozchmurzył i zarażony tą głupawką sam począł się
trząść ze śmiechu. Tak z niczego, tak bez powodu. Śmiali się oboje, aż Wojtas
nie dostał napadu kaszlu.
W końcu ruszyli do przodu. Szli tak do ,,Prasowej" trzymając się
razem, śmiejąc i potykając co rusz o wystające płyty chodnika. Nie przejmowali
się niczym. Było im po prostu wesoło. Gdzieś po drodze minął ich Tomaj Korbol z
chłopakami. Krzysztof wolał, żeby ich nie zatrzymywali, bo nie miał ochoty na
kolejne nagabywanie na picie. Na szczęście Tomaj wyminął ich tylko, coś tam
pokrzykując i śmiejąc się na głos. To nie było ważne. Gdy w końcu dotarli przed kawiarnię Kris
przystanął nagle i spojrzwszy bacznie na Wojtasa powiedział starając się
naśladować głos Kapucyna:
-
A te.. teraz spo...spokojnie. Pamiętaj,
wchodzimy jak kuuu...ltu...ralni ludzie.
-
Spokooo-rockooo !
-
Czekaj, poprawię ci kołnierz kurtki.
Musisz wygladać na porządego ludzia. Jak to powiedział Jaras wchodzimy do
lokalu klasy ,,S”. A wiesz dlaczego ?
-
,,S” jak speluna ?
-
Nie, nie jak speluna. ,,S” jak special.
A wiesz dlaczego ? Bo jesteśmy burżuje!
Bartkowski machnął ręką odpędzającym gestem i nie pozwolił na majstrowanie
przy swojej garderobie. Niezrażony
tym Krzychu kontynuował wywód na temat kurtuazji wznosząc znacząco palec do
góry.
- I pamiętaj, jakby co,
to jesteśmy trzeźwi.
- Teeek yes ! Wodzu
prowadź ! – odparł
Bartkowski i nie wiadomo dlaczego zasalutował.
Weszli do ,,Prasowej"
i na szczęście nie mieli zbytnich problemów z odnalezieniem reszty ekipy z
klasy. Wszyscy siedzieli przy oknie niedaleko od wejścia. Były z nimi trzy dziewczyny, a wśród
nich ubrana na czarno brunetka z krótkimi włosami - Gabi. Fantastyczny zbieg okoliczności!
Krzychu znał Gabi z widzenia z korytarza szkolnego. Jej obecność w tym miejscu
podziałała ożywczo na jego stan umysłu. Chciał się popisać, zaistnieć, zwrócić
na siebie jej uwagę. Poczuł falę szczęścia zalewającą jego stan świadomości. Tu
w ,,Prasowej” było ciepło, przytulnie, bezpiecznie. Wydawać by się mogło, że na
tym skończą się już niebezpieczne przygody dzisiejszego dnia. Dobili oboje z
Bartkowskim do bezpiecznego i przytulnego portu. Tu mogą przeczekać nawet do
wieczora.
Ale niestety prawdziwe
kłopoty miały dopiero nadejść. I to
niebawem.
Dalsze wydarzenia potoczyły się lawinowo jak w przyspieszonym
filmie. Takie przynajmniej odniósł wrażenie Kris. Wojtas zaległ na ziemi pod
stołem i wyglądało na to, że trudno będzie go stamtąd ruszyć. I dobrze. Niech
tam się nawet prześpi. Krzychu próbował zostawić płaszcz w szatni. Wpadł na
szalony pomysł przestraszenia Babci szatniarki. Dobry humor jeszcze go nie
opuścił. Wszystko to robił, by rozśmieszyć Gabi. Ale niestety pojawił się Adolf
i Wojtek krzyknął do niej po niemiecku.
Co za beton? Dlaczego to
zrobił? To wcale nie było śmieszne. Czy jednak Bartkowski był w tamtym momencie
w stanie w pełni odpowiadać za swoje czyny? Ciepło w lokalu zrobiło swoje.
Rozjechał się chłopak. Stracił kontrolę nad swoim zachowaniem. I wtedy
przemówiła przez niego agresja. W dodatku jeszcze ta przepychanka z kelnerem w
szatni. Zupełnie niepotrzebna awantura. Wielka głupota.
Gdy chłopacy wyprowadzili Bartkowskiego za
,,Prasową” został przez chwilę sam z Olesią i Gabi. Chciał się
uśmiechać, podtrzymać jakoś rozmowę, ale wiedział, że sytuacja jest na tyle
poważna, że nie czas ani miejsce na czarowanie wymyślnymi gadkami. Olesia skarciła go natychmiast za to,
że nie zdjął w porę płaszcza. Tak jakby akurat płaszcz był wszystkiemu winien.
Obarczała go winą za całą zaistniałą sytuację.
-
Dzięki bardzo, że z pijanym kolegą
popsuliście nam taki fajny dzień. Co będzie jak Adolf zadzwonił już na policję? Nie mam zamiaru być spisywana i trafić
do kryminału. I to za
co? Tylko dlatego, że siedziałam sobie grzecznie przy coca coli?
Gabi, na którą Krzysztof patrzył bardziej przychylnie niż na wściekającą
się Olę, wstała nagle i stwierdziała że idzie do domu.
- To idź powiedz chłopakom żeby
zabrali kurtki, bo ja też się zmywam. Nic dobrego nas dziś tu nie spotka.
Niech przyjdą też po niego – Olesia wskazała
lekceważąco na Krisa.
Gabi wyszła. Krzychu nie miał siły by
ruszyć za nią. Za dobrze mu się siedziało w tym ciepłym miejscu, przy stoliku. Po chwili przybiegł zdyszany Zbyś. Zaczął
uspokajać, że Wojtas jest już bezpieczny na ławeczce. Rzucił pomysłem, żeby się
wszyscy przenieśli do innej knajpy, gdzieś do centrum miasta. Olesia jednak
była zła jak osa. Nie chciała słuchać żadnych propozycji Chudego. Wstała i
poszła zapłacić rachunek do baru. Wtedy do stolika podszedł Medżik i
zaproponował, żeby jednak wszyscy wyszli za ,,Prasową”. Tam będą
bezpieczni. W lokalu są już spaleni i nie ma sensu dalsze tu przebywanie. Kris chcąc, nie chcąc musiał wstać, a Zbyś stwierdził, że
poczeka jeszcze na Olesię.
Właśnie wtedy, gdy robiło mu się
ciepło i przytulnie w gościnnych murach kawiarni Krzychu znów musiał wracać na zewnątrz. Nie był z tego powodu
bynajmniej szczęśliwy. Nagle przestało być wesoło, a zrobiło się raczej ponuro. Ponownie odczuł żołądkowe
boleści. Nie czuł się najlepiej. Alkoholowe odurzenie po porannej wódce zamiast
ustępować jakby w tym momencie się spotęgowało obnażając swoje najgorsze
strony. W towarzystwie Medżika wyszedł z kawiarni. Znów owiał go chłód
grudniowego popołudnia.
Widok nieprzytomnego Wojtasa
siedzącego na ziemi ze spuszczoną głową nawet go nie zdziwił. Po tym ile on
dziś wypił i namieszał, taki stan mógł być po prostu reakcją nadwyrężonego
organizmu. Zastanawiał się co będzie dalej. Co będzie z Wojtasem i co z nim?
Nie miał zamiaru wracać jeszcze do domu. Na pewno nie w tym stanie. Najlepiej
byłoby się gdzieś zamelinować. Może u Erwina, ale Medżik odradzał. Mówił coś o
wyprawie Erniego po kruszony. Ale Erni przepadł bez wieści. Po krótkim
siedzeniu na ławeczce poczuł się na tyle niedobrze, że musi w trybie
natychmiastowym ewakuować się do ubikacji. Wracając do ,,Prasowej” widział
kątem oka Chudego i Olesię. Kłócili się przy wejściu do szatni.
Wyrzuciwszy z siebie nadmiar goryczy
wódczanego uprzykrzenia fizycznego poczuł się nieco lepiej i jakby trzeźwiej. Po chwili ktoś zapukał w drzwi
kabiny. To znów był Medżik.
- Krzychu żyjesz?
- Tak, dzięki już mi lepiej. Lekkie
niestrawności po wódce.
Masz jakąś miętówkę?
- Tak. W chlebaku, który zabrał mi
Erni.
- To niedobrze... Może zmówisz mi
gorzką herbatę?
- Herbaty zostały już zamówione, ale
nie dotarły do nas.
Raczej bym na nie już nie liczył – odparł Medżik. – Będziemy musieli się z stąd
zmywać, bo robi się za duży gnój. I to nie tylko przez Wojtasa.
Bartek mobilizował Krzycha do
działania. Ponaglał go, by nie siedzieli za długo w ubikacji. Kris choć nadal czuł jak kręci
mu się w głowie zachowywał w pełni jasność oceny sytuacji. W końcu poczuł,
że może już opuścić ten
przybytek ulgi. Mógł, ale
skąd miał przypuszczać, że nie powinien…
Tego nie można było w żaden sposób
przewidzieć. Zbieg wypadków ułożył się dla nich fatalnie. Gdy uchylili drzwi od
toalety trafili prosto na postać wicedyrektorki Więcki. Stała w przejściu
pomiędzy szatnią a kawiarnią. Obok niej stał z nieciekawą miną Smutny Staś w
towarzystwie Don Pedra i Grubera. Więcka o coś ich wypytywała, ale zaciekawiona poruszeniem
drzwi od toalety odwróciła się w ich stronę i obrzuciła wychodzących groźnym spojrzeniem.
- O kurw..! – okrzyk
zdziwienia zamarł na ustach Matela. Krzychu przez chwilę pomyślał, że ma
alkoholowe zwidy, że ujrzał właśnie kogoś podobnego do wice dyrektorki ze
szkoły. Ten ktoś przyglądał im się bacznie, nader bacznie, zbyt natarczywie...
Niestety, to nie były żadne majaki tylko jak najprawdziwsza rzeczywistość.
Bolesny fakt. Gdy to zrozumiał próbował jeszcze odruchowo cofnąć się w głąb
ubikacji, ale powstrzymał go stanowczy głos dyrektorki.
- A dokąd to? Ukrywacie
się? I kogo to ja widzę? No proszę znajome twarze z trzeciej „e”, Matel i
Janczyk. Proszę, proszę, zapraszam do towarzystwa.
Dyra podeszła do nich na odległość
chuchu i pociągnęła nosem. A że była niższa musiała stanąć na palcach.
Pierwszego powąchała Matela.
- Tfu, co za okropny
smród tytoniu.
Przy Krzysztofie zrobiła kwaśną minę
i szybko odskoczyła. Medzik mimowolnie uśmiechnął się. Obeszła ich szybko na
około, stanęła w drzwiach toalety i zajrzała do środka.
- Czy ktoś jeszcze się tam z wami
ukrywał?
Nikt nie odpowiedział. Krzychu stał
zupełnie sparaliżowany i zszokowany.
- Pani dyrektor... –
bąknął, ale był tak zaskoczony, że chyba sam nie wiedział co ma powiedzieć.
Matel miał teraz nieciekawą
minę. Spoglądał w stronę drzwi wyjściowych, ale tam stał już historyk Ponury.
Przysunął się dyskretnie za jego plecami, by móc zajrzeć do środka. Krzychu
wykonał podobny ruch. Nauczyciel blokował wyjście i nie pozwalał nikomu przejść
do szatni. Zniknął cały hałas, jaki jeszcze parę minut temu unosił się z tego
miejsca. Nawet radio już nie grało. Szurały natomiast nerwowo krzesła i śpiesznie
przenoszone na swoje miejsca stoły. W środku był jeszcze matematyk Knorowski i
chemiczka Dysiowa. Oboje stali przy barze i rozmawiali z kelnerką Adolfiną i
pakownym kelnerem. Więcka kazała Ponuremu mieć baczenie na zatrzymanych w
szatni uczniów, a sama zajrzała na salę. Długo przypatrywała się klientom
,,Prasowej”, jakby jeszcze kogoś poszukiwała. Mały kelner tłumacząc coś
Knorowskiemu pokazywał akurat palcem na stolik przy którym siedzieliśmy. Więcka
podążyła wzrokiem w tym kierunku i dostrzegła Zbycha. Więcka wskazała na niego
palcem i przywołała do siebie. Ten podszedł pewnie zupełnie nie spodziewając
się żadnych przykrości. Za nim jak cień podążała struchlała Olesia.
-
No proszę, jeszcze jeden utracjusz z trzeciej ,,ce” do kompanii. I to kto, sam przewodniczący
klasy - pan
Hulewicz. Ładny przykład. Nie ma co – Więcka wydarła się na niego. Olesię
zignorowała.
Zbyś zapewne był nie mniej zaskoczony
jak Kris i
Bartek. Uśmiechał się teraz nerwowo i wzruszał ramionami. Bo o co właściwie
chodziło? Czy robili coś nielegalnie?
- Niech pan jeszcze wybada, kto z tu
obecnych mógł pić alkohol. Ja zabieram tę gromadkę na spotkanie z dyrektor
Lisiecką – powiedziała Więcka ściszonym głosem do Ponurego. Na powrót zwróciła
uwagę na stojących przy szatni chłopaków.
-
Panie Janczyk, a gdzie pana towarzysz od kieliszka
Bartkowski?
To pytanie wypowiedziane jednym
tchem, z taką oczywistością i swobodą w głosie wprawiło wszystkich w jeszcze
większy szok i przerażenie. Skąd dyra wiedziała o Bartkowskim? Czyżby ich
gdzieś widziała dziś razem? Wszechwiedząca Więcka. To było jak koszmar z
fatalnego snu. Zupełnie nierealne, niemożliwe. Krzychu po raz kolejny odnosił
wrażenie jakby owładnęły nim majaki, zwidy. To wszystko co się wokół niego
obecnie działo nie mogło być rzeczywistością. To tylko zły sen. Tylko kiedy się
z niego obudzi? Poczuł jak najbardziej realną, zimną i lepką stróżkę potu,
która ślimaczym tempem poczęła przesuwać się wzdłuż jego pleców ku dołowi.
-
Kto? – wybąkał drętwym głosem udając, że nie zrozumiał
pytania. Ale Więcka już była odwrócona w stronę wejścia do sali. Jakaś grupka
dziewczyn podniosła się właśnie od stolika i pragnęła zapewne cichaczem opuścić kawiarnię. Wśród nich była
Mimi i Lennon.
-
A panie dokąd. Proszę jeszcze zostać na miejscu – zwróciła się do nich stanowczym
głosem, a po chwili dodała głośno na całą salę. – Wszyscy, którzy są z Dwójki zostaną
spisani. Nikt stąd nie wyjdzie bez wylegitymowania się. Profesor Ponury i
profesor Knorowski będą spisywali personalia!
Kolejne zimne ciarki przebiegły
Krzysztofowi pod skórą. Znów zabolał go żołądek. Przymknął oczy i starał się
zignorować ból. Przypatrywał się temu, co działo się w ,,Prasowej”. Większość z
przebywającej w środku młodzieży zastygła w siedzących pozach. Panowało upiorne milczenie. Między stolikami
uwijał się już Ponury w towarzystwie matematyka Knora. Oboje sprawdzali
legitymacje. Przy bufecie stała cały czas chemiczka Dysiowa i wysłuchiwała
relacji
Adolfa i pakownego kelnera.
To był nalot. Prawdziwa obława
nauczycieli na ,,Prasową”. Spisywanie uczniów w dniu wolnym od nauki, w czasie
pozaszkolnym? Z jakiej racji, z jakiej przyczyny? Nie ulegało wątpliwości, że
to musiała być robota Adolfa. To kelnerka musiała zadzwonić do szkoły i
powiadomić dyrekcję. Nie zadzwoniła więc, tak jak się odgrażała na policję,
tylko do szkoły. Krzysztof powoli zaczął analizować całą sytuację. Nie
wyglądało to za ciekawie. Dyra nie wiadomo skąd, ale wiedziała o nim i
Bartkowskim. Jego złapała, Wojtas ma więcej szczęścia. Tak sobie pomyślał, ale
już po chwili miał się przekonać, że myli się bardzo. Dysiowa zakończyła
rozmowę z kelnerką i pobiegła szybko do dyrektorki. Rzucił spojrzeniem na
stojących w szatni i ściszonym głosem powiedziała:
-
Kelnerka mówi, że za kawiarnią jeden z chłopaków leży kompletnie
pijany przy ławce. Przyszedł tu w towarzystwie tego drugiego – tu wskazała
głową na Janczyka. - To pewnie ten, po którego..., no wie pani... przyszliśmy.
-
Niech pani pójdzie tam z Knorowskim, a ja razem z tymi
gagatkami – tu pokazała skinieniem głowy na stojących w szatni – poczekam na
was przed wejściem. Zabieramy ich do szkoły. Już dyrektorka Lisiecka się nimi
zajmie.
-
Kierowniczka poprowadzi nas przez wyście od zaplecza –
oznajmiła Dysiowa i pobiegła z powrotem na salę po matematyka. Więcka odwróciła
głową, tak jakby z powrotem przypomniała sobie o całej grupie stojącej w szatni
i popatrzyła z wymowną dezaprobatą akurat na Krisa. Ten mimowolnie wzruszył ramionami.
- Pójdziecie ze mną do
szkoły. Pokażecie się pani dyrektor.
- Ale dlaczego? Co myśmy
takiego zrobili? – Zbychu zaczął się buntować.
- Ty mnie lepiej w tej
chwili nie denerwuj! Co zrobiliście, to się dopiero okaże. Wszyscy jesteście w
nienajlepszej sytuacji, więc radzę nie dyskutować ze mną. Kolega Janczyk zaraz
opowie nam historię swej alkoholowej przygody. A wy co, niewinne ptaszki? To
ciekawe coście tu robili? Bo chyba nie były to korepetycje z biologii – Więcka
buchała złością jaką dotychczas nikt z uczniów nie oglądał. Zaskoczony Chudy zamilkł i porzucił
jakąkolwiek próbę polemiki.
Słowa dyrektorki
sprawiły, że Krzychu znów poczuł chęć powrotu do ubikacji. Odwrócił się na pięcie
i chwilowo utracił poczucie równowagi. Bartek stojący przy nim w porę
przytrzymał go za rękaw. Oczywiście nie uszło do uwadze Więcki, która
skwitowała to złośliwie:
- Wyprowadźcie go na
zewnątrz, bo jeszcze gotów nam tu zasłabnąć.
Cała zebrana w korytarzu
ekipa w towarzystwie dyrektorki wyszła przed ,,Prasową”. Wkrótce dołączył do
nich Knor ciągnąc pod pachą na wpół przytomnego Bartkowskiego. Krzychowi dopływ
świeżego powietrza zakręcił w głowie i wódczany amok znów zawirował przed
oczami. Chyba nie czuł się tak pijany, jak bardziej zmęczony. Od rana ciągle
gdzieś się przemieszczał, nieźle się nachodził i do tego zmarzł. Bolał go wciąż
żołądek. Jedynie przez chwilę poczuł niewielkie odprężenie, gdy zobaczył
nadchodzącego Macieja Kurnika. Fakt, przecież dziś rano umawiał się z nim na
spotkanie w ,,Prasowej”. Zdezorientowany Maciej widząc całą ekipę stojącą przed
kawiarnią myślał zapewne, że to jakiś żart i sam próbował żartować. Wyglądało to
dość komicznie, gdy zażartował sobie z Więcki. Ale był to zaledwie mały
epizod humorystyczny w całej tej fatalnej sytuacji. Maciej szybko oddalił się
spod ,,Prasowej”, a oni z dyrektorką mieli ruszyć do szkoły.
Wyrwany z pewnego
odrętwienia Kris próbował
zrobić krok na przód. Nieszczęśliwie zachwiał się i mógł się przewrócić.
Kontrolował jednak w pełni całą sytuację. Zachwianie równowagi było niestety
kolejnym dowodem dla dyrektorki potwierdzającym jego stan upojenia
alkoholowego. Chwyciła go za rękaw, ale wkrótce puściła i kazała asekurować
jego marsz Zbychowi i Bartkowi. Olesi udało się szczęśliwie zwiać. Nikt z grona
pedagogicznego nie zwracał na nią uwagi, więc dyskretnie oddaliła się. A oni w
trójkę, z ekipą Smutnego Stasia, w asyście dyrektorki Więcki rozpoczęli milczący przemarsz
do szkoły. Nie chcieli między sobą rozmawiać w obawie, że dyra będzie ich
podsłuchiwać. Nie było też o czym. Sytuacja tak dziwna, niecodzienna, że sami
jeszcze nie bardzo wiedzieli jak na nią zareagować. Nie wiedzieli też co
planuje dyrektorka, dlaczego każe im iść do szkoły. W najgorszej sytuacji był na pewno
Bartkowski. Krzychu natomiast zastanawiał się nad swoim położeniem. Nie uważał
wcale, że jest takie beznadziejne. Postanowił przyznać się do piwa i w razie
przesłuchania nie mówić nic o wódce. Wypił piwo i tyle. Co mogą mu za to
zrobić?
Gdy dotarli do szkoły
dyrektorka kazała im wszystkim wejść do pokoju profesorskiego. Zastali tam nauczycielkę od niemieckiego i starą, poczciwą Kazię uczącą geografii. Profesorka od
Niemca wybiegła natychmiast, żeby otworzyć gabinet pielęgniarski dla
Bartkowskiego. Kazia, która została siedziała
przy oknie ze
szklanką herbaty. Widząc ich głośno westchnęła i pokiwała z dezaprobatą głową. Więcka energicznym
ruchem nakazała Krzysztofowi przejście do sekretariatu.
- Zdejmij płaszcz. Pójdziesz teraz ze mną do
gabinetu pani dyrektor Lisieckiej.
Sekretariat
przez który wchodziło się do gabinetu dyrektorskiego znajdował się w zaraz w
sąsiedztwie pokoju profesorskiego. Za biurkiem siedziała sekretarka pani
Janowska.
- Jesteśmy już pani Halinko – wchodząc zwróciła się do niej Więcka. – Będzie musiała pani została dziś trochę
dużej. Przez to towarzystwo będziemy mieli jeszcze nieco pracy. Niech pani wprowadzi tego
tu ancymona do pani dyrektor. Ja idę do tego w gorszym stanie. Położyliśmy go w ambulatorium.
Janowska usłużnie skinęła
głową. Krzysztof pociągnięty za rękaw
wylądował wkrótce w miękkim fotelu naprzeciwko dyrektorskiego biurka. To była
prawdziwa jaskinia lwa lub raczej nora lisicy, bo tak była dyrektorka nazywana
przez licealistów. Znalazł się tu pierwszy raz w życiu. Niewielki gabinet, z
meblościanką i biurkiem po jednej stronie i dwoma fotelami oraz ławą po
drugiej. Szara ściana, jakiś obraz, na oknie firanki i dwie zasłony w trudnym
do określenia odcieniu beżu. Lisiecka, kobieta niskiego wzrostu o bujnej blond
czuprynie, siedząca za obszernym, rzeźbionym biurkiem przybrała niespodziewanie
postać groźnego monstrum. Uniósłszy się na rękach i wychyliwszy nieco do przodu
sprawiała wrażenie jakby zespoliła się w jedno z rzeźbionym meblem. Patrzyła
przez krótką chwilę na Krzysztofa z wyraźnie malującą się na jej twarzy
dezaprobatą. Pokiwała przy tym głową, tak jakby doskonale już znała wszelkie
przewinienia posadzonego przed nią delikwenta. Mimo to przybierając ostry ton
spytała:
- Jak się nazywasz, z której jesteś klasy?
Wymierzyła w Krzycha
piorunujące spojrzenie. Miękkość fotela w którym spoczął utraciła swą
właściwość fizyczną i dokonała transformacji w trudną do usiedzenia twardość.
- Krzysztof Janczyk, trzecia ,,e” – wybrzmiała
automatyczna odpowiedź.
Dyrektorka wydostała się
zza biurka, podeszła do drzwi i otworzywszy je rzuciła w znajdującą się za nią
przestrzeń:
- Niech pani wyszuka mi dane Janczyka i
przyniesie numery telefonów do domu i do jego rodziców do pracy.
Zamknęła drzwi i
wróciła za biurko. Jej spojrzenie było jednak nieco złagodzone.
- No, Janczyk, czy ja cię dziś chyba nie
widziałam w szkole?
Wychodziłeś
ze spotkania wigilijnego. Pamiętam, że byłeś bodajże w płaszczu. Tak mi się
od razu coś wydało podejrzanego w twoim zachowaniu.
Krzysztof wzruszył
obojętnie ramionami.
- Podobno piłeś w szkole wódkę, a
później poszedłeś z koleżkami urządzać rozróbę w kawiarni ,,Prasowa” - zrobiła krótką pauzę jakby oczekiwała, że
Krzychu jej przytaknie. Nie doczekawszy się jednakże żadnego odzewu ani reakcji
kontynuowała.
-
I co, pewnie myślałeś, że ujdzie ci to na sucho? Że nikt się w szkole
nie dowie? Myślisz teraz pewnie, że niby nic się nie stało?
Kris spoglądał na nią zdziwionymi oczami.
- Zaraz poinformuję szacownych twoich
rodziców o wybrykach synka i zażądam, żeby przyjechali cię odebrać. A jakie
konsekwencje wyciągnie wobec ciebie i twoich koleżków szkoła, zobaczymy po
świętach. Masz więc teraz trochę czasu na przemyślenie swojego ohydnego
postępowania.
Krzysztof wysłuchiwał
tego wszystkiego z rosnącym przerażeniem. Lisiecka, podobnie jak Więcka
wiedziała dużo więcej niż przypuszczał. Nie obroni się zeznaniem, że pił tylko
piwo. Natomiast zarzut o robieniu rozróby w ,,Prasowej” wzburzył go bardzo.
Chciał protestować, ale czuł dziwną suchość w gardle, która uniemożliwiała mu
wydobycie głosu. Dyrektorka i tak na razie nie zamierzała wysłuchiwać jego
relacji.
-
Myślicie, że jak nie ma lekcji, to wam wszystko wolno? Czy w
szkole, czy poza nią wciąż pozostajecie uczniami Drugiego Liceum Ogólnokształcącego.
Powinniście o tym pamiętać. Swoimi wybrykami przynosicie tylko wstyd i sobie i
szkole. Psujecie tak dobrą opinię, na którą pracowało kilka pokoleń uczniów. A
wy ją bezwstydnie zszargaliście i to dzisiaj, w tak świątecznym dniu. Zakały jedne! Czy wy w ogóle zdajecie
sobie sprawę z wagi waszej postawy? Żeby tak się zachowywać w publicznym
miejscu. Takie świadectwo wystawiacie naszej szkole?!
Ostatnie słowa prawie wykrzyczała.
Nagłym ruchem wybiła się zza biurka. Widać, że była mocno zdenerwowana.
Podeszła do okna i rozchyliwszy firankę popatrzyła na szkolne podwórko jakby z tamtego
kierunku chciała zassać dodatkową energię do kolejnego ataku. Machinalnie pociągnęła
za klamkę. Skrzydło okna żałośnie jęknęło, ale nie otworzyło się. Zrezygnowała z
próby otwarcia. Wróciła na fotel i zaatakowała z nową falą wściekłości.
- W ogóle jak do tego mogło dojść? Bo ja sobie
nawet nie umiem wyobrazić. Kto wam sprzedał alkohol? Przecież jeszcze nie macie
ukończonych osiemnastu lat. Ktoś was do tego namówił? Jak go wnieśliście do
szkoły i gdzie piliście? W klasie, podczas wigilii?
Pytanie niczym balonik nadmuchany
gazem zawisło na moment w powietrzu. Sekunda martwej ciszy, a potem ów balonik pękł z hukiem kolejnych słów
dyrektorki.
- To się po prostu nie mieści w
głowie. Wasz wychowawca już poszedł do domu, ale po świętach jeszcze sobie z
nim porozmawiam. A teraz radzę ci się od razu przyznać i nie zmyślać. Po uszy
już tkwisz w bagnie, a dalsze mataczenie pogrąży cię jeszcze bardziej.
- Pani dyrektor, ja nic nie rozumiem. To
wszystko co pani mówi... To nie tak... Nie w szkole... – zaczął bełkotać
Krzychu.
- Pewnie, że nie rozumiesz, bo jesteś pijany. I to niestety
widać wyraźnie. Więcej dowodów twojej niewinności nie potrzebuję. Szkoda, że
nie mam alkomatu, ale policji nie będę wzywać. Poczekamy aż wytrzeźwiejesz – zareagowała nerwowo Lisiecka. W tym momencie ktoś zastukał do drzwi. Po
chwili ukazała się głowa pani Janowskiej. Podała tekturową teczkę.
- Tu są dane Janczyka. Profesor Więcka
prosiła przekazać, że ten drugi uczeń, Bartkowski jest zupełnie nieprzytomny.
- Dobrze, zaraz przyjdę,
tylko zadzwonię do rodziców Janczyka. Niech pani od razu poszuka też telefonów do rodziców
tego drugiego – Lisiecka zaczęła pospiesznie przeglądać zawartość przyniesionej
jej teczki. – Kto może teraz zwolnić się z pracy i przyjechać po ciebie,
ojciec, czy matka?
- Pani dyrektor, uważam, że co do pewnych
informacji jest pani w błędzie. Może przedstawię jak było w rzeczywistości... –
Krzysztof, choć wciąż kręciło mu się w głowie próbował walczyć, a jednocześnie
sprawić wrażenie człowieka w pełni kontrolującego swoje zachowanie.
- Co? Jak śmiesz wytykać mi błędy! Jeszcze nie
wytrzeźwiałeś, chcesz mi tu opowiadać swoje pijackie bajeczki! Czy nie
ostrzegałem cię, że tylko pogrążasz się jeszcze bardziej.
- To znaczy, chciałem tylko powiedzieć.. Chciałem
powiedzieć,
że w szkole nie było alkoholu, a w ,,Prasowej” nie było rozróby. Na pewno nie z
moim udziałem.
- No tak, a alkohol też pił ktoś inny. Nie będę
dziś z tobą dyskutować na temat twojej wersji przebiegu wydarzeń. W stanie
upojenia jesteś kompletnie niewiarygodny. Zresztą nie to jest teraz istotne. To
do kogo mam dzwonić? Do ojca? – dyra
uznała temat za zamknięty. Trafiwszy wreszcie na potrzebne jej dane z teczki
chwyciła za słuchawkę telefonu stojącego na biurku, a ponieważ nie doczekała
się odpowiedzi wykręciła numer do ojca Krzycha.
- Dzień dobry, dyrektorka Lisiecka z Drugiego LO. Czy mogę rozmawiać z
panem Janczykiem? Tak. Proszę pana, chcę poinformować, że przede mną w
gabinecie siedzi pański syn. I to jeszcze nie jest najgorsza wiadomość. Otóż,
to, że siedzi o własnych siłach to i tak lepiej niż to, że nie leży. Tak, pana
syn. Bez wątpienia on. Pana syn Krzysztof jest pijany. Skąd to wiem? Czuć na
kilometr. Poza tym był widziany w towarzystwie swoich kolegów jak pili wódkę.
Prawdopodobnie pili ją w szkole, w czasie, gdy odbywała się nasza licealna
wigilia. Rozumie pan, że ja jako dyrektorka szkoły biorę odpowiedzialność za
niego i nie mogę go w takim stanie wypuścić na ulicę. Proszę przyjechać i
odebrać syna. Będzie tak długo czekał w szkole, aż ktoś z rodziców go nie
odbierze. Czekam. Tak. Do widzenia.
Trzask słuchawki
odkładanej na widełki wyrwał Krzycha z zadumy. Nie bał się ojca. Jest w stanie
mu wszystko wytłumaczyć. Bał się jedynie tego, że nie mogąc w pełni
wypowiedzieć swojej wersji wydarzeń może być teraz przez dyrektorkę oskarżany o
różne inne dziwne czyny. W zasadzie może mu teraz przypisać wszystko, nawet to,
że pobił kelnerkę i zdemolował całą ,,Prasową”. Na myśl o tym uśmiechnął się
lekko ironicznie. Dyra podchwyciła ten grymas.
- Widzę, że dobry humor cię nie opuścił.
Ciekawe, czy nadal się będziesz śmiał jak zwołam radę pedagogiczną, która
zastanowi się nad twoim dalszym losem w szkole.
Po raz kolejny wstała zza
biurka i kazała mu przejść do pokoju profesorskiego. Sama zaś udała się do pokoju
pielęgniarskiego. Gdy wszedł zobaczył Chudego i Medżika oraz resztę chłopaków siedzących ze spuszczonym
głowami przy długim stole. W pokoju był też Ponury i Knorowski, zajęcie spisywaniem
personaliów.
Nie zwracali baczniejszej uwagi na siedzących.
-
I co, jak tam przesłuchanie na komendzie – zapytał Zbyś,
którego widać cała ta sytuacja chyba nieźle bawiła.
-
Zadzwoniła po starego, żeby przyjechał po mnie do szkoły.
Uważa, że jestem za bardzo pijany by wracać sam do domu, a na dodatek posądza
mnie o robienie gnoju w ,,Prasowej”. Jakiego gnoju? Przecież to nie ja. Ale ona
ma swoją ustaloną już wersję wydarzeń.
-
Pieprzysz! – Medżikowi dość głośno wyrwało się z ust. Ponury
spojrzał na niego karcącym wzrokiem. - Wszystko, to pewnie robota Adolfa albo tego
penera kelnera. To oni musieli zadzwonić ze skargą do
dyrektorki. Zresztą widziałem jak w ,,Prasowej” Adolfina nakablowała na nas i wydała Bartkowskiego.
-
Nasz też zwinęli i za
co? Za zbicie szklanki – odezwał się Smutny Staś i dodał ściszonym głosem. – No i za to wino,
cośmy cichcem pod stołem nalewali! Niezłe jaja, co? Tylko czy to jest powód żeby nas od
razu targać do szkoły? Na jaką cholerę?
Teraz Chudy
nachylił się konfidencjonalnie do ucha Krzycha i szepnął:
-
Wiesz jakie tu były jaja. Jak tylko przyszedł Knor kazał nam w pojedynkę
wychodzić na korytarz i chodzić wzdłuż linii od płytek na podłodze. Potem
chciał żebyśmy chuchali mu w nos. Sprawdzał, czy jesteśmy nawaleni. Istna paranoja.
-
Ciekawe, co z nami teraz zrobią? Też będą wzywać naszych
starych? – zamartwił się Don Pedro.
Na odpowiedź nie musieli długo
czekać. Chwilę później w pokoju nauczycielskim pojawiła się Lisica. Rzuciła
krótką gadkę umoralniającą, zapowiedziała, że do sprawy wróci po świętach i
kazała wszystkim rozejść się do domów. Wszystkim oprócz Krzysztofa.
Ubierając się w kurtkę Chudy
popatrzył smutno na Krisa.
-
Przykra sprawa. Trzymaj się. Będziemy w kontakcie. – poklepał
go po ramieniu.
-
,,Wszyscy jedziemy na tym
samym wózku, od strachu ratuje nas tylko defekt mózgu” – Medżik zaintonował po
cichu piosenkę ,,Dezertera”. Oboje pożegnali się z Krzychem i wyszli. A on
został sam i poczuł się jakoś głupio.
Ponury usłużnie pobiegł ze swoimi
notatkami za
dyrą. Knor po chwili też gdzieś się ulotnił. Krzysztof został sam w pokoju profesorskim
jedynie pod
strażą Kazi. Tam, gdzieś na końcu korytarza dogorywał w izolatce
Bartkowski. On to dopiero ma przegwizdane. Kazia litościwie zaproponowała
Krzychowi zaparzenie herbaty. Przystał na to z dużą ochotą. Nareszcie ktoś okazał mu
jakiś humanitarny gest. Dziwiło go to, że nikt dotychczas nie oczekiwał z jego
strony żadnych wyjaśnień. Lisica z góry już zawyrokowała jego winę. Nie mógł
się bronić. Czuł się ofiarą wplątaną w jakąś nieziemską aferę. Poczuł nawet
złość na Bartkowskiego, że przez to, iż starał mu się pomóc, był przy nim przez
cały dzień, niósł go do ,,Prasowej”, teraz stał się współwinnym jego utraty
nieprzytomności. Milcząca Kazia postawiła przed nim herbatę. Pił gorzką, tak
jak pragnął. Ciepła esencja herbaciana miała kojący wpływ na jego żołądkowe
dolegliwości. Czas wlókł się niemiłosiernie wolno. Zegar wiszący nad wyjściem z
pokoju odmierzał poszczególne minuty, które z mozołem zamieniały się w minutowe
piątki, a potem dziesiątki. Z informacji, jakie padały z ust profesorki
od niemieckiego, która raz po
raz wpadała do
pokoju dowiedział się, że z Wojtasem jest źle, że nie mogą go ocucić. Czekają
jednak na przybycie jego matki, bo ojciec jest poza Poznaniem i dojedzie
dopiero wieczorem.
Jakiś czas później przez
uchylone drzwi widział biegnącą matkę Bartkowskiego. Krzyczała coś, ale słowa
te wyraźnie skierowane były do Lisieckiej, która lekkim truchtem próbowała ją
dogonić. Zrobiło się nawet zamieszanie, tak, że przez chwilę został sam w
pokoju. Przez myśl przebiegł mu nawet koncept ucieczki, ale właśnie wtedy
pojawił się ojciec Krzysztofa – Leon
Janczyk. Od momentu rozmowy w gabinecie dyrektorki minęła dobra godzina. Leon
był lekko zdenerwowany, ale na widok swojego syna siedzącego spokojnie przy
stoliku uśmiechnął się z politowaniem.
-
Widzę, że jesteś cały. Zaczekaj, mam jeszcze porozmawiać z tą
narwaną waszą dyrektorką.
Wyszedł i wrócił po
niecałych dziesięciu minutach. Był spokojny. Powiedział jedynie cichym głosem:
-
No, tak narobiliście niezłego bigosu. Choć, pogadamy w
samochodzie. Tu nie ma sprzyjającej atmosfery – potoczył wzrokiem po pokoju.
Krzychu odczuł wreszcie
dużą ulgę. Czuł, że ojciec w tej chwili stoi całkowicie po jego stronie.
Nareszcie jest ktoś, kto będzie chciał go w pełni wysłuchać. Mógł wreszcie
opuścić mury nieprzychylnej mu szkoły. Wychodząc z ojcem przed budynek
zobaczyli podjeżdżającą karetkę pogotowia. Jechała bez pośpiechu, bez sygnału.
-
Tak – pokiwał głową Leon Janczyk. – Twojego kolegę zabiorą
prawdopodobnie do szpitala na obserwację. Dyrektorka wysnuła nawet teorię, że może być pod
wpływem jakimiś
środków
odurzających.
-
No, nie! – Krzychu stanął jak wryty. – To już jest przerost
wyobraźni nad rzeczywistością. Byłem z Wojtasem przez cały dzień. Wypił dużo.
Fakt. Ale nie brał żadnych narkotyków. Skąd by miał je niby mieć? To jakaś
paranoja.
-
Zobaczysz Krzyś, jeszcze ciebie wrobią w jakiegoś dilera
narkotyków – powiedział smutno Leon otwierając samochód.
Krzychu znalazł się na miękkim fotelu
przedniego siedzenia janczykowego cinkusia. Czuł się bezpiecznie. Ogarnęła go
nagle senność, przemożna chęć zamknięcia oczu. Chciał jednak opowiedzieć
wszystko ojcu. Od początku, całą historię dzisiejszego dnia. Ojciec jednak o nic
nie pytał. Prowadził samochód. A jemu tak bardzo chciało się spać. Walczył ze
zmęczeniem. W końcu przegrał.
Resztę
dnia przespał w swoim pokoju. Wstał tylko po to by zjeść kolację. Matka była
wściekła na niego. Żądała natychmiastowych wyjaśnień. Ojciec przeciwnie, cały
czas opanowany czekał cierpliwie aż Krzychu się pozbiera. Jedząc powoli grzanki
z serem Krzysztof ogólnikowo opisał zajścia dopołudniowe. Gdyby był tylko sam
na sam z ojcem powiedział by wszystko, przy matce wolał pewne szczegóły ominąć.
Leon machnął ręką i stwierdził, że on nie takie numery z kolegami robił w
technikum w czasach swojej młodości. Wyraził nadzieję, że po świętach wszystko
rozejdzie się po kościach i zakończy co najwyżej obniżonym stopniem zachowania
na półrocze. Był optymistą.
17.
Nazajutrz
Nocy po piątkowych wydarzeniach nie
była dla mnie spokojna. Przeróżne, dziwaczne myśli kłębiły się, dopadały,
męczyły, podtruwały i uwierały boleśnie. Starałem się usilnie zapomnieć o
przeżyciach minionego dnia, tak aby móc w końcu załapać się na kojący sen. Ale
nie było to takie łatwe. Im mocniej próbowałem zasnąć, tym bardziej wracał
niepokój i poczucie strachu. Wszystko mi się od nowa odtwarzało, mieszało i
dręczyło. Zupełnie jakby ktoś przymuszał mnie do oglądania po raz kolejny
telenoweli ,,W labiryncie”.
Niepokój powodował
narastający we mnie stres. Stres wpędzał w bezsenność i koło się zamykało. Już
sam nie wiedziałem co było gorszym koszmarem, czy piskliwy głos i zawód jaki
sprawiła mi ignorancja ze strony Alicji, jej widok z Kilosiem, czy wizja
nieprzytomnego Bartkowskiego taszczonego po chodniku do szkoły. Najbardziej
dokuczała mi niepewność o nasze dalsze losy. Zbychu mnie nieco nastraszył
podczas naszej wczorajszej telefonicznej rozmowy. Co postanowi Lisica? Czy
posypią się kary, obniżone zachowanie? Czy tylko na tym się skończy? Czy może
nas spotkać coś gorszego? Zastanawiałem się co się teraz dzieje z Wojtasem.
Zostawiliśmy go w szkole nieprzytomnego. Ustaliliśmy, że nie będziemy dzwonić do jego domu. Czy było
to tchórzostwo z naszej strony?
Bałem się najnormalniej w
świecie o mnie samego. Czy ja też będę wmieszany w całą tą aferę? Więcka mnie
puściła, ale jak zrobią dochodzenie to będę w pierwszym szeregu uczestników. W
końcu zostałem przyłapany na ławeczce za ,,Prasową”. Widział mnie Knorowski i
Dysiowa. Widzieli te przeklęte butelki po piwie, które zostawił Tomaj Korbol.
Czy w związku z tym poniosę jakieś konsekwencje? I co powiem wówczas rodzicom,
jak się z tego wytłumaczę? A jeżeli zacznę się tłumaczyć, to czy dadzą wiarę
mojej wersji wydarzeń? Akurat rozpoczęła się przerwa świąteczna. Do szkoły
pójdę dopiero po nowym roku. Tyle dni niepewności... Już wolałbym, żeby osąd
nad nami odbył się natychmiast. Niech wyrok zapadnie, byle tylko wiedzieć, co
nas czeka.
Z drugiej strony ciążyła
mi sprawa z Alicją. Odczuwałem jakoś dziwnie wstyd. Nie potrafiłem ją
zainteresować moją osobą. Okazało się, że nie byłem dla niej kimś ważnym.
Powiedziała, że mnie nie zna. Tyle tygodni robienia sobie nadziei, że to
przeznaczenie. A ona znalazła się w objęciach lalusia Kilosia. Więc cóż warte
było całe to moje uczuciowe zaangażowanie? Może pod tym względem to dobrze, że
są teraz święta. Kilka dni przerwy od Alicji mogło być dla mnie dobrym
rozwiązaniem. Nie chciałbym jej teraz widzieć. Nie umiałbym jeszcze określić
mojego stosunku do jej osoby. Tej nocy czułem do niej jedynie wielką niechęć i
pogardę.
Podczas
całej tej mojej szamotaniny postanowiłem, że w domu nic nikomu na razie nie
będę opowiadać o przeżyciach minionego dnia. Nie było takiej potrzeby. Po co
niepokoić ich opowieściami o pijanym Bartkowskim. Musiałem po prostu czekać na
dalszy rozwój wydarzeń.
W
końcu jakoś przespałem tę fatalną noc. Rankiem miałem już nieco świeższe
spojrzenie na całość sprawy. Myśli o Alicji uleciały w chwilowy niebyt i nie
ciążyły mi. Postanowiłem ignorować jej osobę i przy pierwszej nadarzającej się
sposobności okazać jej swoją obojętność. Nie będę z siebie robił durnia. Skoro
ona woli takich facetów jak Kiloś, to nie mamy już z sobą nic wspólnego.
Takie myślenie miało
ochronić mnie przed poczuciem klęski i zwątpienia. Nie mogłem pozwolić sobie na
załamanie. W końcu nie była to żadna wielka tragedia. Zakochałem się ślepo,
platonicznie, romantycznie, sztubacko, a obiekt moich westchnień w bezpośrednim
kontakcie okazał się być zupełnie odmienny od moich oczekiwań. Czyli zamiast
strzału w dziesiątkę, pudło. Trudno, żyje się dalej. Bez sentymentów.
Na pierwszy plan wysunęła
się za to sprawa Wojtka. Byłem niezmiernie ciekaw jego dalszych losów.
Strasznie żałowałem, że nie zdołaliśmy jakimkolwiek sposobem przewieźć go
wczoraj do domu. Może uniknęlibyśmy wtedy nalotu profesorskiego na ,,Prasową”?
Stało się jednak tak, a nie inaczej. Czasu, ani biegu wypadków nie byłem
wstanie cofnąć. Trzeba było zająć się teraźniejszością.
Z rana, po śniadaniu zastanawiałem
się, czy udać się od razu do domu Wojtka, żeby zasięgnąć języka. Zbychu lub Kris będą z pewnością dziś do
mnie dzwonić i wypytywać czy czegoś nie wiem. A jednak brakło mi odwagi. Widok
nieprzytomnego Wojtasa wciąż zbyt silnie tkwił mi w pamięci. Zastanawiałem się,
czy lepiej nie dać mu dziś spokoju. Czy odzyskał przytomność? A może nie będzie
miał siły by przyjmować gości? Odwlekałem decyzję w czasie.
Matka wysłał mnie po jakieś zakupy,
potem robiłem zwyczajowe porządki w domu. W końcu zrobiła się pora obiadowa.
Nikt nie dzwonił do mnie. Chudy siedział cicho, Kris tak samo. Do Erwina nie
było sensu wydzwaniać, bo on i tak nic nie mógł wiedzieć. Zadzwonić do Wojtka nie
miałem siły. Co by było gdyby telefon odebrali jego rodzice? Co miałbym im
powiedzieć przez słuchawkę? Czułem jednak, że skoro pomogłem go wczoraj nieść
do szkoły, skoro siedziałem z nim na ławce za ,,Prasową” to w jakimś tam
stopniu wciąż byłem odpowiedzialny za niego. Nie wiadomo co dyrektorka
naopowiadała matce Wojtasa. Ja znałem prawdę, przynajmniej częściowo. Wszak
byłem przy nim, gdy zaniemógł, mogłem więc wszystko jej opowiedzieć. Naprawdę
martwiłem się i nie wiedziałem co mam robić.
Żeby zagłuszyć nerwowe myśli
postanowiłem puściłem sobie na słuchawkach kasetę z U2. Zamknąłem się w pokoju, siadłem
na fotelu, zapodałem muzę. Chwila odprężenia. Znajome dźwięki sączyły się
przymilnie do mego mózgu. Po dłuższym słuchaniu ta moja muzykoterapia zaczęła
chyba działać. Nabierałem bowiem nowej wiary i chęci działania. Zainspirował
mnie utwór o jakże wymownym tytule: ,,A
day without me”.
,,Started a
landslide in my ego
Looked from the outside to the world I left behind”.
Nie mogę stracić
bezsensownie dnia, pozwolić, by ważne rzeczy toczyły się beze mnie. Powinienem
działać. Dalsze siedzenie i ukrywanie się w pokoju było aktem tchórzostwa.
Zmobilizowałem się więc do wyjścia z domu. Było późne popołudnie. Niebo
ciemniało i było nieprzyjaźnie zimno. Ruszyłem w stronę bloku Wojtka, ale krok
mój był powolny i ciężki. Wciąż wahałem się. Cały dzień był pochmurny, ale
teraz ciemniejące chmurzyska potęgowały wrażenie przygnębienia. Na pewno nie
wróżyły nic dobrego. Tak jakby samo niebo chciało wylać swój żal na nas za
wczorajsze zajście. Całą drogę rozważałem czy robię dobrze, czy nie byłoby
lepiej zawrócić, zamknąć się w domu i czekać, aż Wojtek sam się odezwie? Ale to
było by zwykłe tchórzostwo. Jednak ciekawość przezwyciężyła moje wątpliwości.
Stanąłem
przed dobrze mi znanymi drewnianymi drzwiami na drugim piętrze w bloku Wojtka.
Z ciężkim sercem nadusiłem na dzwonek pod wizytówką ,,Bartkowscy”. Po chwili
otworzyła mi mam Wojtasa. Znała mnie dobrze więc wpuściła bez słowa do środka.
Ja też nie bardzo wiedziałem, co mam powiedzieć. Bąknąłem ledwo „dzień dobry”.
Dopiero gdy stałem w korytarzu, a drzwi zamknęły się za mną Wojtkowa mama
obrzuciła mnie miażdżącym spojrzeniem, które mówiło wszystko. Nie musiałem
wcale tłumaczyć się w jakiej sprawie przychodzę. Stała tak przede mną i
wpatrywała się usilnie w moją osobę. Ciężkie, oskarżające spojrzenie. Trwało to
ciut za długo. W pierwszej chwili poczułem paniczny strach, który, co dziwne,
przemienił się w pustą obojętność o dalszy los mojej osoby. Gotowałem się na
cios.
Pomyślałem sobie, że
Wojtka nie ma w domu. Ale gdzie mógłby być? Może w szpitalu? To mogło być
bardzo prawdopodobne. Zaraz się o tym dowiem i wtedy dostanę po łbie za
wszystkich i za wszystko. Niech tylko uwolnię się od ciążącego spojrzenie tej
kobiety. Wyjdę stąd i od razu pojadę go odwiedzić. Muszę się tylko dowiedzieć,
do którego szpitala mam się udać.
W końcu drobnej postury
matka Wojtka z niespodziewaną u niej energią wybuchnęła potokiem słów:
- I co dumny jesteś ze
swojej postawy? Żeby tak swojego kolegę nieprzytomnego zostawić gdzieś na
ławce, na jakimś podwórku? Gdzie żeście wszyscy wtedy byli? Co? Tacy z was
koledzy! Od kieliszka zapewne! W głowie mi się nie mieści, jak do tego mogło
dojść. Czy ty wiesz, że to było zatrucie alkoholowe? Przecież to się mogło
skończyć tragicznie. Dobrze, że wreszcie zjawił się ktoś ze szkoły. Chociaż
trzeba było od razu wzywać karetkę, a nie czekać do mojego przyjazdu...
Zatkało mnie. Szok
totalny. Spodziewałem się ostrego potraktowania, ale nie takiego oskarżenia. Ja
zostawiłem Wojtasa? Ja, który jako ostatni przy nim wytrwałem, którego niosłem
wraz z Knorem do szkoły? Co za niesprawiedliwość.
- Ależ, ja byłem z
Wojtkiem.... byłem przecież z nim na ławce... Niosłem go... – dukałem próbując
się bronić przed fałszywym oskarżeniem. Widziałem jednak, że mama Wojtasa wcale
nie oczekuje ode mnie wyjaśnień. Nie potrzebowała ich. Cokolwiek bym nie
powiedział i tak byłem w tej chwili ,,chłopcem do bicia”. Chciała dać upust
całej złości jaka się w niej gromadziła, a ja po prostu nawinąłem się, jako
pierwszy lepszy.
- I co? Ty też piłeś
razem z nim? Kto tam jeszcze był z wami? Pewno ten mądry Janczyk i Hulewicz.
Tacy kumple... Co was napadło, żeby podczas klasowej wigilii upijać się wódką.
I to zimą, na dworze. Rozum wam zupełnie odebrało. Za rok matura, a wy takie
wygłupy urządzacie. Po co wam to? Za mało macie wrażeń? Zupełny brak
odpowiedzialności.
Czułem, że cokolwiek
teraz powiem i tak to obróci się przeciwko mnie. Zacząłem w tym momencie żałować
mojego przyjścia. Postanowiłem wysłuchać do końca połajanki i wycofać się z
mieszkania. Nic dziś się konkretnego nie dowiem. Trudno. Próbowałem. Wtem
jednak otworzyły się drzwi od wojtkowego pokoju i ujrzałem w nich ogoloną na
łyso głowę Wojtasa. Doznałem kolejnego szoku.
- Mamo, daj spokój. Po co
się wyżywasz na zupełnie niewinnym człowieku. Akurat on jest tu najmniej winny.
Zapewniam cię, że nie pił ze mną. To jeszcze pamiętam – powiedział spokojnym
tonem i skinął na mnie znacząco, żebym wszedł do jego pokoju.
- Ty lepiej myśl nad
swoją przyszłością w szkole. Ciekawe jakie konsekwencje z tego wszystkiego
wyciągnie dyrekcja... – matka gadała coś jeszcze, ale Wojtas zamknął za mną
ostrożnie drzwi pokoju i wzruszył zawadiacko ramionami.
- E, tam – żachnął się jakby cała
rzecz dotyczyła oblanego sprawdzianu z fizyki. Uśmiechnął się do mnie
szelmowsko. Wyglądał całkiem normalnie, bez widocznych oznak wczorajszego
zatrucia. Tylko ta łysa pała...
- Co się stało z twoją
fryzurą? – spytałem wystraszony.
- Nic, poszedłem rano do fryzjera. Od
ósmej nie śpię, chodzę po domu
i zastanawiam się co mam z sobą zrobić. I tak już od dawna miałem zamiar się
zgolić. Taka zmiana image. Teraz to nawet konieczne! Wiesz, zaczynam teraz nowe życie. Postanowiłem, że
zostanę abstynentem – mrugnął
jednym okiem i się zaśmiał.
Nie wiedziałem czy to żart, czy
mówił serio.
- Humor jak widzę cię nie
opuszcza.
- A co mam usiąść i
płakać. Co robić, majster? Stało się i pieprzyć to. Mam wszystko w dupie.
Wielka mi afera. Bartkowski miał zejście pijackie i co z tego? Czy cała szkoła
od razu musi o tym wiedzieć? Tylko starzy się tym przejęli. Ale żyję, no, nie?
- To co właściwie się
stało wczoraj w szkole? Pamiętasz coś?
- Trafiłem do szpitala – zrobił minę jakby mówił
o jakimś ważnym osiągnięciu sportowym. - Niezły odjazd, majster! W zasadzie nic
nie pamiętam. Jak się obudziłem w białej pościeli na szpitalnym łóżku, to nawet
nie wiedziałem jak się nazywam. Długo do mnie docierał obraz pamięci. Mówię ci,
totalna tabula rasa. Cholernie głupie uczucie. Wiem tylko tyle, że po
dziesiątej wieczorem wypuścili mnie z tego szpitala. Miałem płukanie żołądka i
dostałem jakąś odtrutkę Starzy przywieźli mnie do domu. Spałem jak niemowlę do ósmej
rano. Rano kac gigant i tyle. Może ty mi resztę dopowiesz...
- Nie pamiętasz jak wtoczyłeś z Krisem do
,,Prasowej” i jak krzyknąłeś do Adolfa ,,komme hier”? Stary, ale nas wszystkich
wtedy wmurowało. A pamiętasz jak prezentowałeś ciosy karate na chodniku przed
,,Prasową”?
Zapaliłem się do dalszych
opowieści, ale spostrzegłem, że Wojtas wybałusza wzrok tak, jakby słuchał jakieś
niewiarygodnej bajki. Uśmiechnął się lekko, ale szybko odwrócił głowę w stronę
okna, jakby chciał uniknąć mojego wzroku. Pomyślałem sobie, że odtworzenie mu
teraz wszystkich jego wybryków nie podziała na jego psychikę kojąco. Może nie
warto mu teraz opowiadać całej kolejności wydarzeń ze szczegółami. Postanowiłem
go wybadać.
- A co właściwie sobie przypominasz?
- Sorry, ale żadne z tych rzeczy o
które pytasz nic mi się nie kojarzą. Wiem tyle, że piłem rano z Krisem piwo.
Mieliśmy je wypić i wrócić do budy na to spotkanie klasowe. Przyszedł jednak
Ameryk i zaciągnął nas do Kapucyna na wódkę. Nie wiem dlaczego tam poszliśmy,
skąd była ta wódka. Nie potrafię sobie tego przypomnieć. A dalszych losów
niestety prawie nie pamiętam. Chyba siedziałem znów na ławeczce na Skrytej i
paliłem z Jarasem Młończakiem jakieś wstrętne ćmiki. Piliśmy wino, które
przyniósł. Ale czy to było na pewno wczoraj, a może kiedyś wcześniej? Cholera,
pierdoli mi się wszystko... Tak... Ale gdzie był Kris -Kristofson? Dlaczego
zniknął? – zamyślił się i uciekł wzrokiem w krajobraz zza oknem. Chwilę
siedzieliśmy w totalnej ciszy. Nie chciałem jej przerywać, czekałem aż Wojtas
sam wróci do dalszej opowieści.
- Teraz kojarzę, majster. Kris musiał być przy
mnie, bo mieliśmy iść oboje do ,,Prasowej”. To pamiętam, ale to chyba ostatnie
wspomnienie. Wszystko mi się rozmazuje. Majaczy mi jeszcze twarz Knora, tak
jakby coś do mnie mówił. Ale nie wiem czy mi się to przyśniło.
- Raczej nie. Razem z Knorem niosłem
cię później z ,,Prasowej” do szkoły. Wybacz stary, prawda jest taka, że na
,,Prasową” był nalot. Nakrzyczałeś na Adolfa, a ta się wkurzyła i zapewne to
ona dzwonił do szkoły. Chciałeś pobić się z kelnerem. Dlatego z Chudym i
Medżikiem przenieśliśmy cię na tyły ,,Prasowej”. Z Justyną, tą od Olesi z drugiej
klasy, chcieliśmy zapakować cię do taksówki.
- Olesia? Justyna? Jaka Justyna?
- Nie pamiętasz? No widzisz, tyle się
działo, a ty tego nie pamiętasz. W ,,Prasowej” spotkaliśmy dziewczyny. To
właśnie Justyna zaproponowała, że pomoże nam zawieść ciebie do domu. Ale zanim
cię dźwignęliśmy z ławeczki pojawił się Knor z Dysiową, a potem Więcką. Zupełne
zaskoczenie. Dyra kazała cię zanieść do szkoły. Nie było innego wyjścia.
Nieśliśmy cię, ja za jedno ramię, Knor za drugie. I tak trafiłeś do pokoju
pielęgniarki. Tam cię zostawiłem. Potem Więcka kazała mi spadać do domu. W
szkole został Krzychu, Chudy i Medżik. Podobno Kris miał ostrą konfrontację z
Lisicą. Była wściekła, jakby jej ktoś na odcisk nadepnął.
- Wiem tylko tyle, że Lisiecka wezwała
moją starą do budy i dopiero gdy ta przyjechała wezwała pogotowie. Dyra zrobiła
niezłą szopkę, a ze mną wcale nie było tak źle. Po prostu miałem typowe
zejście, a ona posądzała mnie nawet o zażywanie narkotyków. Chciała nawet żądać
od szpitala, żeby lekarze potwierdzili to na piśmie. Na to moja stara się
wkurzyła i zjechała Lisicę, że zamiast martwić się o mój stan zdrowia, to
prowadzi jakieś policyjne dochodzenie. Przyjechała karetka i podłączyli mnie
pod kroplówkę. A ja nic nie pamiętam. Musiałem ostro zalać palę, że mnie tak
ścięło, ale prawda jest też taka, że piłem bez
żadnej zagrychy, na pusty żołądek. Od rana nic nie jadłem. Piwo na śniadanie,
a potem wódka na drugie, wino na deser. Trochę pomieszałem.
- No właśnie, jeszcze te zdradzieckie
kwachy z Jarasem. Że też miałeś na to zdrowie i siły.
- No sam widzisz, kto by to zdzierżył.
- Pewnie nikt z nas, ale taki twardziel
jak ty dał rady – powiedziałem jakoś tak patetycznie, że zabrzmiało to jak
pochwała straceńczego bohaterstwa. Wtedy do głowy przyszła mi szybko
mickiewiczowka strofa z ,,Dziadów”.
- Nazywasz się Milijon, bo za miliony pijesz i
cierpisz teraz katusze.
Wojtas roześmiał się
dobrodusznie i poklepał mnie po ramieniu. Wiem, że tym śmiechem dodawał sobie
odwagi. Jego sytuacja była jednak nie do pozazdroszczenia. Trzymał jakoś fason
i zgrywał twardziela. Może to i dobrze. To był jego taki pancerz ochronny.
Trudno było natomiast zgadnąć, co działo się we wnętrzu jego psychiki. Jak
bardzo przeżywa wczorajsze zdarzenie. Wcale nie nalegał bym mu odtwarzał więcej
szczegółów z piątkowego przedpołudnia. Może jeszcze nie był gotowy na ich
przetrawienie, może nie chciał obarczać się nadmiarem nieprzyjemnych wspomnień.
Dlatego szybko zmieniliśmy temat. Umówiliśmy się wstępnie na spotkanie w
szerszym gronie w drugie święto. Obiecałem pogadać z Ernim, żeby to spotkanie
odbyło się u niego, w zaciszu mieszkania na Orzeszkowej. Trzeba byłoby coś
postanowić w sprawie sylwestra. Od pierwszej klasy spędzaliśmy go razem. Dwa
poprzednie razy odbyły się u Erwina w domu. W tym roku miało być inaczej. Już
miesiąc temu obiecaliśmy sobie organizację prawdziwej imprezy w wynajętym
lokalu z zaproszonymi dziewczynami. Może Olesia by nas zaprosiła na swoją
imprezę? Takie mieliśmy plany jeszcze przed piątkową aferą. Teraz mogły one
ulec modyfikacji. O tym też z Wojtkiem rozmawiałem. Ucieczka myślami do przodu,
to był dobry sposób by nie poddać się załamaniu z powodu wydarzeń przeszłych.
Opuszczając dom
Bartkowskiego czułem na sobie wciąż nieufne spojrzenie jego matki. Wiedziałem,
że zawierzyła bardziej wersji wypadków opowiedzianych jej przez dyrektorkę
Lisiecką niż moim nędznym wyjaśnieniom, których i tak nie była skora wysłuchać.
Wróciłem do domu i zadzwoniłem do Chudego, żeby zdać mu relację z wizyty u
Wojtasa. Zbychu właśnie wybierał się na spotkanie z Krzychem. Wcześniej
rozmawiał z nim telefonicznie. Dzięki temu wiedział, że Kris czuje się w miarę
dobrze, bo na szczęście ma po swojej stronie ojca, który nie widzi nic złego w
tym, że jego syn pił po szkole piwo.
Tak. Piwo po szkole, to
była ta oficjalna wersja, którą mieliśmy wszyscy przyjąć do wiadomości. Big
Leon czuł jednakże pismo nosem. Wiedział, że dyrektorka zrobi z całego tego
zajścia nieziemską aferę i będzie szukać kozła ofiarnego. Uważał zatem, że
rodzice powinni stanąć w obronie uczniów. Robienie przez nauczycieli nalotów na
lokal, w którym po zajęciach siedzą uczniowie zdaniem ojca Krisa przypominało
esbeckie metody z czasów PRL-u. Zaproponowałem Chudemu, żebyśmy wszyscy
spotkali się w drugie święto na Orzeszkowej u Erwina. Pomysł został przyjęty z
zadowoleniem. Chudy miał poinformować o tym Janczyka i Matela.
Tak, wszyscy już
wiedzieli o świątecznym spotkaniu oprócz gospodarza, czyli Erwina. Zadzwoniłem
więc do niego, by zapowiedzieć naszą wizytę. Erni nie miał wyjścia i musiał się
zgodzić na spotkanie w swoim domu. On i tak przez całe święta nie ruszał się
nigdzie dalej jak tylko do pobliskiego sklepu spożywczego i ewentualnie na
Rynek Łazarski. Ucieszył się nawet, że przyjdziemy całą grupą. Może zagramy w
brydżyka, albo wspólnie obejrzymy jakiś film w telewizji. Przy okazji
dowiedziałem się o piątkowych perypetiach Erwina z kupnem kruszonów. Historia
zbierana do kupy robiła się coraz bardziej ciekawa.
Drugiego dnia świąt po
południu na Orzeszkowej zjawili się prawie wszyscy. Z całej ekipy zabrakło
tylko Wojtasa. Pojawił się natomiast Maciej Kurnik. Wiedział już od Krisa o
całej aferze w ,,Prasowej”. Dla niego ta historia był pretekstem do niezłego
ubawu. Próbował się z nas naigrywać i wciąż wracał do tego jak wziął Więckę za
babcię. On się mógł śmiać, bo był bezstronnym świadkiem i przypadkowym
uczestnikiem piątkowego zajścia. Nam tak wesoło nie było.
Zanim zdążyliśmy się
dobrze rozsiąść w pokoju mama Wanda zafundowała nam półgodzinny wykład
ostrzegawczy. Rozwodziła się w ogólnikach na temat skandalicznego zachowania
uczniów Dwójki w ,,Prasowej”. Miała swoje źródła informacji, które nie podawały
wprawdzie szczegółów, ale Buczkowska była przeświadczona, że na pewno wszyscy
obecni w jej mieszkaniu, oprócz rzecz jasna Erwina, maczali w tej całej aferze
swoje paluchy. Nie wiedziała tylko jak głęboko...
Nie omieszkała
nadmieniła, że wie już, iż Krzychu i Wojtas pili alkohol oraz że Bartkowski
trafił przez to do szpitala. Sprawa chlebaka Matela odżyła z nową świeżością.
Wandzia próbowała raz jeszcze dojść, o co chodziło z tym zakupem oranżady.
Medżik jednak milczał jak zaklęty i z niczym się nie zdradził. Widać z tego
było, że panią Buczkowską nurtowała wciąż pewna doza niepewności, czy jej syn
nie był w jakikolwiek sposób w to wszystko, co się wydarzyło w piątek
zamieszany. Och, gdyby tylko dowiedziała się, że Erni tego dnia był z nami w
,,Prasowej” i że to on poszedł kupić dla nas kruszony… Ciekawe jaką by miała
minę? Ale bynajmniej, nikt z nas nie zamierzał uświadamiać jej w tym względzie,
za co sam Erni był nam z pewnością ogromnie wdzięczny.
Kończąc swoją przydługą tyradę pani Wanda
wzywając wszystkie świętości i zaklinając nas w imię naszej przyszłości w
szkole starała się zabronić nam kolejnych spotkań w ,,Prasowej”. W zamian
ofiarowywała gościnność w swoim mieszkaniu.
- Zawsze możecie przyjść po szkole do
Erwina. Nie musicie przesiadywać w knajpach. Stąd was nikt nie wyrzuci. Możecie
tu nawet palić papierosy. Zawsze się znajdzie herbata czy kawa. Macie rok do
matury. Po co wam teraz kłopoty.
Tak, brzmiało to bardzo
wspaniałomyślnie, ale oznaczać mogło jedno. Mama Erwina w jakiś sposób pragnęła
przejąć nad nami kontrolę. Kontrolę nad naszym wolnym czasem po szkole. A to w
żadnym razie nie wchodziło w rachubę. Nie mogliśmy przystać na takie usidlenie.
Pani Buczkowska miała
bardzo dużo dopowiedzenia na temat zajścia w ,,Prasowej”, ale o dziwo żadnym
słowem nie potępiła ani wysłuchującego ją Krzysztofa, ani nieobecnego Wojtka.
Bartkowski niestety, mimo wstępnych deklaracji nie zjawił się na Orzeszkowej.
Dzwoniłem jeszcze rano do niego. Wykręcał się tym, że wyjeżdża z rodzicami za miasto
i wróci dopiero wieczorem. Czy była to prawda, czy tylko wymówka nie chciałem
tego dochodzić. To była jego sprawa. Nie jest mu teraz z pewnością łatwo. Może nie
chce zadzierać ze swoimi starymi. Przekazał mi tylko zaproszenie na sylwestra.
- Jak nic lepszego nie
wymyślicie, to przyjdźcie do mnie – zaoferował przez telefon Wojtas. - Będzie
kolacja w męskim gronie. Biała kiełbasa, swojskiej, wiejskiej produkcji,
bigosik, tatar. No, starzy będą w chacie, ale sam wiesz, że jestem teraz na
ostrym cenzurowanym. Alkoholu, prócz szampana też raczej u mnie ujrzeć nie
ujrzycie. Rozumiesz. Ale zabawa będzie. Tak, czy owak, ale we własnym
towarzystwie.
Gdy
pani Wanda zniknęła w kuchni przekazałem chłopakom zaproszenie od
Bartkowskiego. Dodałem, że moim zdaniem w imię koleżeńskiej solidarności
powinniśmy z tego skorzystać. Zaproszenie Olesi, nawet gdyby nastąpiło, nie
byłoby fair wobec Wojtasa.
- Jak nie pójdziemy do
niego, to on będzie sam z rodzicami, bo ci go na pewno nie puszczą na żadną
imprezę.
- W ogóle ma przesrane –
dodał Medżik. – Trudno mu będzie teraz przez najbliższe miesiące wyrwać z
chaty.
- Zróbmy mu tą
przyjemność i pojedźmy do niego. Nie jest to sylwester naszych marzeń, ale
sytuacja jest taka a nie inna – wtrącił Krzychu.
Wszyscy przytaknęli ze
zrozumieniem, a Erni wyraził nawet ożywione zainteresowanie. Bał się zapewne,
że tak jak w poprzednich latach znów zwalimy się do niego.
Jakoś nikt z nas specjalnie
nie poruszał tego dnia problemu co nas czeka po powrocie do szkoły. Nie warto
było sobie na przód zawracać tym głowy. Zaczęliśmy jak gdyby nic grać w brydża,
a nasze rozmowy ograniczyły się do planowania sylwestra. Przyrzekliśmy sobie,
że oprócz piwka do kolacji i szampana o północy nie tkniemy mocniejszego
alkoholu. Z dumnych wcześniejszych zapowiedzi wystrzałowego sylwestra zostały
tylko nędzne fajerwerki. Nie będzie upijania się, nie będzie dziewczyn. Trudno.
Odbijemy to sobie może w przyszłym roku, przed maturą.
Dzięki
tej wizycie na Orzeszkowej wrócił mi humor i wiara, że wszystko jakoś rozejdzie
się po kościach. Wracałem do domu uspokojony. Czułem się nawet jak bohater, bo
jedyny z całego naszego grona miałem odwagę pójść odwiedzić Wojtasa w jego domu
i to ja utrzymywałem z nim kontakt. Niewątpliwie był on w najgorszej sytuacji z
nas wszystkich. Nawet Krzychu jakoś nie okazywał zbyt przesadnego lęku o
czekające go w szkole reperkusje. Zdawało się, że czas działa na naszą
ewidentną korzyść. Może po nowym roku sprawa sama się rozmyje i nikt nie będzie
chciał do niej wracać. Dyrekcji też powinno zależeć na tym, aby zbytnio nie
nagłaśniać sprawy. Bo i po co? Nic w zasadzie złego się nie stało. Nikt nie
zdemolował ,,Prasowej”, nikt się nie pobił, nie było ofiar poza jednym
nieprzytomnym Bartkowskim. A i jego przypadek należałoby raczej rozpatrywać w
kategorii nieszczęśliwych zdarzeń.
W naszym powszechnym
przekonaniu było to, że powinniśmy Wojtasowi jakoś pomóc, wesprzeć go w tej
trudnej dla niego sytuacji. Chcieliśmy dać mu odczuć, że mam w nas, swoich
kumplach oparcie. Dobrze więc wyszło, że tego sylwestra spędzimy u niego.
18. Nowy Rok
Czas
biegł szybko i te kilka dni po świętach przeminęło galopem. Dla zabicia czasu
Kris wpadł na pomysł, by reaktywować nasz zespół muzyczny. Niestety nie udało
się mu wynająć sali w domu kultury ,,Trojka”. Nie mieliśmy też za bardzo
pomysłów na nowe nagrania. Maciej Kurnik zaoferował się co prawda, że może coś
od razu zaimprowizować na temat ,,Prasowej”, ale dla nas było jeszcze za
wcześnie na opiewanie ostatnich przeżyć. Jak zauważył Chudy sprawa była zbyt
świeża i jeszcze nie nabraliśmy do niej odpowiedniego dystansu. A innych
pomysłów, poza głupotami wymyślanymi przez Macieja, nie było. Wydawało się
więc, że muzyczny koncept upadł. Niespodziewanie jednak odrodził się w sposób
spontaniczny samego sylwestra. Wojtas poinformował mnie telefonicznie, że jest
posiadaczem starych elektronicznych organków. Nigdy wcześniej o nich nie
wspominał, bo były mocno sfatygowane i nieco zepsute. Nie wszystkie klawisze
sprawnie działały. Wojtas wydobył jednak organki z piwnicznych zakamarków i
postanowił je teraz ożywić. To było dopiero odkrycie. Odkrycie na miarę niezłej
imprezy!
W
sylwestrowy poniedziałek pod wieczór pod blokiem Bartkowskiego spotkaliśmy się
we czwórkę: Kris, Chudy, Erni i ja. Medżik w ostatniej chwili wykręcił się
pretekstem, że nie miałby gdzie przenocować, a w nocy nie będzie brał taksówki
do domu do Czerwonaka. Na imprezę zamierzał wybierać się ze swoimi starszymi
braćmi do ich punckowych znajomych. Taki ,,punck rockowy sylwester” dla
wtajemniczonych. Trudno. To był jego wybór. Wolał kumpli swoich braci niż nasze
towarzystwo. Ale nikt z nas nie miał mu tego za złe.
Staliśmy przed klatką
wejściową czekając na wybicie godziny dwudziestej, bo na tą godzinę zostaliśmy
zaproszeni. Nikt z nas nie odważyłby się pojawić u Bartkowskiego wcześniej.
Krzychu i Zbyś palili nerwowo papierosy. Erwin wpatrywał się w ścianę i udawał,
że interesują go ogłoszenia lokatorskie wiszące na tablicy. Czułem, że wszyscy
oni mają lekką tremę przed spotkaniem twarzą w twarz z rodziną Bartkowskiego.
Mnie było jakoś lżej, bo już przez to przeszedłem. Zatem punktualnie o
dwudziestej nacisnąłem na dzwonek i wszedłem jako pierwszy do mieszkania.
Przywitał nas uśmiechnięty Wojtas. Na jego głowie zrobił się już delikatny
meszek. Nie wyglądał już tak szokująco jak tydzień wcześniej. Przynajmniej dla
mnie, bo reszta chłopaków widziała go pierwszy raz od sławetnego piątku.
- Rany, majster! Do wojska
cię biorą? – wykrzyknął Krzychu.
- Kto wie, kto wie mocium
panie – zaśmiał się Wojtas.
Z kuchni wyjrzała mama.
Tym razem wyraz jej twarzy był o wiele pogodniejszy niż ostatnio. Z głębi
dużego pokoju dochodził tubalny głos ojca komentującego na głos jakiś program
telewizyjny. Bąkając pojedynczo ,,dzień dobry” gęsiego przebiegliśmy do pokoju.
Nikt nas nie zatrzymywał. Kolacja już na nas czekała na stole. W wąskim pokoju
nie było zbyt dużo miejsca dla naszej piątki. Musieliśmy się trochę przepychać.
Zaczęliśmy się śmiać, żartować, trącać łokciami. Z magnetofonu płynęły dźwięki
z ostatniej płyty ,,Róży Europy”. Nikt z naszej czwórki nie chciał podjąć się
rozmowy na temat wydarzenia z ,,Prasowej”. Udawaliśmy więc, że nic się nie
stało. Wszystko jakby po dawnemu. Gadaliśmy o bzdetach, pierdołach, czyli o
niczym konkretnym. Erwin zaczął wygłaszać swoje filozoficzne wywody na temat
wyższości białej kiełbasy nad kiełbasą śląską. Było wesoło.
Sensacją stały się
oczywiście organki do których po kolacji jako pierwszy dorwał się Kris. Zaczął
improwizować tworząc dłuższe pasaże muzyczne i deklamował teksty na zasadzie co
mu ślina przyniosła na język. Chudy wziął drewniane łyżeczki i niczym w
perkusję zaczął uderzać w talerze oraz szklanki stojące na stole. Erni i ja
wzięliśmy na siebie rolę chórku. Wojtas szybko podchwycił zabawę i przejął
odpowiedzialność za część tekstową. Starał się stworzyć jakiegoś wesołego
bluesa. Początkowo chrząkał, stękał i śpiewał coś o Zenku i jego motorynce, ale
ni stąd ni zowąd wyrwały mu się samoistnie słowa:
- Było picie, ostra
jazda, a że dyra na to wlazła, oh yeah... Skąd się wzięła, myśl łomota, toż
Adolfa jest robota... yee... yeee...
Chudy parsknął śmiechem i zaczął bić
brawo. A Wojtas jechał dalej.
- Nie pamiętam co się
stało, bo bezwładne moje ciało...
- ... posłuszeństwa
odmawiało – dokończył niespodziewanie Erni. Wszyscy równo jak woły ryczeliśmy
ze śmiechu.
Ten tekst powstał
niewątpliwie nagle, zupełnie spontanicznie. Śpiewał go sam Bartkowski, autor i podmiot
liryczny w jednym. Zasłona milczenia została rozdarta przez wybuch naszego
śmiechu. Atmosfera od razu się przeczyściła. Jak już sam Wojtas żartuje z tego
wszystkiego, no to jest dobrze. Zaczęliśmy dopowiadać kolejne rymy niezbyt
chwalebne dla frau Adolfiny, Lisieckiej i ogólnie dla szkoły jako takiej.
Zabawa się rozkręciła. Wojtas w pewnym momencie zza kanapy wyciągnął nawet
butelkę lekko naczętej wódki ,,Baczewski”. Mrugnął do nas porozumiewawczym
wzrokiem. Rozlaliśmy sobie do soków robiąc drinki. Czyli wraca wszystko po
staremu. To była oznaka normalizacji naszych zachowań. Znów jesteśmy tymi
samymi chłopakami z jednej klasy.
Po północy wypiliśmy, tym razem już
legalnie w obecności rodziców szampana i
poszliśmy na plac przed blokiem puszczać fajerwerki oraz palić zimne
ognie. Wojtas wziął
pustą butelkę po szampanie i z wielkim hukiem rozbił ją o chodnik.
- To na szczęście – zawołał
uradowany. – Nowy rok – carte blanche! Stare winy wymazane. Zaczynamy wszystko
od nowa!
Na osiedlu huczało od wybuchów petard
i rakiet. Chciało mi się krzyczeć w głos i podskakiwać jak najwyżej. Chciałem
też wierzyć, że będzie tak jak powiedział Wojtas. Carte blanche. Nic nam nie zrobią.
Z Alicją też zacznę wszystko od początku. Może to pod wpływem lekkiego szumu w
głowie poczułem nutkę sentymentalnego żalu. Zatęskniłem za moim szkockim
aniołem, za jej spojrzeniem, aurą tajemniczości jaka wiązała się z jej osobą.
Pomyślałem, że nie powinienem tak od razu się poddawać, może warto jeszcze o
nią powalczyć. Może nie wszystko stracone…
Takie naszły mnie wówczas złudne refleksję. I
chyba tylko mnie wzięło tak jakoś na smutno. Popatrzyłem z boku na moich
kumpli. Chudy z Krisem chwycili się za bary i tworząc nogami na
przemian dziwaczne
kółka w powietrzui
udawali
taniec staro-irlandzki. Erni samotnie
wył do księżyca, a Wojtas szukał po krzakach kolejnych butelek do rozbicia. Ekipa bawiła się na całego, tak jakby się
nic nie wydarzyło.
Gdy huki i wystrzały noworoczne już
nieco umilkły wróciliśmy do ciepłego domu na gorący barszcz z pasztecikiem. To
nas otrzeźwiło i uciszyło. Krzychu chciał dalej grać na organkach i komponować
kolejne utwory, ale poza nim nikt już więcej nie miał na to ochoty. Zmęczenie
spowodowało, że opadła z nas wena twórcza. Za to prawie do samego rana graliśmy w
brydża, słuchając noworocznych przebojów płynących z radia. Przed szóstą rano
rozeszliśmy się do swoich domów. Ja miałem najbliżej i szedłem na
piechotę. Chudy z Krisem i Ernim poszli na przystanek łapać pierwsze ranne autobusy.
W głowie kołatała mi słowa
piosenki U2 ,,New Year’s Day”, którą Wojtas puścił nam na do widzenia:
All is quiet on New Year's Day,
a world in white gets underway.
I want to be with you, be with you, night and day.
Nothing changes on New Year's Day.
Jak nic te słowa idealnie
pasowały do nastroju poranka w nowym roku. Sylwestrowa impreza to były nasze ostatnie chwile beztroski.
Nikt z nas nie miał ochoty myśleć wówczas o tym, że za dwa dni trzeba będzie pójść do szkoły i spojrzeć
prawdzie w oczy. Czy rzeczywiście nic się nie zmieni w nowym roku?
***
Czwartek, drugiego dnia stycznia
przywitała nas chłodnym, zimowym porankiem. Dzięki szronowi na dworze zrobiło
się wreszcie biało. Słońce nie chciało przebić się zza chmur. Pogoda jakby
próbowała nastroić się do naszego stanu ducha. Nie wróżyła niczego dobrego.
Lekcje zaczynaliśmy za dziesięć dziewiąta. Lekko podenerwowany przyjechałem
nieco za wcześnie. Zajrzałem więc na ławeczkę na Skrytą. I tak jak mogłem się
spodziewać nie byłem pierwszy. Przy ławeczce stał już Wojtas, Chudy i Medżik.
Rozgrzewali się długimi ,,Camelami”.
- Cześć majstrowie. I co? Idziemy do budy,
czy zaczynamy nowy rok od blałki? – rzuciłem półuśmiechem.
- Sam sobie blałkuj. Piździ jak za
cara Mietka. Gdzie niby mielibyśmy blałkować? – odparł żywiołowo Wojtas.
- W ,,Prasowej” już pewnie na nas
czekają z kwiatami i szampanem. Bądź, co bądź piszemy nową historię tej knajpy
– nie wyjmując papierosa z ust wymamrotał Chudy. Trząsł się przy tym z zimna
jak świąteczny galart nakłuwany widelcem.
- Powinni wywiesić nasze zdjęcia w
ramkach – dorzucił z właściwą sobie flegmą Matel i z finezją splunął za siebie.
- Pewnie z dedykacją: tych klientów
nie obsługujemy - Bartkowski zaśmiał się swoim grubym śmiechem.
Poczekałem aż wszyscy skończą palić i
w czwórkę w milczeniu weszliśmy do szkoły. Z duszą na ramieniu... Ale na
wejściu nic takiego się nie wydarzyło. Woźna jak zwykle przywitała nas
serdecznym skinieniem głową. Minęliśmy pokój profesorski. Czułem w sobie dziwny
stan napięcia, niczym zwierzyna łowna. Bałem się, że za rogiem korytarza czaić
się będzie na nas Lisiecka z fuzją i zacznie strzelać bez ostrzeżenia.
Tymczasem zamiast niej spotkaliśmy pod klasą Krzycha Janczyka.
- Cyrasz się, majster? – na przywitanie trącił
łokciem Wojtasa. Ale od razu widać było, że to nie Bartkowski miał największego
stracha, tylko właśnie Krzychu. Był blady, jakby niewyspany. Ironicznym
uśmiechem próbował zapewne maskować swoje lęki. Wojtas zmierzył go tylko
przenikliwym spojrzeniem i nic nie odpowiedział. Wzruszył lekceważąco ramionami
i podniósł oczy ku górze. Staliśmy skupieni w naszym pięcioosobowym gronie
czekając na rozpoczęcie lekcji. Rozmowa nie chciała się kleić. Trzymaliśmy się
razem, ale nasze wzajemne towarzystwo chyba nas krępowało. Na szczęście
zadzwonił dzwonek i ustawiając się pod salą biernie poddaliśmy się szkolnej
rutynie.
Przez prawie cały dzień nic się
takiego nie wydarzyło, co by mogło nas zaniepokoić. Dyrektorka Lisiecka, jeżeli
była, nie pokazywała się podczas przerw na szkolnych korytarzach. Żaden z
nauczycieli, którzy mieli z nami zajęcia nie wspomniał słowem o zdarzeniach z
przedświątecznego piątku. Żadnych pytań. Nawet na szkolnych korytarzach panował
zwykły, monotonny gwar. Żadnych plotek. Dwójka żyła swoim normalnym rytmem.
Wydawało się nam, że nikt w szkole nie wie o tym co się wydarzyło. Jedyny Pikur
wykazywał żywsze zainteresowanie szczegółami zajść z ,,Prasowej” i domagał się
opowiedzenia ze szczegółami całej historii. Tylko Chudy z całego towarzystwa miał
jaką taką ochotę nurzać się we wspomnieniach. Słuchając ich podczas fajkowych
przerw Pikur bawił się setnie, zupełnie tak jak Maciej Kurnik u Erwina.
Pomimo, iż obiecałem sobie w duchu,
że przestanę się interesować Alicją, z dużą atencją obserwowałem korytarze
szkolne podczas kolejnych przerw. To było silniejsze ode mnie. Działało jak
przyzwyczajenie, chęć zaspokojenia ciekawości. Czy ona jest w szkole, jak
wygląda? Nigdzie jej jednak nie dostrzegłem. Widziałem znajome twarze z jej
klasy, ale ona widocznie nie pojawiła się tego dnia w szkole. Może to i dobrze.
Zaniepokoiło mnie jednak i to, że Kilosia też nie dostrzegłem. Nieszczęśliwie
połączyłem w myślach te dwa fakty i poczułem silne ukłucie zazdrości. A jednak…
Nie było mi to aż takie obojętne.
Tymczasem dzień w szkole zaczął dobiegać
końca i zacząłem nawet wierzyć, że się nam upiekło, że rzeczywiście na całą tą
aferę została spuszczona zasłona milczenia. Na ostatniej przerwie wpatrywałem
się przez okno na chmurne niebo nad szkołą. Na moment spoza gęstwiny
podniebnego kłębowiska przebiło się słońce. Poczułem, jak niewidzialny promyk
oświeca moją wymęczoną psyche. Nadzieja. Niestety, była to tylko chwilowa
ułuda.
Ostatnią lekcją w tym dniu był
angielski z naszym wychowawcą. Blacky wparował do klasy jak zwykle szybkim
marszem i mrucząc coś niewyraźnie pod nosem. Nawet nie spojrzał na nas.
- Good morning class – rzucił
swoje zwyczajowe przywitanie i otworzył dziennik. Nie odrywając oczu od listy
powiedział całkiem spokojnym głosem:
-
Bartkowski i Janczyk macie zaproszenie na audiencję do madame Lisieckiej.
Teraz. Radzę się pośpieszyć.
Poczułem jak mój kark zamienia się w
gęsią skórkę. A jednak… Wojtas i Kris wstali powoli i popatrując na siebie
wzajemnie, bez słów udali się w stronę drzwi. Wiedzieli już po co są wzywani.
Mieli miny skazańców, którym właśnie odczytano wyrok.
- Good luck, boys – Blacky oderwał
się od dziennika i spojrzał na nich przenikliwym wzrokiem. Było pewne, że
wiedział już o wszystkim. A jednak w intonacji jego słów nie było ani kpiny,
ani potępienia. Było to coś w rodzaju otuchy, serdecznego klepnięcia po
plecach.
Zaczęło się więc. Próbowałem sobie
wyobrazić co czuje teraz Krzychu i odgadnąć czy Wojtas zachowa swoją
niewzruszoną obojętność. Spotkanie z Lisicą na pewno nie wróżyło dla nich nic
dobrego. Jeżeli miała im coś do przekazania, to na pewno nie były to dobre
nowiny. Chłopacy zniknęli za drzwiami, a Blacky tymczasem spokojnie prowadził
dalej lekcję. Zaczęła się tradycyjna odpytywanka z ostatnich lekcji. Jak gdyby
nigdy nic. Spoglądałem co rusz na Zbycha i Matela, którzy siedzieli razem w
jednej ławce na końcu klasy. Ich miny były równie napięte, jak chłopaków,
którzy przed chwilą wyszli z sali. Chudy wywołany przez Blackyego nie był w
stanie sklecić poprawnie po angielsku odpowiedzi na proste pytanie jak spędził
sylwestra. Stękał i mylił się, nie bardzo chyba sam wiedząc, co chce przekazać.
Anglista nie męczył go dalej, tylko machnął zrezygnowany ręką i wyciągnął kogoś
innego do odpowiedzi. Nerwowe napięcie udzieliło się także i im. Nie potrafiłem
się skupić na lekcji. Czytałem po trzy razy zadany tekst i nic z niego nie
rozumiałem. Nie wykonałem żadnego ćwiczenia przypisanego do lektury. Minęło
przeraźliwie długie dziesięć minut, potem jeszcze gorsze dwadzieścia. Chłopacy
wrócili do klasy dopiero pod koniec lekcji. Usiedli w milczeniu. Blacky wcale
nie zareagował na ich powrót. Dopiero jak zadzwonił dzwonek na przerwę
powiedział tym samym tonem co na początku:
- Misters: Bartkowski,
Janczyk, Hulewicz and Matel proszę o chwilowe pozostanie w klasie.
Na niczego nieświadomej reszcie klasy
taki komunikat nie wywarł żadnego wrażenia. Wszyscy pakowali się, szykując do
jak najśpieszniejszego opuszczenia szkoły. Tylko mi się nie spieszyło. Mimo, iż
nie zostałem poproszony czułem, że i ja powinienem zostać z chłopakami. Nasz
wychowawca poczekał cierpliwie, aż wszyscy opuszczą salę. Spojrzał na mnie
wymownie, ale uprzedziłem jego pytanie.
- Panie profesorze, wydaje mi się, że
sprawa, którą chce pan poruszyć dotyczy także i mnie. – Na twarzy wychowawcy
wymalowało się wyraźne zdziwienie.
- Sprawa, którą chcę poruszyć dotyczy pewnego,
nazwijmy to wybryku, który miał miejsce po naszym ostatnim spotkaniu klasowym
przed świętami.
- No właśnie, mamy to samo na myśli –
parłem dzielnie dalej.
-
Co prawda nic mi nie wiadomo na temat twojego w tym udziału, ale skoro
tak uważasz, to proszę bardzo. Zapraszam do kółka – wykonał przy tym szeroki
gest ręką jakby rysował wielki półokrąg wokół własnej osoby. Przybliżyliśmy się
do jego biurka. Blacky spakował swoje rzeczy do torby i zapiął ją na zamek.
Wstał z krzesła i przysiadł na kancie biurka. Staliśmy wokół niego półkolem.
Chwile milczał, jakby zbierał się do wielkiego przemówienia. Tymczasem ton jego
wypowiedzi był zaskakująco wesoły, wręcz kpiarski.
- Z wielkim zdziwieniem wysłuchałem dziś rano w pokoju profesorskim
przemówienia madame Lisieckiej. Już między świętami docierały do mnie jakieś
informacje,
ale oficjalne resume zdarzeń przedświątecznych zostało mi przekazane dopiero
przez madame. Otóż twierdzi ona, że pewna grupa uczniów naszego liceum,
konkretnie z klasy trzeciej, zamiast bawić się grzecznie w szkole na spotkaniu
wigilijnym zabawiła się w tym czasie hucznie w pobliskim lokalu gastronomicznym. Ot, młodzieńcza fantazja.
A co gorsza rozgrzewała się, o zgrozo nie tylko małymi papierowymi
przedmiocikami wkładanymi do ust w celu spalenia, ale prawdopodobnie również
substancjami płynnymi o podwyższonym poziomie stężenia alkoholu. Miało to wręcz
fatalne skutki dla zachowania należytej kultury w miejscu publicznym, jakim
jest bezwątpienia kawiarnia. Na domiar złego jeden z uczniów przeholował do
tego stopnia, że utracił kontakt z rzeczywistością i trzeba było przynieść go do
szkoły, by wezwać pogotowie. Brzmi to
wam znajomo?
Przerwał na chwilę, by przejechać się
bacznie wzrokiem po naszych twarzach. Tylko Chudy uśmiechał się półgębkiem
łapiąc ironiczny ton Blackyego. Kris i Wojtas patrzyli na boki, tak jakby
ta opowiastka nie dotyczyła ich bezpośrednio, a Medżik stukał nerwowo kciukiem
o blat ławki o którą się oparł.
– Otóż madame nie bez powodu
opowiedziała mi tę historyjkę. Tak panowie, madame twierdzi bowiem, że gro z
tej łotrzykowskiej bandy stanowiła młodzież z mojej wspaniałej klasy. Na dowód
tego ze złotych ust madame padły wasze nazwiska.
- Panie profesorze, to nie zupełnie
było tak... – próbował włączyć się Zbychu, ale Blacky podniósł rękę w geście
uciszenia.
- Chwileczkę panie Hulewicz. Nie
oczekuję od was szczegółowych wyjaśnień. Jeszcze nie w tej chwili. Wiem, że
pewnie macie swoją wersję wydarzeń. Prawdę mówiąc nie powinno mnie obchodzić,
co robicie po szkole. Jesteście już prawie na progu dojrzałości. Trudno, żebym
uganiał się za wami jak za małymi dziećmi. Może madame to lubi, ale ja nie.
Chcę za to żebyście wiedzieli jedno: otóż poświadczyłem za was przed
dyrektorką. Cokolwiek się wydarzyło przed świętami, na pewno nie wydarzyło się
w szkole, ani w czasie trwania zajęć. Chcę, żeby to było jasne – jego wzrok
wgniatał nas w parkietową podłogę. Ironia zniknęła z jego głosu. Mówił to teraz
tak stanowczo, że nawet Zbychu przestał się uśmiechać.
- Nie pamiętam i nie wnikam, czy tego dnia pan
Bartkowski i pan Janczyk byli fizycznie na klasowej wigilii. Szczerze, to nawet
nie pamiętam. Obecności nie sprawdzałem. Ale dyrektorce powiedziałem, że
byliście i składaliśmy sobie nawzajem życzenia. Alkoholu nikt przy mnie z
pewnością nie pił. I to musimy sobie stanowczo stwierdzić.
- Bo tak w rzeczywistości
było – bąknął znów Chudy. Blacky zmierzył go świdrującym spojrzeniem.
- Wiem. Bo ufam wam
bardziej niż madame. Zaś, jeśli chodzi o to, co działo się po szkole, to nic
nie wiem i w zasadzie nie chciałbym wiedzieć. To już nie moja, ani tym bardziej
dyrekcji sprawa. Jestem waszym wychowawcą w szkole, a nie poza nią. Mówię to,
żeby was w jakiś sposób ustrzec przed wrobieniem w historię, że
narozrabialiście w czasie w którym były zajęcia szkolne. Bo czuję, że w taką
wersję chce was i mnie wpuścić madame. To, że piliście piwo, wino, czy co
innego, to nie jako uczniowie, tylko jako młodzi osobnicy w wolnym od lekcji
czasie. Wasze prawo i wasza odpowiedzialność. Żałować należy, że niektórzy z
was przeholowali. To rzeczywiście przykra i w pewnym sensie karygodna sprawa.
Ale nie jestem za tym, żeby dyrekcja wyciągała z tego surowe kary dyscyplinarne.
Nie jesteście małymi chłopcami. Dlatego chcę wam pomóc. Ale wy też nie wkopcie
przy okazji mnie. Ja daję wam pełne alibi na to co działo się w szkole.
Rozumiemy się?
Kiwaliśmy głowami, bo cóż
można było tu dodać. Dobrze, że nasz wychowawca nie przyłączył się do
nauczycielskiej nagonki, ale stara się nas wybronić. Może to dobry sygnał.
- A jak było na spotkaniu z madame? – spojrzał
na Wojtka i Krisa.
- Pani dyrektor musiała
się wygadać – oparł wymijająco Bartkowski. – Chce nas z pewnością ukarać, ale
to będzie zależało od rady pedagogicznej.
- No tak, musimy poczekać
na zlot czarownic. Głowa do góry panowie. Do czasu rady sprawa może trochę przycichnie i rozjedzie
się po kościach.
- Oby pan profesor miał
rację – stwierdził smutno Krzychu. Blacky
wstał z biurka i dał nam znak, że możemy opuścić klasę. Milcząc wyszliśmy. Anglista
zdążył jeszcze rzucił na odchodne:
-
Szkoda, że nie zabraliście mnie ze sobą na to piwo. Na pewno było
ciekawiej niż w szkole.
- Może nadrobimy to następnym razem – wymamrotał Medżik, ale tak, by
Blacky go nie usłyszał. A może usłyszał, ale w ogóle nie zareagował. Spakował
swoją torbę, chwycił dziennik pod pachę i wyszedł. Wojtas spojrzał na Krzycha i
uśmiechnął się półgębkiem. Gdy tylko znaleźliśmy się sami na korytarzu rzuciliśmy
się na Wojtasa i Krisa z pytaniami.
- I co jest gnój?
- Co mówiła dyra? Czemu trzymała was tak długo?
Bartkowski tylko
lekceważąco wzruszał ramionami. Krzychu miał minę bardziej przygaszoną i
zdepniętą.
- Chodźmy lepiej zapalić fajki. Nie chce by nas
ktoś tu przypadkiem podsłuchał.
Wyszliśmy więc w piątkę
przed szkołę i ruszyliśmy na Skrytą. Tam z dala od widoku niepowołanych
osób, na
wdechu mroźnego
powietrza czuło się większą swobodę. Wszyscy w milczeniu poczęstowali się
papierosami, które wyciągnął Krzychu. Ten zaciągnął się machem i puszczając w
niebo dymka wysapał:
- No to dupa blada.
- Dupa, dupa mości panowie – zawtórował mu
ożywczo Bartkowski.
- Lisica jest wciąż wściekła i nie odpuści nam
tej sprawy. To pewne jak amen w pacierzu. Gadała niczym nakręcony ruski budzik.
Plotła w kółko to samo o strasznej wpadce, o najgorszym zdarzeniu w historii
szkoły, o konsekwencjach. Zbierze się rada pedagogiczna i zadecyduje o naszym
losie. Żadnych tłumaczeń, wyjaśnień. Nic, do wafla ciężkiego, nie masz do
powiedzenia. Żadnej linii obrony. Nikt cię nie chce wysłuchać. Mamy siedzieć
cicho i przyjąć ich wersję wydarzeń. Naruszyliśmy dobre imię szkoły i dlatego
chcą nas pewnie wyrzucić. Porzucić jak śmiecie, bo zapaskudziliśmy sławetną
kartę historii szacownej budy. A całe odium tej sprawy spadło oczywiście na
mnie i na Wojtasa.
- Jednym słowem przez Lisicę przemawia chamstwo
i drobnomieszczaństwo – dorzucił luźno Bartkowski.
- Nie pierdol, że od razu wyrzucą was ze szkoły
– zaoponował Chudy. –
Daj spokój, nikomu chyba nie zależy, żeby robić z tego afery. Kto i jaki miałby
w tym interes?
- Siły ciemności – drwił Wojtas.
- No, jeszcze się wszyscy przekonamy jaki będzie
z tego wielki gnój i to zapewne wkrótce – starałem się dodać coś od siebie.
Nie miałem takiej pewności
i optymizmu co Zbychu. Czułem, że rysuje się najczarniejszy scenariusz. Będzie
z tego nieziemska afera i będą ostre konsekwencje, które dotkną z pewnością nas
wszystkich. Miałem pęczniejącą kluskę w gardle, a w dodatku było mi cholernie
zimno. Dostałem lekkich drgawek i prawdę powiedziawszy wolałbym, żebyśmy
przenieśli się do jakiegoś cieplejszego miejsca. Przez chwilę nawet pomyślałem
o ,,Prasowej”, ale nie byłby to najlepszy pomysł. Lokal jest już dla nas
spalony na wieki.
- Blacky będzie chyba po naszej stronie, nie
sądzicie? – rzucił jakby na pocieszenie Medżik.
- Tego akurat nie byłbym tak pewien – odparował
Krzychu. –
On od całej tej sprawy umyje ręce. Zobaczycie. Teraz zgrywa dobrego wujka, ale
sam nie chce być w to wrobiony. Słyszeliście, że dyra forsuje wersję jakoby alkohol był pity już w
szkole. Blacky boi się, że chodzi o nas i że to my piliśmy na jego zajęciach. Jeśli
potwierdzimy tą wersję, to on ma przesrane. Dlatego dla własnego interesu
będzie szedł w zaparte i będzie nas chronił. Ale pewnie do czasu…
- To wszystko jest jakieś chore. Dlaczego dyra nie chce wysłuchać tego
jak było naprawdę? – żachnął się Medżik.
– Bo co do kurwy nędzy właściwie się stało takiego strasznego dla szkoły? Że w ,,Prasowej’ była
zadyma? Ale po lekcjach, w
wolnym czasie. I gorsze zresztą rzeczy się tam wcześniej zdarzały. Wojtas miał
zgon. Zgoda, ale w tym momencie, za przeproszeniem to jego sprawa i jego
starych, a nie szkoły.
- Nie trzeba mnie było
targać do budy – Bartkowski uśmiechnął się zgryźliwie.
- Pewnie, trzeba cię było zostawić na poły
rozebranego w piaskownicy za ,,Prasową”. Wiesz, możesz mieć żal tylko do Knora
- odparłem lekko poirytowany.
- No pewnie. I do kuratorium oświaty.
- Kuratorium? Za co?
- Że dało zatrudnienie Knorowi – Wojtas
roześmiał się swoim pustawym śmiechem. Nikt nie załapał tego żartu, bo też
nikomu z nas nie było do śmiechu. Palacze kończyli palenie i postanowiliśmy rozejść
się do domów. Zbyś proponował nieśmiało żebyśmy ,,uderzyli” jeszcze do Erniego
na partię ,,bridżika”, ale nikt jakoś nie wyraził zachwytu nad tym pomysłem. Dziś nie było chęci ani zapału. Nastrój siadł
zupełnie. Każdy więc poszedł w swoją stronę.
Bez zbytniego umawiania
się postanowiliśmy nie rozdmuchiwać sprawy i cierpliwie czekać na dalszy
przebieg wydarzeń. Sami nie wiedzieliśmy jak to się wszystko zakończy. Raczej dotychczasowa
sytuacja wskazywała na to, że jest to cisza przed burzą i nie rozejdzie
się po kościach, jak to przewidywał Blacky. Najbliższe dni miały pokazać, że
incydent w ,,Prasowej” rozronie się do wielkiego
wydarzenia na skalę ogólnolicealną.
W następnym
tygodniu w
szkole wokół naszej piątki wytworzyła się niezwykła aura zainteresowania, choć
tak na prawdę nie tylko my byliśmy uczestnikami sławetnej wigilii. Ale to jakby
przez nas na ,,Prasową” został urządzony nauczycielski nalot. Dzięki licznym
świadkom tego wydarzenia zaczęły powstawać i krążyć po liceum przeróżne wersje,
które na prawie plotki obrastały w rzeczy zupełnie wyssane z palca. Wchodząc każdego dnia do szkoły doświadczaliśmy ukradkowych spojrzeń uczniów z pozostałych
klas. Czasami wskazywano nas palcami, szeptano za
plecami. Na
przerwach podchodziły do nas osoby przeważnie ze starszych roczników. Niektórzy klepali
przyjacielsko po plecach, mrugali znacząco oczami, uśmiechali się przyjacielsko.
Byli i tacy, co częstowali sami od siebie fajkami w palarni. Często wtedy
nagabywano któregoś z nas na opowieści o sławnym już w całej szkole ,,incydencie z Prasowej”.
W zadziwiający sposób
historia ta zaczęła żyć własnym życiem, obrastając w coraz dziwniejsze wątki
niczym tocząca się po stoku kula śniegowa. Docierały do nas przeróżne, bzdurne
opowieści. O czym to nie rozmawiano podczas fajkowych przerw? Że Wojtas pobił
Adolfa, a potem bił się z Knorem, że biegał nago po ulicy, że interweniowała policja i
karetka pogotowia, że wszyscy byliśmy pod wpływem narkotyków. Najbardziej
niedorzeczną rzeczą jaką usłyszałem była wersja, że jakieś dziewczyny tańczyły
kankana na kawiarnianych stołach. Przerażały mnie te wszystkie bzdury i
zastanawiałem się, kto je fabrykuje. Czy ktoś specjalnie nie dorabiał nam
,,czarnej” legendy?
Mimo to, bycie
kilkudniowym bohaterem szkolnych opowieści okazało się być miłą niespodzianką.
I to właśnie było owe nasze pięć minut gwiazdorstwa. Staliśmy się szybko
znanymi i rozpoznawalnymi osobistościami. Zdobyliśmy szacunek wśród maturzystów
i uznanie pośród młodszych roczników. Trzymaliśmy się razem podczas przerw,
razem wychodziliśmy ze szkoły i szliśmy do Erwina. Erni w skrytości zazdrościł
nam tego gwiazdorstwa, ale z oczywistych przyczyn nie mógł ujawnić w pełni
swego udziału w aferze z ,,Prasowej”. Te pięć minut przed burzą było chyba
najlepszym okresem pobytu w liceum. Czuliśmy rozpierającą dumę i poczucie, że
nasza ekipa jest zgrana jak nigdy dotąd. Byliśmy ,,piątką z Prasowej”.
Co najfajniejsze z tego
wszystkiego, to było to, że żywe zainteresowanie wzbudziliśmy u niektórych
dziewczyn. Zacieśniły się też nasze kontakty z Olesią i Gabrysią. Obie
dziewczyny zaczęły przychodzić do nas na przerwach i często nawiązywały
rozmowy, zwłaszcza z wygadanym Zbychem. A jemu takie towarzystwo przypasowało
jak rybie woda. Brylował, śmiał się, koloryzował swoje opowieści, byle tylko
skupić na sobie uwagę dziewczyn, zwłaszcza Olesi. Gabrysia, cichsza i mniej
śmiała od Oli, stała jakby w jej cieniu. Starał się to wykorzystać Krzysztof,
choć jego, coraz bardziej refleksyjny nastrój początkowo nie ułatwiał mu
zadania. Jednak po pewnym czasie Gabi zaczęła wykazywać jakby nieco więcej
zainteresowania jego osobą. Coś się zaczynało między nimi kleić. Justyna,
owszem, również spotykała się z nami, ale wyraźnie dystansowała się od spraw
,,Prasowej”. Wolała zapewne żeby nie kojarzyć jej z tym zdarzeniem. Na
szczęście dla niej Więcka nie pamiętała o jej obecności w ten feralny piątek, a
Knor zapewne zbagatelizował jej udział. Justyna, jak była tylko okazja,
podpytywała się mnie nieśmiało o losy Wojtka, sama nie mając jakby odwagi z nim
porozmawiać. Uśmiechałem się, bo czułem, że jej chyba jakoś na Wojtku zależy.
Nie umiała biedaczka tego jednak okazać. Nawet nie próbowała. Tymczasem on
zupełnie ignorował jej osobę. Gdy mu delikatnie wspomniałem o troskliwych
zapytaniach Justyny zbył to ironicznym uśmiechem.
Agnieszka pojawiła się w
końcu w szkole. I choćbym usilnie chciał, to nie potrafiłem całkowicie o niej zapomnieć
i przejść wobec jej osoby obojętnie. Mimochodem szukałem ją wzrokiem i
wszelkimi możliwymi sposobami starałem się wywiedzieć, czy ona rzeczywiście coś
kręci z Kilosiem, czy też jej piątkowe spotkanie było tylko jednorazowym
podrywem tego gościa. Widziałem ich razem tylko raz na korytarzu szkolnym. On
coś do niej mówił podpierając się jedną ręką o ścianę. Ona chciała jakby mu
uciec, ale jego silna dłoń blokowała jej drogę. Jej niepewność i próby
wykręcenia się wywołały u mnie uśmieszek i małe poczucie satysfakcji.
Widzisz Kiloś, nie tak łatwo ci z nią pójdzie, to nie jest
dziewczyna w twoim typie. Przeliczyłeś swoje siły. Z nią tak się nie postępuje.
To bardzo delikatna i wrażliwa dziewczyna. Ale skąd ty to możesz wiedzieć.
Chwilowo odzyskałem nadzieję, że mogę mieć jeszcze u niej jakieś szanse. Może
nie wszystko było stracone.
Ale próżno i niepotrzebnie się łudziłem. Od czasu szkolnej wigilii Alicja
Renert ani razu na mnie nie spojrzała. Nie doznałem jej uroczego wejrzenia.
Rzeczywiście coś się skończyło. Mijaliśmy się na korytarzu szkolnym, ale ona z
premedytacją odwracała wzrok. Nawet moja chwilowa sława uczestnika wydarzeń w ,,Prasowej” widocznie
nie robił na niej najmniejszego wrażenia. Ostatecznie postanowiłem rozwiązać
dręczący mnie problem niepewności i zasięgnąłem języka u mojego najpewniejszego
informatora, czyli u Magdy Mikulskiej. Porozmawiałem z nią podczas jednej z
przerw. Poprosiłem, by znów za pośrednictwem swojej koleżanki Marty dowiedziała
się czy Alicja rzeczywiście kręci z Kilosiem. Magda uśmiechnęła się
najwyraźniej rozbawiona moim zaangażowaniem, ale obiecała spełnić moją prośbę.
Jeszcze tego samego dnia miałem odpowiedź.
Niestety nie była ona dla
mnie pomyślna. Jak twierdziła koleżanka Marta, Alicja Renert przeżywa od niedawna
wielką miłość do Jakuba, czyli Kilosia. Poznali się ponoć bliżej podczas zapisów na wyjazd
sylwestrowy w Góry Sowie organizowany przez szkolny oddział PTTK-a. Pojechali
tam razem, no i teraz chyba są już parą.
- Przykro mi – powiedziała z
autentycznym współczuciem Magda.
- A mnie nawet nie bardzo – odparłem szybko i
jakoś tak chyba szorstko. Zaskoczyło to Magdę, więc natychmiast dodałem
zmieniając ton na bardziej łagodny. – I wiesz, jakoś mi ulżyło. Bo to
przynajmniej oznacza koniec moich beznadziejnych starań. Nie mam szans z takim
lowelasem jak Kiloś. A skoro jej imponują tacy faceci, to na pewno jesteśmy z
innej bajki. Cóż, trzeba szukać nowego obiektu westchnień. Może masz jakiś
pomysł?
Magda zaśmiała się i poczochrała mnie
po grzywce.
- Zobaczymy co się da zrobić. Nie
załamuj się.
Skłamałbym, gdybym
przyznał, że nie było mi przykro z powodu informacji, które przekazała mi
Magda. Jednak nie była to rozpacz. Żałowałem tylko jednego. Dlaczego nic nie
wiedziałem o rajdzie PTTK? A był to właśnie klucz do poznania tej dziewczyny.
Gdybym bardziej naciskał Magdę na pozyskiwanie informacji, pewnie bym się
wywiedział o tym wyjeździe. Ale, tak jak mówiłem Mikulskiej, przy Kilosiu, ja z
moją nędzną aparycją nie miałem najmniejszych szans. Stało się nieuchronne, a ja
nie miałem na to najmniejszego wpływu. Teraz byłby najlepszy czas z mojej
strony na skończenie tej całej, niepoważnej miłosnej historii W szkole przecież
działo się tyle istotnych rzeczy, że nie było czasu ani miejsca na jakieś tam
beznadziejne romanse. Wszyscy to odczuwaliśmy. No, może wszyscy oprócz Chudego,
który korzystał z okazji, by być jak najczęściej przy Oli.
O ile uczniowska część
szkoły huczała wręcz od plotek na temat ,,Prasowej”, o tyle, co dziwne, grono profesorskie
przeważnie
milczało. Po rozmowie jaką odbyła Lisiecka z Wojtasem i Krisem nikt z nauczycieli nas
specjalnie nie zaczepiał. Niektórzy, tak jak poczciwa Pucia kiwali jedynie
znacząco głową przy odczytywaniu nazwisk Bartkowskiego i Janczyka. Nikt jednak
głośno nie ośmielił się zapytać, czy napomknąć o wydarzenia z piątku przed
wigilią. A mimo to odnosiło się wrażenie, że wszyscy wiedzą co się zdarzyło i
mają na ten temat własne, raczej niezbyt dla nas korzystne zdanie. Blacky
milczał i już nie wracał więcej do tej sprawy. Jedynie po pierwszej lekcji
biologii Więcka wezwała Zbycha, Medżika i mnie na krótką rozmowę.
- Nie spodziewałam się po was, że będziecie
zamieszani w takie skandaliczne wybryki. Akurat wy, dobrzy uczniowie. Pan
Hulewicz jest przecież
przewodniczącym klasy. A ja zawsze miałam dobre zdanie o waszej trójce –
nauczycielka kiwała znacząco głową, co miało zapewne podkreślić tragizm całej
sytuacji i jej ubolewanie nad naszymi nędznymi postaciami. Zauważyłem, że
Zbychu próbował jak zwykle coś odpowiedzieć, ale dyrka niczym rzymski wódz
powstrzymała go gestem wyciągniętej w przód ręki.
– Stało się, to co się
stało i pan Bartkowski na pewno będzie musiał ponieść konsekwencje swojego
uczynku. Swoją lekkomyślnością naraził nas wszystkich. Pijanego, nieprzytomnego
ucznia trzeba było nieść do szkoły. A gdyby, nie daj Boże, leżał gdzieś na
mrozie przez kilka godzin, to do kogo rodzice mieli by pretensje, jak nie do
szkoły? Myślał z was ktoś o tym? Wiemy wszyscy, że także kolega Janczyk był pod
mocnym wpływem alkoholu. To było czuć na kilometr i tego nie da się już
zatuszować. W waszym, bardziej szczęśliwym przypadku pozostaje domniemanie
niewinności, choć jesteście na liście pani dyrektor i Bóg jeden raczy wiedzieć,
co ona zamierza z wami zrobić. Jest przekonana, że wyście jednak coś tam
spijali pod stołami kawiarni.
- Pani dyrektor! - Chudy nie wytrzymał i uniósł
głos – prawda jest taka, że my nic w ,,Prasowej” nie piliśmy. Nawet herbaty.
- Tylko patrząc na
Janczyka i Bartkowskiego, to kto wam w to uwierzy? Przecież byliście tam razem.
- Ale nie od początku,
oni do nas dołączyli później.
- To już w tej chwili nieistotne szczegóły.
Widziano was razem w kawiarni. Poza tym obsługa kawiarni uważa, że cała awantura zaczęła się od
waszego stolika. Koledzy z klasy matematycznej też nie są bez winy. Przy ich stoliku
znaleziono
alkohol przyniesiony z zewnątrz. Są więc dowody rzeczowe.
- To oni pili, a nie my. Siedzieliśmy spokojnie w kawiarni, nie
wszczynając awantur. Przyszedł Bartkowski z Janczykiem, ale później. Zajęliśmy
się nimi. Chcieliśmy, żeby Wojtek ochłonął. Był jeszcze wtedy przytomny. To
obsługa była do nas uprzedzona i nieuprzejma – spokojny dotąd Medżik nagle wybuchnął
niespodziewanym jak na niego potokiem słów.
- Może i tak było, ale pani dyrektor Lisiecka ma
przedstawioną trochę inną wersję wydarzeń. Zresztą ja sama byłam na miejscu i
widziałam, że w kawiarni na stołach nie tylko stały filiżanki z kawą. Powiedzmy
prawdę, w ,,Prasowej” był wielki rozgardiasz niestety z udziałem uczniów
Dwójki. Personel nie mógł sobie poradzić z sytuacją. Dobrze, że nie wezwano
policji, bo to dopiero skończyło by się skandalem. Za ,,Prasową”, jak mi
opowiedział pan Knorowski też walały się puste butelki po piwie. Na szczęście,
nie powiedział już o tym pani Lisieckiej.
- Te butelki nie były nasze – znów
zaoponował Medżik.
- Kolego Matel, proszę mi tu teraz nie
wmawiać, że jesteście takimi wspaniałymi aniołkami, które zupełnie przypadkiem
znalazły się w nieodpowiednim momencie, w nieodpowiednim miejscu.
Więcka zmieniła oblicze i
przybrała bardziej srogą minę, taką jaką miała w ,,Prasowej”. Popatrzyłem na Bartka i
odniosłem wrażenie, że chciał dalej polemizować z profesorką.. Zagryzł jednak wargę i
się już nie
odezwał.
- Wasze tłumaczenia nic
wam i tak nie pomogą, a mogą jedynie zaognić
sytuację. Lepiej teraz za bardzo nie rozdmuchiwać sprawy. Nie dajcie się
sprowokować. Wolałabym wyciszyć całe to zamieszanie, ale pani dyrektor tylko
czeka, żeby rozprawić się z jak największą liczbą uczestników tej waszej
pseudozabawy w ,,Prasowej”. Proszę was, nie dajcie się sprowokować.
Dłuższą chwilę milczała
wpatrując się z premedytacją w nasze spuszczone oczy. Ostatnie zdanie
wypowiedziane było tak dobitnie, że dźwięczało ostrzegawczo w naszych głowach.
Nie wiedzieliśmy co mamy odpowiedzieć, czy w ogóle powinniśmy się w tym
momencie odezwać. Ale to nie był koniec rozmowy. Więcka zniżyła głos prawie do
szeptu, jakby chciała powierzyć nam jakąś tajemnicę.
- I odradzam wam teraz chodzenie do ,,Prasowej”.
Kierowniczka lokalu jest uprzedzona, że jeżeli byście się tam pojawili, nawet
po szkole ma prawo zażądać od was legitymacji szkolnych i zadzwonić od razu do dyrekcji szkoły. No,
ale ja wam o tym nie wspominałam. Rozumiemy się? – popatrzyła badawczo po
naszej trójce, a my kiwaliśmy znacząco głowami. Chudy i Medżik wyszli z sali.
Kiedy i ja odwróciłem się ku wyjściu nauczycielka powstrzymała mnie za rękę.
- Zaczekaj. Tobie to już
w ogóle się dziwie, że znalazłeś się w piątek po południu w takim gronie. Zdaje
mi się, że rano widziałam ciebie na mszy w kościele.
Wytrzeszczyłem oczy w zdumieniu i nie
wiedziałem co mam odpowiedzieć. Zatkało mnie. Więcka z miną zatroskanej mamy
kręciła głową.
-
Uważaj na siebie. Hulewicz i Matel zostali spisani przez panią dyrektor.
Ty nie znalazłeś się na tej liście i zapewne dzięki temu unikniesz dalszych
konsekwencji. Więc lepiej nie chwal się swoim udziałem w tym całym zajściu.
Bądź ostrożny. Drugi raz możesz nie mieć tyle szczęścia.
Mówiła to szeptem, jakby bała się, że odchodzący Zbychu i
Bartek mogliby usłyszeć jej słowa. Niepisane, ciche porozumienie. Przynajmniej
tak to odebrałem. Więcka puściła mnie wtedy, w ten piątek, a teraz mnie
ostrzegała. Nikt mnie nie spisał, więc oficjalnie nie byłem zamieszany w całą
aferę. Powinienem się cieszyć, choć wcale nie czułem się z tym dobrze.
W pewnym sensie miałem
dużo szczęścia i to tylko dlatego, że rano chciałem spotkać Alicję Renert w
kościele. Może to jakieś opatrznościowe zrządzenie losu. Nie mogłem w to do
końca uwierzyć. Idąc szkolnym korytarzem próbowałem to wszystko jakoś jasno poukładać
w swojej głowie, nadać nowy sens całemu zdarzeniu, spojrzeć na nie z mojego
punktu widzenia. Dotychczas zamartwiałem się losami Wojtka i Krzycha, teraz próbowałem zadać
sobie pytanie, co tak naprawdę piątkowa wigilia zmieniła w moim życiu. Powiązanie dwóch spraw afery w ,,Prasowej” i
chęci zbliżenia się do Alicji zaczęło się dla mnie układać w jedną sensowną
całość. Zaczynałem nabierać przekonania, że wszystko co się wtedy wydarzyło,
zdarzyło się za przyczyną Alicji. Jednak świadomość ta miała gorzki smak.
Jakżeby to było piękne przekonanie, gdyby Alicja była naprawdę warta wpisania
jej w opatrznościowy ciąg wypadków. Powstałaby wtedy zapewne taka moja mała
,,Kronika wypadków miłosnych”. A tak zaczęło się wielką nadzieją z mojej
strony, a skończyło ogromnym rozczarowaniem. I wszystko w ciągu zaledwie
jednego dnia. Bilans zysków i strat był więc ujemny. Straciłem na pewno tego
dnia wiarę w nadzieję, którą żyłem od kilku miesięcy. Skończyła się romantyczna
bajka. Jeden plus to tyle, że dzięki mojej wierze uniknąłem konsekwencji, które
dotkną z pewnością Bogu ducha winnych Chudego i Medżika.
Rozmyślając o tym
wszystkich sprawach odniosłem jeszcze jedno istotne wrażenie. Po rozmowie z
Więcka dotarło do mnie, że ona jest raczej po naszej stronie, a tym demonem
zła, fermentu i odwetu jest Lisiecka. Gdyby nie ona, może nie byłoby całej tej
sprawy. Może nie byłaby tak rozdmuchana. Zaciętość dyrektorki była dla mnie
całkowicie niezrozumiała. Tak jakby pała chęcią zemsty. Tylko za co?
19. Chudy
Dopiero rozmowa z wicedyrektorką Więcką
wstrząsnęła Zbychem Hulewiczem. Dotychczas uważał, że cała pechowa sprawa z
wigilią w ,,Prasowej" mimo wszystko rozejdzie się po pewnym czasie po tak
zwanych kościach. No, może zostaną wyciągnięte jakieś konsekwencje dyscyplinarne
wobec Bartkowskiego, ewentualnie jeszcze Janczyka. Obniżone zachowanie, czy coś
w tym stylu. Ale reszta? Dlaczego inni mieliby być pociągnięci do
odpowiedzialności? Odpowiedzialności za co? Złowrogo jednak pobrzmiewało w
głowie stwierdzenie Więcki, że jego nazwisko znajduje się na liście dyrektor
Lisieckiej. Dlaczego on? Za to, że jak ujęła to dyrektorka, znalazł się w
nieodpowiednim miejscu, o nieodpowiedniej porze? Co złego było w tym, że poza
czasem szkolnym poszedł z kolegami na herbatę do kawiarni? No, a że była tam niezła
rozpierducha, to co on jest temu winien?
Przecież najwięcej gnoju narobiła ekipa Smutnego Stasia. To oni rozlewali wino i tłukli szklanki.
A on ma za to ponieść konsekwencje. To jakiś czysty obłęd. Pozostała jedynie
nadzieja, że wściekłość Lisicy w końcu przejdzie, a rada pedagogiczna załagodzi
całą sprawę. Może warto było by pogadać z kimś, kto by stanął w ich obronie.
Może katecheta ksiądz Genas?
Rada pedagogiczna została
wyznaczona dość szybko, na piątek 10 stycznia. Poinformował nas o tym ksiądz
Genas podczas lekcji religii. Właśnie on, a nie wychowawca, nie dyrektorka, tylko ksiądz
katecheta. Rada miała odbyć się wyłącznie w gronie pedagogicznym bez udziału rodziców i najbardziej zainteresowanych, czyli
uczestników zajścia w ,,Prasowej".
- Niech żyje
sprawiedliwość społeczna! - wykrzyknął Chudy podczas rozmowy z księdzem
Eugeniuszem.
- Zbyszek, a czego
oczekiwałeś? - wzruszył ramionami katecheta. - Że ktoś was poklepie po ramieniu
i powie: no tak, niezły był odjazd, dajecie wspaniały przykład do naśladowania
następnym pokoleniom, chwała wam za to.
- Liczyłem bardziej na
to, że ktoś z grona pedagogicznego zechce usłyszeć prawdziwą relację od nas.
- I co byś im powiedział?
Daj spokój Zbyszku. Mam uwierzyć, że tego dnia byliście jak święci anieli?
Jeśli ktoś jest bez winy, niech pierwszy rzuci kamień. Znasz to?
W klasie zrobiło się
cicho. Spuściliśmy wszyscy wzrok w ziemię. Chudy był jednak gotów iść dalej w
dyskurs. Chciał tylko się zwiedzieć, czy znajdzie się ktokolwiek z nauczycieli,
kto stanie w naszej obronie. Ksiądz Geniu dał nam do zrozumienia, że jeżeli
będziemy chcieli może nam zdać relację z rady. Swój chłop z tego księdza! Nie pytał nas o nic, nie
pouczał, nie gnoił. Wiedział, że jesteśmy w tarapatach i zapewne nam współczuł.
W jakimś sensie poczuliśmy, że jest po naszej stronie.
W zasadzie nie było się
już czym denerwować. Wszystko niestety toczyło się poza nami. Nie mogliśmy mieć
żadnego wpływu na dalszy przebieg sprawy. Tak na dobre nikogo z grona
pedagogicznego nie obchodziła nasza wersja wydarzeń. Pozostało jedynie biernie
czekać na ostateczne rozstrzygnięcia, które zapadną podczas nauczycielskiej
narady. Po rozmowie z Więcką ani Zbychu ani Medżik nie czuli się pewnie. Po
pewnym czasie Chudy wyciągnął ode mnie informację, że moja osoba nie znalazła
się na sławetnej liście. Nie miał o to do mnie pretensji. Po prostu uważał, że
miałem więcej szczęścia. Najbardziej wyluzowaną osobą z naszego towarzystwa w tamtym
momencie był
Erni. On jedynie mógł bać się reakcji swojej matki. W szkole czuł się zupełnie
bezpiecznie. Oficjalnie nie był w aferę zamieszany i nikt z nauczycieli go z
nią nie kojarzył. Tylko my znaliśmy prawdę i tajemnicę zawartości erniowego
plecaczka. Dowody zbrodni, której nie zdążyliśmy w owym feralnym dniu dokonać
wciąż bezpiecznie spoczywały w zaciszu piwniczki rodziny Buczkowskich. Jakoś
nikt z nas nie miał najmniejszej ochoty ich naruszyć. W najgorszej sytuacji
pozostawał Wojtas, ale on nadrabiał miną. W zasadzie, to odnosiłem wrażenie, że
on już pogodził się z tym, że wobec niego zostaną wyciągnięte poważne konsekwencje.
Przygotowywał się na najgorsze i dlatego przestał się stresować. Natomiast
Krzychu stał się w ciągu mijającego tygodnia strzępkiem nerwów. Milczał,
zamknął się niemalże całkiem w sobie. Opuścił go dobry humor i w ogóle nie chciał
wspominać wydarzeń z ,,Prasowej”. Strasznie się denerwował, gdy ktoś przy nim o
nich wspominał. Chodził po szkole rozdrażniony i trudno było z nim nawiązać
jakąkolwiek rozmowę.
W piątek, gdy zbierała się rada pedagogiczna, my po szkole
postanowiliśmy gromadnie pójść do Erniego na brydża. Chodziło głównie o to, by
oderwać się od nerwowego wyczekiwania, by zapomnieć o wiszącym nad nami
katowskim toporze. Znów byliśmy silną grupą pod wezwaniem, cała szóstka, nawet
Krzychu przełamał się i dał się namówić na wspólne karciane popołudnie. Nie
towarzyszyła nam jednak atmosfera radości z powodu wolnego weekendu. Tak jakoś
ciężko niż zazwyczaj szło się ulicami przy poznańskich targach.
- Niech tam sobie obgadują, niech psy na nas wieszają. Pokażmy, że mamy
to w dupie i zajmijmy się tym co ważne, czyli kolejną partyjką brydżyka –
przerwał po pewnym czasie milczenie Zbyś. Wojtas spojrzał na niego z ukosa i
wycedził przez zaciśnięte zęby
- Zbychu, nie pierdol, tylko leć na
Głogowską kupić fajki.
- Tak, jakbym miał za co, to może i
bym poleciał. Odrzutowcem. Kopsnij
sianem, to nie będzie gadania.
- Musimy zrobić zrzutkę –
zaproponował Krzysztof. – Panowie, tak jak za starych czasów. Kupimy ,,Camele”
i bochenek świeżego chleba w piekarni. Zapalimy sobie ostatniego ćmika przed
egzekucją.
- ,,Camele”? Co za rozrzutne burżujstwo. Wolę
swojskie, krajowe ,,Carmeny”. Dobre bo polskie – zaśmiał się Medżik.
- Ciężkie czasy nastały i smutek
okrył nasze lica. Nie oszczędzajmy więc na tych skrawkach przyjemności, które
się ino ostały w tej chwili naszej zagłady – odparował Janczyk.
Zaśmialiśmy się wszyscy, a pomysł
zakupienia ,,Carmeli” i gorącego chlebka przypadł wszystkim do gustu. To była
dobra myśl, żeby zrobić coś, jak za starych czasów. Bądźmy znów tą samą wesołą,
niesforną bandą kolesiów ze szkoły. Każdy więc z nas sięgnął do kieszeni po
drobniaki. Zrobiliśmy szybką zrzute, tyle, ile każdy mógł dać. Nikt z nas nigdy
groszem nie śmierdział, więc wszelkiego rodzaju zrzutki były na porządku
dziennym. Chudy zaproponował bym razem z nim przyspieszył nieco kroku i poszedł
po fajki i chleb. Zgodziłem się chętnie. Reszta miała zaczekać na nas u
Erniego.
Chudy lubił moje towarzystwo. Uważał, że
się świetnie rozumiemy, nawet bez słów. Mimo całej tej afery starał się, by w
narodzie nie upadł całkiem duch dobrego humoru. Próbował więc z całych sił
zachować dobrą twarz i co rusz rzucał jakimś żartem. Zaczął mi właśnie
wyłuszczać twierdzenie, że jak nie będzie z tego wszystkiego porządnego gnoju,
to nie będziemy mieli czego wspominać na starość. Żeby było ciekawie, musi się
cos dziać. A gdzie rąbią drwa, tam i wióry lecieć muszą...
Gdy oboje skręciliśmy z ulicy Śniadeckich na
Głogowską wpadliśmy niemal wprost w szerokie ramiona Romka Ameryka. Była to dla nas niezbyt miła
niespodzianka.
- No nie, panowie! Ja to mam szczęście do dobrego
towarzystwa. Dokąd to się udajecie? – zagadnął uśmiechając się swym sztucznym grymasem. Mówił tak, jakby
dokładnie w tym miejscu spodziewał się nas zobaczyć.
Zbychowi serce zamarło na moment. To
była ostatnia osoba z jaką dziś chciałby się spotkać. Był przekonany, że
jakakolwiek by nie padła odpowiedź z naszej strony Romek Ameryk na pewno
przyczepi się i będzie chciał iść z nami. Zacznie nas też pewnie nagabywać na
jakiś alkohol. Tylko nie to. Nie dziś. Chudy spojrzał na mnie jakby szukając
natchnienia i odwagi.
I wtedy właśnie wypalił śmiało, jakby pod natchnieniem.
-
Cześć Ameryk! Dawno cię nie
widzieliśmy. Zniknąłeś zupełnie ze szkoły. Coś się stało? Chory byłeś, czy boisz się
wrócić do budy? Sumienie masz czyste?
Roman wyraźnie się
zmieszał, bo zaczął oczami uciekać na boki, choć sztuczny uśmiech wciąż nie
gasł z jego rumianej twarzy. Chrząknął przy tym, jakby chciał zyskać na czasie,
żeby wymyślić jakąś sensowną odpowiedź. Jego pewność siebie zupełnie uleciała. Oboje poczuliśmy ulgę.
- He, he... No, a u was,
co słychać? – w końcu po kilku nerwowych chrząknięciach zapytał, by samemu
uciec od odpowiedzi.
- Normalnie, po staremu. Wiesz, przed
świętami był taki mały gnój w ,,Prasowej”,
ale ciebie dziwnie, jakoś
tam nie było – Chudy przyjął postawę nacierającego napastnika. Triumfował.
- Tak, tak słyszałem co
nieco.
- My też słyszeliśmy co
nieco od Krisa i
Wojtasa o twojej porannej libacji u Kapucyna. Niezłego gnoju narobiłeś.
- Co? Ledwo co pamiętam z tego
dnia. Nie czułem się wtedy najlepiej i nie doszedłem do ,,Prasowej.
Pojechałem do chaty.
- A Kris i
Wojtas mają teraz przez ciebie przesrane. Bardzo to dziwne, że oni zostali
wplątali w tą aferę, a tobie się upiekło…
- No cóż panowie, miło było
was spotkać, ale mam jeszcze taki mały interesik do załatwienia, więc spadam – Ameryk
wyraźnie zmienił tonację głosu. Najzwyczajniej w świecie denerwował się. Było
to dziwne, zupełnie do niego nie pasujące zachowanie. Mnie jednak ucieszył
fakt, że Roman sam z siebie rezygnuje z naszego towarzystwa.
- My też się spieszymy – pociągnąłem
Zbycha za rękaw. Nie chciałem ryzykować, że Ameryk jednak zmieni zdanie, albo Chudy wejdzie z
nim na kolizyjną ścieżkę dyskusyjną. W jednym i drugim przypadku nie
skończyłoby się to dla nas dobrze. Zostawiliśmy więc Romka Ameryka i szybko podeszliśmy w
stronę przejścia dla pieszych. Chwilę później byliśmy na drugiej stronie i
skręciliśmy w ulicę Gąsiorowskich, gdzie w podwórzu jednej z kamienic znajdowała
się piekarnia. Kupiliśmy bochenek ciepłego chleba i ruszyliśmy do kiosku po
fajki.
- Zauważyłeś jak Ameryk zmieszał się
na pytanie o ,,Prasową”? – zagadnąłem.
- Tak to rzeczywiście dziwne i podejrzane – odparł Zbyś wkładając
do ust odłamany kawałek pieczywa. - Wyglądał na nieźle
przestraszonego, tak jakby chciał coś ukryć przed nami.
- Wiesz, widziałem go w ten piątek
jak szedł od strony szkoły. Akurat ciągnęliśmy z Knorem Bartkowskiego. On
zobaczył nas z daleka i odwrócił się w drugą stronę. Zaczął uciekać. Tak jakby
miał coś na sumieniu.
- Bo miał. Upił Wojtasa i Krisa. Może też miał niezły
dym i zobaczywszy Knorowskiego po prostu nawiał.
- Dziwne jest tylko to, że nie
pojawił się od tamtej pory w szkole. A dziś wyglądał na bardzo wystraszonego.
- Ameryk? Pierwszy zadymiarz w naszej
budzie. Czego miał się wystraszyć?
- Nie wiem, może tego, że jest gnój.
- Gnój był za ,,Prasową”, a jego przecież tam
nie było.
- No właśnie, a gdzie był?
- Cóż, nie ma co się teraz zagłębiać
w historię Romka Ameryka. Pomyślmy raczej o tym o co nas czeka – powiedział
Chudy częstując mnie chlebem. Aromat świeżego pieczywa wywołał nadmierny
ślinotok i uczucie głodu. Gotów byłbym zjeść połowę z naszego wspólnego
chlebka.
- Myślisz o radzie pedagogicznej?
- Nie, o partyjce rozbieranego brydża z trzema
atrakcyjnymi blondynami – uśmiechnął się zawadiacko Chudy.
Weszliśmy do domu Erniego. Krzychu,
Wojtas i Medżik siedzieli przy stole przygotowując już karty do gry. Jak
zwykle, ci co przychodzili pierwsi zajmowali lepsze miejsca. W wygodnych
fotelach zasiadł Krzysztof i Wojtas. Bartek, tak zresztą jak Chudy i ja
musieliśmy zadowolić się kanapą. Z głośników sączyły się rytmy ,,Achtung Baby”
U2. Erni przyniósł z kuchni tacę ze szklankami parującej herbaty. Bez słowa
wszyscy rzucili się wpierw na chleb, a potem na papierosy, które przynieśliśmy.
Wkrótce cały pokój wypełnił się tytoniowym dymem. Medżik ku naszej uciesze z
lubością wypuszczał w powietrze fantazyjne obłoczki dymu. To był jego popisowy
numer. Graliśmy systemem zmianowym w trzy pary. Dwie grały, jedna na czas robra
odpoczywała. Rozmowa nie kleiła się specjalnie. Ot, karciane odzywki, pomruki.
Erni marudził coś pod nosem odnośnie zapisu, bo to jak zwykle na niego spadł
obowiązek zapisu punktów. Dopiero, gdy skończyliśmy pierwszego robra Krzychu
odważył się w końcu poruszyć nurtujących nas wszystkich w tym dniu problem.
- I co nie ciekawi was, co z nami zrobią?
- Ciekawość to pierwszy
stopień do piekła – odparła Medżik. Zbychu walnął go lekko w potylicę.
- I kto to mówi? Ty Matel
nie chodzisz na religię, to w piekło nie wierzysz.
- Odpierdol się Hulewicz –
żachnął się obrażony Bartek. Wojtas zarechotał.
- Piekło, nie piekło, a
mnie nerwy zżerają – przyznał nieco cichszym głosem Kris. - Przyszła mi nawet
myśl, żeby pójść do szkoły i od strony podwórza przyczaić się po oknem pokoju
profesorskiego. Może udałoby się coś podsłuchać. Kurcze, nie wytrzymam w tej
niepewności do poniedziałku.
- Lepiej skontaktować się z Geniem. On będzie na
zebraniu, a obiecał nam, że powie wszystko jak było – zaproponował Chudy.
- Właśnie, to jest to – Krisowi zaświeciły się lampki w
oczach. - Wieczorem podjadę do Genasa, na probostwo. Będę miał relację z
pierwszej ręki.
- Daj spokój. Po co psuć sobie dobry nastrój
jakąś tam wiedzą. Ja chcę mieć jeszcze ten jeden weekend błogiej nieświadomości
– nie odrywając wzroku od kart wtrącił się Wojtas. – I tak, czy tak obniżą nam
zachowanie. To pewniak. A może nawet mnie wyrzucą. Oswoiłem się z tą myślą i
mam to już w dupie. Niech ten cały sabat czarownic robi sobie co chce. Chcą
mieć kozła ofiarnego, to proszę bardzo. Oto jestem. Tobie nic nie grozi, bo to
mnie odwieźli do szpitala. To ja przyniosłem, nie wiem w jaki sposób, ale
przyniosłem hańbę i ujmę tej szkole. Więc niech mnie rozdrapują zawszone kruki
i wrony.
- Majster, pierdolisz, bo pierdolisz – odparł
nieco urażony Krzychu i zaczął się zbierać ku wyjściu. Trochę to wszystkich
zdziwiło.
- Daj spokój kobito! Siadaj i dokończ z nami grę –
Bartkowski dalej przygrywał luzaka.
- Dzięki za brydża, ale nie mogę się dziś skupić.
Nie czuję się jakoś w formie. Jadę do chaty na obiad, a później podskoczę do
Genasa. A wy róbcie co chcecie. W sobotę na mnie nie liczcie. Będę chyba
odsypiał cały ten tydzień. Do zobaczenia po weekendzie.
Wyszedł,
a nastrój w naszym gronie pogorszył się jeszcze bardziej. Rozgrywanie drugiego
robra nie szło zupełnie. Erni mylił się przy zapisach, Medżik klnął jak szewc
bo mu karta wyraźnie nie szła, a Chudy straciwszy partnera do gry siedział
zadumany i z nudów przeglądał starą gazetę z programem telewizyjnym. Kaseta z
utworami U2 przewinęła się dwukrotnie. Erwin zaproponował nieśmiało, że może
dla ożywienia atmosfery puści teraz Chrisa de Burgha, ale Wojtas wyzwał go od
dyskoboli i sprawa na tym wraz z magnetofonem ucichła. Nic nie było już w
stanie przywrócić dobrego nastroju. Rosło wyraźne napięcie między nami. Za parę
godzin rozstrzygną się losy przynajmniej niektórych z nas, a my sobie jak gdyby
nic rżniemy w karty.
Wkrótce
w zamku od drzwi wejściowych zazgrzytał klucz, nieodłączny znak, iż z pracy
wracała pani
Buczkowska. Medżik natychmiast stwierdził, że musi już biec na autobus. Od
czasu piątku w ,,Prasowej” mama Erwina spoglądał na niego dziwnie podejrzliwie.
Unikał więc z nią kontaktu. Wstał i niczym rozpędzająca się rakieta przybił
każdemu z nas ,,piątkę" i wystrzelił w biegu ku wyjściu. Chudy jakby się
ocknął z letargu i wykorzystując zamieszanie też postanowił opuścić gościnne
progi erniowego domu. Trzeba było się zwijać. Nie chciał jednak jechać z
Matelem na Śródkę. Odczekał jeszcze dobry kwadrans i dopiero wtedy pożegnał się z
resztą chłopaków.
Zbychu szedł
samotnie ulicą Głogowską w stronę Dworca Zachodniego. Czuł jakiś niesmak po
dzisiejszym spotkaniu. Chciał przyznać rację Krisowi. Dziwił się ignorancji Wojtasa i
jego buńczucznej postawie, że wszystko ma w dupie. Sam był zainteresowany jak
najszybszym dowiedzeniem się tego, co było na radzie. Najgorsza była
nieświadomość. Dlaczegoż więc nie zrobić tak, jak proponował Krzychu i udać się
jeszcze dziś do księdza Genia. To byłoby najrozsądniejsze rozwiązanie.
Przynajmniej wiedziałby na czym stoi, co zadecydowała Lisiecka. Postanowił więc
nie wracać jeszcze do domu. I tak mu się nie spieszyło z powrotem do czterech
ścian swojego małego pokoiku. Lepiej było pojechać po Krisa na Rataje. Wsiadł w
nadjeżdżający tramwaj ,,piątkę".
***
Krzysztof
Janczyk z wrażenia aż zaniemówił na widok zmarzniętego Chudego stojącego przed
drzwiami do jego mieszkania.
-
No, co się dziwisz? Nie pojechałem do chaty. Chcę jechać z tobą do Genia na
probostwo.
-
Trzeba było mówić prędzej.
-
Nie wiem, co się działo, ale u Erwina była dziś jakaś gęsta atmosfera. Zbyt
gęsta. Mózg od tego działał chyba na zwolnionych obrotach. Sam nie bardzo
wiedziałem co robić. Ale siedzenie w domu z założonymi rękami i czekanie do
poniedziałku, to chyba najgłupszy pomysł.
-
Masz rację. Chodź, zjesz jeszcze obiad zanim pojedziemy - Krzychu, choć nie
okazał tego jakoś specjalnie był zadowolony, że będzie miał nieoczekiwanego
towarzysza podróży. - Dziś piątek, więc
żadnych frykasów u nas nie ma. Pyry z gzikiem.
-
A gzik z cebulą?
-
No, nie stary, nie bądź wybredny. Jeszcze cebulki ci brakuje?
-
Nie, chodzi o to, że jej nie lubię.
-
No to i u mnie jej nie dostaniesz. Dalej stary, choć do kuchni, zjemy szybko i
w trasę.
Z dużego pokoju wyłoniła się
zarośnięta głowa Big Leona.
- O Zbychy! Fajnie, że wpadłeś.
Słyszę, że wybierasz się z Krzysztofem do Genia.
Chudy przytaknął w milczeniu.
- Słuszna decyzja. Chłopaki trzymam za was
kciuki. Co będzie w mojej mocy uczynię by was z tego wszystkiego jakoś
wyciągnąć.
Zbychu
wiedział od Krzycha, że Big Leon próbował, choć bezskutecznie walczyć z
dyrektorką Lisiecką o możliwość uczestniczenia w zebraniu rady. Jednak Lisica
nie zgodziła się, tłumacząc tym, że rada jest wewnętrzną sprawą grona
pedagogicznego, a o jej postanowieniach rodzice dowiedzą się w odpowiednim
czasie.
W
kuchni, na palniku gazowym gotowały się już ziemniaki. Wkrótce zjedli oboje
skromny obiad przygotowany przez matkę Krzycha. Zbyś zadzwonił do domu i
uprzedził, że wróci wieczorem. Matka nie bardzo chciała mu uwierzyć, gdy
powiedział jej, że idzie z Janczykiem do kościoła. Wytłumaczył się, drobnym
przekrętem, że to katecheta ksiądz Eugeniusz zaprosił ich na małe spotkanie
noworoczne na swojej plebani. Nie chciał póki co wtajemniczać matki w szczegóły
afery z ,,Prasowej”.
Chłopacy
poczekali do godziny osiemnastej. Ustalili, że najlepiej będzie spotkać księdza
po wieczornej mszy. Bez pośpiechu zaczęli zbierać się do wyjścia. Big Leon
zaproponował im, że pojedzie z nimi na plebanie, ale Krzychu stanowczo zaoponował.
-
Z Geniem lepiej i swobodniej będzie się nam rozmawiało, jak będziemy tylko my
dwaj.
- Jasne, rozumiem.
Powodzenia chłopaki
– Big
Leon wycofał się do swojego pokoju i zaległ przed telewizorem.
Chudy i Kris wyszli na autobus. Zdążyli
jeszcze na przystanku zapalić po papierosie. Pół godziny później na Rondzie Rataje przesiedli się
na tramwaj, którym dotarli na Kaponierę.
Dalej już piechotą przez Jeżyce dotarli do kościoła garnizonowego przy ulicy
Szamarzewskiego. Podróż w piątkowy wieczór ulicami Mickiewicza i Sienkiewicza mogła wydawać się
nieco ryzykowna, a to ze względu na możliwe zaczepki miejscowego elementu, tak zwanych wystawaczy bramowych. Chłopacy jednak
mieli w sobie wewnętrzne przekonanie i odwagę, że idąc w dwójkę nikt raczej się
do nich nie doczepi. Zresztą robiło się już zbyt zimno, by ktoś z
nieprzymuszonej woli chciał okupować mijane po drodze bramy kamienic. Mimo to
przyspieszyli kroku. Na wszelki wypadek. Zimowa aura nie sprzyjała dłuższym
spacerom. Do dziewiętnastej brakowało jeszcze z dobrego kwadransa. Stanęli
przed żelaznym ogrodzeniem oddzielającym ulicę od kościelnych włości
zastanawiając się co robić dalej.
Smukła i strzelista
neogotycka architektura budynku świątyni rzucała ponury cień na pobliską
kamienicę. Podświetlony był jedynie zegar na wieży. Z zewnątrz słychać było, że
trwa jeszcze wieczorne nabożeństwo. Janczyk wszedł do środka, by wrócić po
chwili.
-
I co, widziałeś Genasa?
-
Wydaje mi się, że nie ma go w kościele, ale możesz ty iść
sprawdzić.
Poszli obaj. Wnętrze
świątyni przygarnęło ich ciepłem bijącym z oświetlonego ołtarza. Reszta
kościoła tonęła w półmroku, powstałemu dzięki skąpemu oświetleniu kilku lampek
z bocznych naw. Nastrój dziwnego skupienia. Inny świat w odróżnieniu od
hałaśliwej ulicy na zewnątrz. Dopiero jak ich oczy przywykły do półmroku
dostrzegli Genia. Siedział w konfesjonale zamyślony i opatulony w gruby koc.
Zauważył jednak ich wejście. Ocknął się i skinął porozumiewawczo w ich kierunku
głową. Zupełnie jakby spodziewał się ich przyjścia. Chłopacy pokornie przeszli
do ostatniego rzędu ławek, by przysiąść. Ksiądz po chwili wstał, podszedł do
nich i nachylając się do zbychowego ucha szepnął:
-
Po mszy podejdźcie do zakrystii, to porozmawiamy.
Krzychu siedzący obok
cały się w sobie spiął. Chudy skinął potwierdzająco głową. Pozostało im nerwowe
wyczekiwanie. Dopiero wtedy oboje poczuli przenikliwe zimno, które od
kościelnej posadzki poprzez stopy zaczęło przedzierać się zdradziecko do
wnętrza ciała. Na szczęście msza miała się ku końcowi. Staruszki z przednich
rzędów zanosiły żałosnym głosem kolędę ,,Mizerna, cicha stajenka licha”. Ksiądz
Eugeniusz pomógł rozdawać komunię i zniknął w bocznym wejściu od
ołtarza. Chłopacy nie czekali dłużej. Krzychu kuksańcem w bok dał znak do
odwrotu. Wyszli z kościoła i przeszli na tyły do drzwi zakrystii. Weszli bez
pukania. Drzwi były otwarte. Geniu siedział przy stole ustawionym pod oknem i
coś zapisywał. Powitał ich szerokim uśmiechem.
- No chłopaki, domyślam się, że nie przyszliście tylko po
to by pomodlić się za swoje grzeszne dusze.
- No, nie. Ciekawi jesteśmy co było na radzie
pedagogicznej – wypalił bez zbędnych ceregieli Krzysztof. Geniu skrzywił się
jakoś tak kwaśno.
- Chodźcie, zapraszam was do mojego
mieszkanka. Tu nie ma miejsca na tego typu rozmowy. Proboszcz zaraz skończy
odprawiać mszę.
Przeszli za księdzem do budynku
znajdującego się za kościołem. Była to dwukondygnacyjna kamienica. W środku
klatka schodowa i drzwi do mieszkań zamykane na klucz. Wyglądało to wszystko
jak jeden ze zwyczajnych domów lokatorskich, a nie probostwo. Geniu przekręcił
klucz w zamku i wpuścił chłopaków do niewielkiego mieszkanka. Kuchnia,
łazienka, duży pokój, sypialnia. Wszystko to budziło zbychową ciekawość, choć
wiedział, że nie przyszedł tu na zwiedzanie, tylko, żeby się czegoś konkretnie
dowiedzieć. Zaproszeni usiedli w salonie przy starym stole nakrytym białą
ażurową serwetką. Pokój miał wysoki sufit i dzięki temu sprawiał wrażenie jakby
większego niż w rzeczywistości był. Stara meblościanka z lat sześćdziesiątych
jakoś nie pasowała do tego wnętrza. Na półkach leżało pełno książek i sterty katolickich
czasopism. W
kącie pokaźna kolekcja płyt gramofonowych. Pod oknem sprzęt muzyczny, raczej
starszej generacji. Pachniało starością,
trochę
jak w
antykwariacie na Starym Rynku.
- Napijecie się herbaty? – dobiegł
ich głos z kuchni. Pytanie było raczej twierdzeniem, więc ani Krzychu, ani Zbyś
nie odezwali się. Czekali cierpliwie na pojawienie się gospodarza. Chudy trącił
łokciem Krisa
pokazując na kąt zza drzwiami. Wisiał tam niezbyt starannie przyklejony taśmą
do ściany plakat z filmu ,,Misja”.
- Kinoman – szepnął Chudy i mrugnął
okiem. Krzysztof rozszerzył usta w lekkim uśmiechu. Wkrótce zasyczała para
wydobywająca się zapewne z czajnika i Geniu pojawił się z tacą na której
parowały trzy szklanki z gorącym napojem.
- Wybaczcie, ale chyba nie mam cukru.
Nie spodziewałem się gości, choć prawdę mówiąc miałem takie przeczucie, że ktoś
z waszej paczki będzie próbował się ze mną kontaktować.
Krzysztof chrząknął i
machinalnie zaczął macać się po kieszeniach kurtki. Pewnie szukał papierosów.
Zbychu popatrzył na niego karcącym wzrokiem, choć sam poczuł nagle nikotynowy
głód. Wiadomym powszechnie było, że Geniu pali, ale nie wypadało przy
gospodarzu wyciągać paczki fajek na stół. Krzychu zorientował się w swojej
gafie, ale Geniu już zdążył się przejrzeć
jego zamiary.
- Ha, wiem co tobie chodzi po głowie,
ale sorry, nadal jesteście moimi uczniami i nie wypada, żebym zachęcał was do
palenia. Poza tym sam złożyłem noworoczne postanowienie, że ograniczam palenie.
Nie będę palił w moim mieszkaniu. Taki narzuciłem sobie rygor. No, co tak na
mnie patrzycie? Przecież od czegoś trzeba zacząć. Wytrzymałem już drugi tydzień, więc wybaczcie,
ale nie złamię tego postanowienia. Choć uwierzcie, kusi jak diabli.
- Dobrze powiedziane. Oczywiście, przepraszam
– bąknął skruszony Kris. – To odruch bezwarunkowy. Ale widzi ksiądz, to wszystko przez zszargane
ostatnio nerwy.
- No, cóż... Rzec by można
konsekwencja pewnych czynów. W zasadzie moglibyście mi teraz opowiedzieć jak to
było naprawdę wtedy, w piątek przed wigilią. Znam wersję przedstawioną dziś
przez dyrektorkę. Marek Knorowski też mi coś wcześniej wspominał. No, a teraz
mam szansę usłyszeć wreszcie relację od bezpośrednich świadków, czyli z pierwszej
ręki.
Herbata już na tyle
ostygła, że można było ją popijać drobnymi łyczkami. Zbychu czuł jak z przełyku
ciepło przyjemnie rozpływało się po wnętrznościach. Jednak gorzki smak napoju
pozbawił go pełnej kontemplacji chwili ciszy, która zapadła natenczas w
salonie. Tylko zegar z korytarza cykał jednostajnie. Widział, że Krzychu nie
będzie chciał zbyt ochoczo opowiadać o sobie, więc to na nim spadnie ciężar
zdania całej relacji. Co robić... Zaczął więc mówić wpierw o wspólnym wyjściu
po szkole do ,,Prasowej” i o planach przyjemnego spędzenia razem wolnego
popołudnia przed nadchodzącymi świętami.
- Sam ksiądz wie, że w
szkole było drętwo, oficjalnie i z przymusu. Chcieliśmy tylko jak dobrzy kumple
uczcić fakt, że zaczęła się dłuższa przerwa w nauce. Już nie raz tak robiliśmy,
że szliśmy po szkole do ,,Prasowej" posiedzieć i pogadać w miłym
towarzystwie. Cóż w tym złego?
Ksiądz Eugeniusz jakby
chciał coś wtrącić, ale machnął tylko ręką na znak, by Zbychu kontynuował.
Chudy więc opowiadał dalej swoją relacje, w pewnych fragmentach nieco ją
wygładzając. Delikatnie pominął aspekt zakupu kruszonów i wypicia piwa. Uznał,
że te fakty nie miały istotnego znaczenia dla dalszego przebiegu wydarzeń.
Skupił się raczej na bardzo malowniczym opisie rozgardiaszu jaki panował w
kawiarni i na stwierdzeniu, że przebywali tam przedstawiciele różnych klas i
roczników z naszego liceum. Stan upojenia Krzycha i Wojtka, którzy dołączyli do
grupy już w kawiarni przedstawił jako zatrucie alkoholowe spowodowane
nieostrożnymi, pozaszkolnymi oczywiście, kontaktami towarzyskimi z uczniami ze
starszego rocznika.
Kris milczał i się nie
wtrącał. Potakiwał tylko od czasu do czasu głową. Kiedy Chudy opowiedział jak Wojtek
ryknął do Adolfa po niemiecku Geniu dyskretnie powstrzymywał śmiech. Nie
przerywał jednak. Zbyś więc snuł dalej opowieść o ławeczce i zaskoczeniu
nalotem grona pedagogicznego. Zakończył tym, jak Wojtek miał ,,zjazd do bazy” i
trafił do izolatki w szkole.
- Kierowniczka
,,Prasowej" zadzwoniła do dyrekcji szkoły, bo był gnój, o który oskarżony
został Wojtas. A Wojtas tylko niezbyt parlamentarnie odezwał się do kelnerki.
Po tym incydencie opuścił lokal. Wszystko dalsze wygląda jak, za
przeproszeniem księdza, zemsta Adolfa. Dyrekcja chce z Wojtka i nas zrobić
przywódców niecnej rozróby w ,,Prasowej". A to naszym zdaniem niezbyt
sprawiedliwe.
Geniu cały czas kręcił
głową jakby nie dowierzał całej tej opowieści, ale cierpliwie, bez wtrącania
się czekał na jej koniec.
- Widzicie chłopacy, według pani
dyrektor wszystko miało zupełnie inny przebieg. Przedstawiła na radzie nieco
inną, moim zdaniem bardziej osnutą na domysłach i przypuszczeniach wersję. Jej
opowieść zaczęła się jeszcze w szkole podczas wigilii. Z jej ust padło
oskarżenie, że uczniowie klas trzecich pili w szkole wódkę.
- To wierutna bzdura! Kłamstwo! –
oburzył się Krzychu. – Na jakiej podstawie wysunęła takie przypuszczenia?
- No, właśnie. Dyrektorka ma jakieś
dowody, czy donosy o których nie chciała jednak nic bliżej powiedzieć. Moim
zdaniem, trochę to wszystko niejasne i oparte jedynie na tajnej wiedzy pani
dyrektor.
- I oto się właśnie rozchodzi, że
nikt nie chce wysłuchać naszej wersji zdarzeń. Nikt nam nie wierzy! A wszyscy
wierzą w to co mówi Lisiecka – wyrzucał z siebie podniesionym głosem Krzysztof.
– Oskarżono nas zanim zdołaliśmy się wytłumaczyć. Nie dano nam żadnej szansy na
obronę. Poza tym nie rozumiem całego zamieszania wokół tej sprawy. Mogę
zapewnić, jak na spowiedzi, że nie piliśmy żadnego alkoholu w szkole. Z
Bartkowskim w ogóle nie poszliśmy na wigilię klasową. Owszem, przeholowaliśmy z
piciem, ale byliśmy poza szkołą. Zaczęła się przecież przerwa świąteczna.
Wszyscy co poszli do ,,Prasowej” byli już po zajęciach szkolnych. To był nasz
prywatny czas. Dlatego nie rozumiem jak nauczyciele mogli zrobić nalot na
kawiarnię w piątek po południu. To była gruba przesada.
- Upijanie się i robienie burdy w
lokalu, a na dodatek obrażanie personelu to chyba też przesada. Zwłaszcza, że
jeszcze nie jesteście posiadaczami dowodów osobistych – odparł spokojnie Geniu.
Spojrzał wymownie na Krzycha, ale bez cienia złośliwości. Ten jednak obruszył
się i na znak obrazy okręcił na krześle bokiem do księdza. Genas udał, że tego nie widzi.
- Ale teraz z nowym rokiem
weszliśmy w rocznik osiemnastkowy – zauważył Chudy.
– Owszem, młodość ma swoje prawa i
musi się wyszumieć. Co myślicie, że moje pokolenie było świętsze od waszego?
Chodziłem do technikum łączności. Też byliśmy takimi samymi postrzeleńcami jak
wy. Ha, robiliśmy takie numery o których wybaczcie, ale nie będę wam opowiadał – ksiądz Geniu zrobił krótką pauzę
by z cichym siorbnięciem upić łyk herbaty. - Ale problem leży w tym, kiedy błędy i
wygłupy młodości są sprawą powiedzmy prywatną, a kiedy stają się publiczną i to
w dodatku na forum całego liceum. Wiecie czego najbardziej
przestraszyła się pani dyrektor Lisiecka? Tego, że całe to zajście mogło by być
opisane przez prasę. Przecież obok ,,Prasowej” są redakcje ,,Głosu
Wielkopolskiego” i ,,Gazety Poznańskiej”. Gdyby jakiś dziennikarz był wtedy w
kawiarni i zechciał to opisać na łamach gazety... No, byłby skandal na cały
Poznań, a dyrektorka miałaby natychmiast wizytację kuratorium.
- A więc bała się o własną skórę! –
triumfalnie wykrzyknął Kris, jakby dokonał ważnego odkrycia. Aż podniósł się z krzesła.
– Teraz to wszystko rozumiem. Dlatego się wyżywa na nas. Ma cykora, że ktoś by
doniósł, gdyby nas nie ukarała. Rozumiem...
Posmutniał nagle i przycichł. Rzeczywiście zrozumiał. Zbyś czuł, że
teraz Geniu opowie im o tym, co zadecydowała rada pedagogiczna. I nie będą to
pokrzepiające wieści.
- No, chłopacy! Macie pretensje, że
naważyliście piwo i teraz każą wam je wypić? Ktoś narozrabiał i uważam, że tu
dyrektorka ma rację. Bo takiej sprawy nie można przepuścić bez wyciągnięcia
konsekwencji. Dyskusyjne jest natomiast to, jaką karę zastosować. I to było
przedmiotem dzisiejszej rady. Chyba nie liczyliście na to, że wam się upiecze?
Milczeli. Przez kilka sekund znów
słychać było tylko tykanie zegara.
- Zebranie prowadziła pani Lisiecka i
gadała strasznie długo o splamionym honorze szkoły, o czarnych owcach i braku
etosu licealisty. Pewnie już to słyszeliście przy innych okazjach. Dyrektorka
gdy rzucała oskarżeniami o picie alkoholu podczas wigilii klasowej spoglądała
na mnie. Wiecie dlaczego? Bo to ja między innymi wnosiłem o odwołanie lekcji w
piątek i organizację wspólnego dla całego liceum opłatka. Zdaniem pani
Lisieckiej zgoda na to była zbyt dobrodusznym gestem ze strony dyrekcji wobec
uczniów. Narzekała, że nikt nie sprawdzał listy obecności, a był to przecież
normalny dzień nauki. Uczniowie robili co chcieli, a więc uciekali ze szkoły do
pobliskiej kawiarni i tam wszczynali burdy. Burdy z alkoholem w tle. A przecież
obsługa kawiarni nie powinna sprzedawać alkoholu nieletnim...
- No właśnie! – wykrzyknął tym razem
Zbychu, bo poczuł się w obowiązku zareagować. – Sam na własne oczy widziałem,
jak kelner sprzedawał szampana w kieliszkach dziewczynom z drugiej klasy.
- Już mówiłem, że pani dyrektor ma swoją
wersję wydarzeń. Ona wie, że obsługa kawiarni nie sprzedawała alkoholu. Wniosek
– uczniowie przyszli do lokalu już pijani. A gdzie się upili? Oczywiście w
szkole podczas wigilii. Dlaczego? Bo nie było lekcji. To według niej związek
przyczynowo-skutkowy. Nie ma lekcji, pojawia się alkohol.
- Bzdura – syknął Janczyk.
- A bzdura Krzysztofie.
Ja tylko wam przedstawiam to, co usłyszałem z ust pani dyrektor dziś na radzie.
Dziwiło mnie wszak, że prawie nikt z nauczycieli nie protestował i nie zadawał pytań o
dowody potwierdzające tą pokrętną hipotezę. Większość w milczeniu wysłuchiwała jej wywodu, tak jakby byli zastraszeni. A może też zaczęli wierzyć w
tę wersję wydarzeń? W końcu, kto z nas może wiedzieć, co się działo w poszczególnych
klasach podczas ogólnego rozprężenia, jakie panowało w szkole podczas wigilii. Jedynie później, w czasie dyskusji wasz wychowawca
kategorycznie zaprzeczył żeby w jego obecności od któregokolwiek z uczniów czuć było
alkohol.
- Mówiłem, że będzie bronił siebie
nie nas – skomentował smutnie Kris.
- Nie osadzaj go zbyt pochopnie –
ksiądz Eugeniusz kontynuował swoją wypowiedź. – Jako wychowawca starał się za
wami wstawić i domagał się złagodzenia kary. Niestety był w mniejszości, a
podejrzewam, że i wobec niego dyrektorka mogła już wyciągnąć jakieś kary
dyscyplinarne.
- Ktoś jeszcze próbował nas bronić?
– Zbyś ostrożnie próbowałem pociągnąć
wątek, chcąc dociec, czy ksiądz też stanął po stronie oskarżonych.
- To dziwne, ale wstawił się za wami wasz
wuefista. On również nie wierzył w to, że w szkole był pity alkohol. Co więcej,
był stanowczo przekonany co do swojej racji.
- Co mówił Deyna, to znaczy nasz
trener? – ożywił się Krzychu.
- Za dużo chcielibyście wiedzieć chłopacy. Nie
wszystko mogę wam zdradzić, bo jak się wyda, to i ja będę miał nieprzyjemności. Wiecie
przecież, że dyrektorka Lisiecka specjalnie za mną nie przepada. Może kogoś innego namówicie na relacje.
Zresztą nie uczestniczyłem w dyskusji do samego końca. Musiałem przed osiemnastą wracać na plebanię. W każdym bądź razie zanim nastała
dyskusja padły jasne i stanowcze propozycje pani dyrektor...
Geniu zawiesił głos, a chłopacy
wstrzymali oddech.
- Cóż... – westchnął przedłużając
chwilę jakby ogłaszał wyrok w sądzie. – Na pewno Krzysztofie nie ucieszy cię ta
wiadomość. Ty i Wojtek Bartkowski otrzymacie naganną ocenę z zachowania na
koniec semestru.
Przez chwilę Zbyś poczuł duże uczucie
ulgi. To nie byłoby takie najgorsze. Do matury jeszcze ponad rok. Kto będzie
pamiętał później o nagannym zachowaniu na półrocze trzeciej klasy? Wszystko się
rozmyje w zapomnieniu. Ale Geniu kontynuował swoje przemówienie.
- To jednak nie wszystko. Ty i tak
znalazłeś się w o niebo lepszej sytuacji niż Bartkowski. Otóż w twojej sprawie padła dodatkowa propozycja,
żeby zawiesić cię w prawach uczniowskich. Wiesz co to dla ciebie oznacza?
Zbychu spojrzał na Krisa jakby w nadziei, że
wzruszy beztrosko ramionami i zaśmieje się z lekceważeniem. ,,Prawa ucznia, co
tam. Czy my w ogóle mamy jakieś prawa?” Ale on miał zimne oczy utkwione gdzieś
daleko w przestrzeni. Nie poruszył się, nie odpowiedział. Zamienił się w
kamienną postać z zaciętością na twarzy.
- Znaczy nie mniej, nie więcej jak to,
że każde twoje kolejne przewinienie, choćby najdrobniejsze może być pretekstem
do wydalenia ciebie ze szkoły. Nie możesz się spóźniać na lekcje, opuszczać ich
samowolnie. Nawet, biedaku nie możesz się dać złapać na paleniu papierosów w
ubikacji. I to wszystko potrwa do końca roku szkolnego.
- No, a Bartkowski? – Zbychu przerwał
niecierpliwie wywody Genia. – Co z nim? Też zawieszony?
- A kolega Wojtek Bartkowski... No
cóż, niestety, z nim sprawa wygląda znacznie i to bardzo znacznie gorzej...
Na kilka sekund ksiądz Geniu zawiesił
głos jakby szukał odpowiednich słów, którymi miał się wyrazić. Zapanowała
zimna, lodowata cisza.
- Dyrektorka wnioskowała o wydalenie
go od nowego semestru ze szkoły. I to z wilczym biletem, czyli z odpowiednią
adnotacją w aktach.
Ksiądz znów zamilkł. Spuścił wzrok i
odwrócił się do swoich gości plecami. Rozglądał się po swoich regałach jakby
czegoś szukał. Po chwili jednak zaniechał tych poszukiwań. Zaczął bębnić palcami po
stole. Wyglądało jakby szukał papierosów i popielniczki. Znów słychać było
tylko tykania zegara. Chłopacy milczeli.
- Osobiście uważam, że to stosunkowo
zbyt surowa kara – odezwał się nieco cichszym tonem ksiądz Geniu. - Owszem, Wojtek
dopuścił się czynu niegodnego ucznia, ale sam poniósł już za to konsekwencje
zdrowotne. Taki wymiar kary nie daje
szansy na rehabilitację skazanego. Szkoła jest od uczenia, a nie od
karania za niegodne zachowanie pozalekcyjne. Zresztą, z tego co wiem, Wojtek
nigdy wcześniej nie miał tego typu kłopotów wychowawczych. Profesor Czarnecki
mówił, że jest w miarę dobrym uczniem. Chwalił go, zwłaszcza za bardzo dobrą
znajomość języka angielskiego. Po prostu zdarzyła mu się przykra wpadka. Kara
jakaś musi być, ale żeby od razu wyrzucać z wilczym biletem...
Usłyszane słowa
skutecznie zmroziły Zbycha, nawet do tego stopnia, że wydało mu się, iż czuje
lodowate ciarki przebiegające po jego przygarbionym kręgosłupie. Nie takiej
wiadomości się spodziewał. Nie przypuszczał, że będzie aż tak źle. Ksiądz mówił
w taki sposób, jakby omawiał losy złoczyńcy skazanego prawomocnym wyrokiem
sądu. Zupełnie jakby słuchał relacji z kroniki policyjnej. To wszystko
przerażało Chudego. ,,Rany, w co myśmy wdepnęli?”
- To były oczywiście
tylko sugestywne propozycje pani dyrektor. Niestety większość grona
pedagogicznego zgadza się z nimi – ciągnął ksiądz Eugeniusz. Mówiąc to patrzył
uważnie na Krzysztofa. Ten nadal tkwił jak rażony gromem i sprawiał wrażenie
nieobecnego duchem. Chyba chciał go jakoś pocieszyć więc dodał nieco lżejszym
tonem. – Myślę jednak, że nie są to ostateczne decyzje. Może uda się coś
załatwić w tej sprawie, złagodzić całą sytuację. Im więcej czasu mija od tego
wydarzenia, tym jego echa bledną. Musicie porozmawiać jeszcze z panią dyrektor,
przekonać jakimś mocnym postanowieniem poprawy, propozycją pracy charytatywnej
na rzecz szkoły. Coś pokombinujcie. Porozmawiajcie z wychowawcą. Może rodzice
coś pomogą? Nie wierzę, żeby to wszystko zakończyło się czyimś wydaleniem ze
szkoły. To też nienajlepiej świadczyłoby o samym liceum.
Wypowiedź księdza
zabrzmiała jak apel obrońcy praw człowieka z Amnesty International. Tchnęła
bladym płomykiem nadziei. I Zbychu chciał w to wierzyć, ale jakoś nie potrafił
znaleźć w tej chwili słów pocieszenia. Widział przygnębienie Krzysztofa. Czuł,
że jest mu teraz ciężko, że zmaga się ze swoimi myślami. Pocieszanie go, że
jest w lepszej sytuacji od Wojtasa nie miało sensu, bo co to za lepsza
sytuacja? Zawieszenie w prawach ucznia, to tylko szukanie pretekstu, żeby i
jego wyrzucić. Trudo sobie wyobrazić, żeby dwóch najlepszych kumpli,
największych jajcarzy miało opuścić naszą klasę. To byłby cios dla nas
wszystkich.
- Acha, jeszcze jedno –
przypomniał sobie po chwili milczenia ksiądz Eugeniusz. – Dyrektorka wymieniła
jeszcze kilkoro innych nazwisk uczniów podejrzanych o picie alkoholu w piątek po wigilii w szkole. Wśród nich niestety
padły nazwiska Hulewicz i Matel.
Głos księdza zawisł na chwilę gdzieś pod sufitem.
- Swoją drogą Zbychu, wiem teraz, że
to zapewne pomówienia. No, ale cóż, jesteście wszyscy kojarzeni jako
ekipa z
jednej paczki. Koledzy od kieliszka jak to określiła dyrektorka. Na liście były też
nazwiska osób z innych klas. I ty Zbyszek i reszta będziecie mieli obniżone
zachowania. Taki padł wniosek formalny, a nikt go nie kwestionował.
Zbyś pokiwał smutno
głową. Po tym co usłyszał o Bartkowskim i Janczyku swój wyrok przyjął do
wiadomości z dużą obojętnością. Geniu kontynuował.
- Wybaczcie chłopacy, ale
nic więcej nie wiem. Musiałem wyjść wcześniej. Potem rozgorzała dyskusja. Wasz
wychowawca starał się zbagatelizować całą sprawę, ale wydaje mi się, że
dyrektorka jest już uprzedzona do całej sytuacji i chce przekonać wszystkich do
swoich racji. Wy więc musicie przekonać dyrektorkę do siebie.
- Obawiam się, że jest
już po zawodach – odezwał się w końcu Krzysztof. – Od początku wiedziałem, że
chce nas udupić. Nie dała nam ani cienia szansy na przedstawienie naszej
wersji, na przyznanie się do winy, na okazanie skruchy. Wyrzucić ze szkoły i
szybko pozamiatać po nas pod dywan. Ciach, prach i nie było sprawy.
- Sprawy by nie było
gdybyście się nie upijali tego dnia. Odnalezienie nieprzytomnego Bartkowskiego
zapewne przelało czarę złości i irytacji jakie wypływały z pani dyrektor w
czasie wigilii. A ona wystraszyła się skandalu i trochę trudno się jej dziwić –
próbował nieco złagodzić dyskusję Geniu.
W tym momencie zadzwonił
w korytarzu telefon. Ksiądz wstał niespiesznie i podszedł go odebrać. Rozmawiał
dłuższą chwilę. Zbychu spojrzał wymownie na Krzysztofa.
- Spadamy. Nic tu już po nas. Więcej
się niczego nie dowiemy.
Pokiwał ze zrozumieniem głową. Widać
było, że jest mu przykro, że ma straszliwe wrażenie niesprawiedliwości, że
narasta w nim złość. Ale nie było sensu siedzieć dłużej na plebani. Ksiądz już
im na razie nie był w stanie nic pomóc. Geniu chwilę później wrócił,
przepraszając za zniknięcie. Wyjaśnił, że proboszcz zaprasza go na kolację, ale
wymówił się wyjaśniając, że ma u siebie dwóch ważnych gości. Zaproponował
chłopakom, że może ich poczęstować jakimś skromnym, piątkowym posiłkiem. Oboje
jednak odmówili równocześnie. Nie zachęcał więc dalej. Chłopacy wstali od stołu
i oświadczyli, że już sobie pójdą.
Na do widzenia ksiądz Eugeniusz
stojąc przed drzwiami wyjściowymi uścisnął im mocno dłonie. Przytrzymał je o
parę sekund dużej niż by normalnie wypadało. Kompletnie bez słowa. Patrzył
tylko głęboko im w oczy. Zbychu pierwszy raz poczuł dotyk jego ciężkiej,
twardej ręki. To był taki niesamowity gest, można by byłoby wręcz powiedzieć,
że koleżeńskiej solidarności. Trudno było wyczytać z twarzy jak Krzychu to
odebrał, ale dla Hulewicza była to z pewnością dość niezwykła chwila. Gest
pokrzepienia.
Na dworze owiało ich zimno
styczniowego wieczoru. Temperatura chyba jeszcze bardziej spadła niż przed godziną,
albo wiadomości, które usłyszeli wyziębiły nie tylko ich umysły. Było w każdym
bądź razie nieprzyjemnie, więc zaczęli szybciej maszerować w kierunku
przystanku tramwajowego. Krzychu chciał od razu wracać do domu, ale Chudy
zaproponował, że może wstąpiliby gdzieś do jakieś knajpy, na coś rozgrzewającego, żeby to
wszystko jakoś przetrawić. Po chwili wahania Kris znacząco skinął głową wyrażając
aprobatę. Przyspieszyli kroku. Minęli tętniący jeszcze resztkami życia Rynek
Jeżycki. Jak zwykle kwiaciarki w oświetlonych budach nie zważając na zimno
trwały na swoich kwiecistych posterunkach. Skręcili w ruchliwą ulicę
Dąbrowskiego i szli w milczeniu w stronę Mostu Teatralnego.
Mimo, iż dzielnica Jeżyce należy do
handlowego centrum miasta trudno im było znaleźć jakiś czynny jeszcze o tej
porze lokal gastronomiczny. Co prawda przemiany gospodarcze w ostatnich latach
odbijały się pozytywnie na wizerunku głównych traktów miejskich. Wciąż jednak
było za mało lokali, które byłyby czynne po godzinie dwudziestej. Szli więc do przodu
rozglądając się za szyldem wskazującym na jakąś czynną knajpkę. Przyznać trzeba
było, że ulica Dąbrowskiego od pewnego czasu wypiękniała. Powstawały nowe
sklepy z ciekawymi, pełnymi towarów wystawami, kolorowymi neonami i
podświetlanymi szyldami. W oknach gdzie nie gdzie świeciły jeszcze ozdoby
świąteczne.
- Popatrz, prawie jak Las Vegas -
zażartował Zbychu dając Krisowi kuksańca w bok. Mijali właśnie fikuśny neon przed wejściem
do kina ,,Rialto”.
- Chyba Las Jeżycos.
- Brakuje tylko wielkiego kowboja z
papierosem w ustach.
- I napisu: Welcom to city without any knajp after eight.
Zbychu przytaknął z uśmiechem głową.
Pomyślał sobie w tym momencie z gorzką ironią, że życie dla jednych uśmiecha
się szerzej niż dla drugich. Dlaczego przyszło mu urodzić się akurat w Polsce,
a nie w Nowym Yorku, Miami na Florydzie, czy choćby jakimś tam deszczowym Seattle.
- Chciałbyś Kris mieszkać gdzieś indziej,
w jakimś innym kraju? – spytał refleksyjnie.
- Niby w jakim?
- No nie wiem, w Stanach, Australii,
a może w Brazylii…
- Tak… Już to sobie wyobrażam.
Mieszkam w Rio de Janeiro, a moim kumplem jest don Mateo Kurnikos.
- Ty, to jest myśl! Zakładacie razem la banda de gutarra i będziecie grać na plaży w Copacabana w
krótkich gatkach i przepoconych koszulkach. - Chudy zacząć się trząść ze śmiechu.
- Don Kurnikos
skomponuje utwór o dziwkach szatana. Czekaj jak to będzie po portugalsku? Putas del diablo?
Kris zaczął się śmiać nieco wymuszonym, sztucznym śmiechem. Zbyś ugryzł się w język i
zamilkł. Postanowił nie rzucać już zastępczymi tematami, które miałyby odwrócić
uwagę kolegi od dzisiejszej rozmowy z Geniem.
- Czyżbyś mi sugerował ucieczkę za
granicę przed złowrogimi pazurami Lisicy? – odezwał się po chwili Kris spoglądając podejrzliwie
znad okularów. Chudy wzruszył tylko ramionami.
- Nie jestem aż tak walnięty. Bez
względu na to, jak się ta cała historia potoczy dalej nie zamierzam nigdzie
nawiewać. Nie mam nawet zamiaru zmieniać szkoły.
- No, co ty! Przecież nie będziesz
musiał.
- Mam taką nadzieję.
Dalej chłopacy szli w milczeniu
przyglądając się mijanym witrynom sklepowym. Doszli w końcu do secesyjnej kamienicy stojącej za
skrzyżowaniem z ulicą Mickiewicza, w której na parterze swoją siedzibę miał ,,Teatr
Nowy”.
- Idziemy do teatru – zarządził
Chudy.
Przy bocznych drzwiach wejściowych
znajdował się otwarty niedawno mały drink bar. Jego cudowną zaletą, o czym
przypomniał sobie Zbychu, było to, że swoje podwoje zamykał dopiero wraz z
końcem wieczornego przedstawienia. W środku znajdowało się zaledwie kilka stoliczków
i wysokich, obracanych krzeseł bez oparcia przy niewielkim kontuarze. Hulewicz zaśmiał się pod nosem na
wspomnienie wieczoru, który spędził tu kilka tygodni temu z Bartkowskim.
Wybrali się wtedy obaj do teatru na ,,Ferdydurke” Gombrowicza. Zaczął opowiadać całą
historię Janczykowi.
- Po spektaklu weszliśmy nieco przypadkiem do
drink-baru od strony foyer. Nagle zorientowaliśmy się, że barman zamknął już
drzwi wejściowe, tak że od strony ulicy nikt nie mógł wejść. Zrobiło się nam
jakoś nieswojo. Mimo to postanowiliśmy dokończyć drinka.
- To jest prawdziwa historia, czy
sen, po którym obudziłeś się spocony? – ironizował Krzychu. Zbychu przełknął tę uwagę i śmiało kontynuował
opowieść.
- Początkowo siedzieliśmy tylko w
trójkę, my z barmanem. Wkrótce zaczęli schodzić się aktorzy z przedstawienia i
na gorąco komentować swój występ. To były smaczki z przedstawienia, ich
potknięcia, żarty, wygłupy. A my siedzieliśmy cichutko jak trusie i słuchaliśmy
ich opowiadań jeszcze z dobrą godzinę. Mówię ci, to było coś niezwykłego.
-
Tak jak nasz występ z ,,Prasowej’?
-
Daj spokój. Choć zapraszam cię na teatralnego drinka.
Weszli oboje do małego, ale jakże
przytulnego o tej porze lokaliku. Tylko jeden stolik, przy samym oknie, był
wolny i to przy nim zasiedli. Byli tak zziębnięci, że skusili się na lampkę
winiaku. Barman nie pytał o dowody osobiste, ani o to, czy są pełnoletni.
Mrugnął tylko porozumiewawczo okiem i do winiaku dołożył na talerzykach po
małej gorzkiej czekoladce.
Rozmowa mimo alkoholowej rozgrzewki nie
kleiła się za bardzo. To co przekazał Geniu było bardzo dołujące. Aż za bardzo,
by zaakceptować i przejść nad tym do zwykłego porządku. Spełniał się
najczarniejszy scenariusz. Krzychu miał minę wisielca. Silił się na ironiczny
ton, ale widać było, że zmaga się wewnętrznie z tym co usłyszał od księdza. W
końcu stwierdził, że musi sam w domu, w ciszy to wszystko przemyśleć i
przetrawić. Natomiast Zbychu zastanawiał się na głos, czy powinien z tak
hiobową wieścią dzwonić jeszcze dziś do Bartkowskiego, czy raczej poczekać, aż
sam się dowie w szkole. Kris przypomniał, że Wojtas mówił dziś, że woli sobie nie psuć
weekendu kiepskimi wiadomościami. Dlatego radził by lepiej się do niego nie
odzywać.
Za długo więc oboje nie posiedzieli w
teatralnym drink barze. Nie było nastroju. Rozstali się pół godziny później na
Moście Teatralnym. Zbigniew wracał samotnie do domu z brzemieniem wiadomości o
postanowieniach rady pedagogicznej. Nie było mu z tym łatwo. Po raz kolejny
odtwarzał sobie rozmowę z Geniem. Wyrzucenie Wojtasa z Dwójki nie mieściło mu się w
głowie. To rozwaliłoby całą ekipę. I to na rok przed maturą. Przecież to
najsurowsza kara jaką może wymierzyć dyrekcja szkoły. Czy Wojtas zasłużył sobie na nią? W
zbychowych rozważaniach czaiła się jednak wciąż nadzieja, że dyrektorka chce
wszystkich tylko nastraszyć i że jej plany wymierzenia surowej kary nie
urzeczywistnią się w okrutnej pełni. Wrodzony optymizm nie pozwalał mu
roztaczać najciemniejszej wizji.
20.
Po wszystkim
W poniedziałek 13
stycznia rano, tuż po pierwszej lekcji Wojtek Bartkowski i Krzychu Janczyk
zostali kolejny już raz wezwani do dyrektor Lisieckiej. Szli jak skazańcy. Dzisiejsza
data w kalendarzu nie mogła im wróżyć nic dobrego. Krzysztof był bardziej
przygnębiony, bo wiedział już co mniej więcej usłyszy. Wojtas przygrywał
obojętnego na wszystko twardziela. Rozmowa miała bardzo szybki przebieg. W
krótkich słowach oboje zostali poinformowani przez dyrektorkę, że rada pedagogiczna
większością głosów podjęła decyzję o karnym wydaleniu z Drugiego LO Bartkowskiego, a Janczyk ukarano zawieszeniem
w prawach uczniowskich do końca roku. Wojtek otrzymał czas do końca semestru na poszukanie
sobie nowej szkoły. I tyle. Bez żadnego komentarza, bez wyjaśnienia, wielkiej
przemowy. Zakomunikowała swoje i kazała im wyjść. Podobno Wojtas przyjął te
słowa w z największym spokojem i kamienną twarzą. Tak jakby się tego
wszystkiego spodziewał. Krzysztof, choć był już przygotowany psychicznie, to
oświadczenie dyrektorki zmroziło go i przyprawiło o nerwowe tiki powieki
prawego oka. Reszta z naszej paczki w czasie przerwy czekała na ich powrót w
korytarzu szatni. Zbyś bawił się przekładanym przez palce nie zapalonym
papierosem. Medżik nerwowo obgryzał paznokcie.
- I co? Co powiedziała? – dopytywał
się jako pierwszy Erwin gdy tylko Wojtas z Krzychem zeszli do szatni. Chłopacy
jednak nie chcieli komentować wypowiedzi Lisieckiej. Obaj wyglądali na bardzo
przybitych i zrezygnowanych. Nikt z nas nie znajdował słów, żeby ich jakoś
pocieszyć.
Tegoż samego dnia profesor Czarnecki
podczas lekcji wychowawczej przekazał Chudemu i Medżikowi wiadomość, że decyzją
rady pedagogicznej będą mieli obniżone zachowanie za pierwszy semestr. Chłopacy
mając na względzie to co spotkało Krisa i Wojtasa przyjęli tę wiadomość ze
stoickim spokojem. Chudy nawet próbował żartować, że złoży odwołanie do sądu
apelacyjnego, ale Blacky zbył tą wypowiedź całkowitym milczeniem i
obojętnością. Anglista był tego dnia jakiś nazbyt poważny i pochłonięty
własnymi myślami. Widocznie nie miał ochoty na żarty. Podczas długiej przerwy
dowiedzieliśmy się od znajomych, że tak, jak zapowiedział Geniu, w gronie
osób z obniżonym zachowaniem znalazł się Smutny Staś, Don Pedro i Gruber. Innym
uczestnikom zabawy w ,,Prasowej” upiekło się. Erwina, Tomaja Korbola, czy Ameryka nie pokojarzono z tymi wydarzeniami.
Można powiedzieć, że miałem dużo
szczęścia, choć po ogłoszeniu kar odczuwałem pewną przykrość i żal, bo oto
traciłem na forum uczniowskim status osoby pokrzywdzonej. W dalszej
perspektywie czasu okazało się to na tyle brzemienne w skutki, że zostałem w
jakimś tam sensie w ogólnoszkolnej świadomości wykluczony z grona bohaterskich
uczestników wigilii w ,,Prasowej”.
Cały ten poniedziałek 13 stycznia był zaiste
ciężkim dniem. Wszyscy chodzili podminowani i trudno było w szkole normalnie
pogadać. Dziewczyny stroniły od nas i ukrywały się gdzieś po otwartych klasach.
Po szkole udaliśmy się w piątkę na murek od strony ulicy Orzeszkowej. Dołączył
do nas po chwili Erwin. Mimo, iż znajdowaliśmy się cały czas w obrębie szkolnym
i ktoś nas mógł przyuważyć Medżik bez skrępowania wyciągnął paczkę ,,Mocnych” i
zaczął częstować. Kris ostentacyjnie odmówił.
- Mnie teraz nie wolno, bo jestem zawieszony –
uśmiechnął się gorzko.
- Nie pierdol majster. Czego się
teraz obawiasz? Pójdziesz ze mną. Znajdziemy sobie inną, lepszą budę. Przecież
to nie koniec świata. Jest tyle pięknych miejsc, tyle wspaniałych dziewczyn i
rodzajów trunków, których jeszcze nie próbowaliśmy – odezwał się wyzywająco
Wojtas wypuszczając kłęby smrodliwego dymu. Krzychu żachnął się i machnął ręką, żeby
oczyścić powietrze przed sobą.
- Ciebie wypierdalają, a mnie chcą
jeszcze w tej budzie pomęczyć. Nie mogę tylko przeboleć jednego. Nikt w tej
parszywej szkole nie raczył nas wysłuchać. Nie dano nam żadnej szansy. Nawet
przestępca ma prawo do obrony. A tu potraktowano nas jak szczeniaków,
wmawiając, że piliśmy alkohol w szkole. I to był główny zarzut, a przecież to
gówno prawda.
- A kogo byś wziął na świadka?
Kapucyna? A może Ameryka? No nie rozśmieszaj mnie proszę. To bardzo wiarygodni
świadkowie. Dyra uwierzy im na słowo – zarechotał pustym śmiechem Bartkowski.
- To gdzie są dowody, że urżnęliśmy się w
budzie? A może to nie o nas chodziło? Może mylą nas z kimś innym?
- Daj spokój, wiesz dobrze, że to tylko przykrywka... W rzeczywistości im
idzie o gnój w ,,Prasowej”. Dyra dorabia historyjkę do całości, żeby umotywować
najazd ekipy Więcki na lokal – zauważył rozsądnie Chudy. – Poza tym jak
powiedział Genas, boi się, że jak nie ona rozprawi się z całą tą historią, to ktoś
może rozprawić się z nią.
- A ja uważam, że tak czy inaczej
dyrektorka powinna wam dać jakąś szansę na odrobienie strat moralnych, a nie
tak od razu wywalać na zbity pysk – dodał swoje filozoficzne spostrzeżenie
Erwin.
- To nie jest żadne ,,Koło fortuny”,
żebym mógł dostać dodatkową szansę. Life is brutal… – odparował Wojtas.
- ... i jak mówi Blacky full of zasadzkas –
dokończył Medżik. Było to słynne powiedzeniem naszego anglisty, które często używał
podczas odpytywania przy tablicy delikwenta z zadania domowego. Zanieśliśmy się
rechotem. Tylko Kris milczał.
- Panowie, może uda się coś jeszcze odkręcić.
Myślę, że Więcka raczej wam sprzyja i stara się jakoś załagodzić sprawę. Może z
nią uda się coś załatwić. Porozmawiam z matką, bo ona ma swoje dojścia do
Więcki – nieugięcie drążył temat Erwin.
Pani Wanda Buczkowska miała opinię osoby,
która mogła wiele spraw załatwić. Przynajmniej starała się. Ale w tym wypadku,
nawet biorąc pod uwagę znajomość jaką darzyła Wanda wicedyrektorkę Więckę,
trudno było wierzyć by była w stanie coś wywalczyć. Krzychu popatrzył na Erwina
i posłał mu szyderczy uśmiech. Erni zrobił wielce obrażoną minę i wzruszył
ramionami dając do zrozumienia, że ,,jak nie, to nie”.
- Genas radził, żebyście spróbowali dogadać
się z dyrą, zaproponowali jakąś pracę społeczną w ramach kary. Może jeszcze
zmięknie i zmieni zdanie. A jak nie ona, to może da się przekonać radę
pedagogiczną - odezwał się po chwili Zbychu. Jego wypowiedź zabrzmiał jednak
mało przekonująco. Znów powiało przyciężkawą atmosferą. Kris chrząknął i zaczął się
oglądać w głęboką perspektywę ulicy za sobą. Wojtas zaś spojrzał na Chudego tak
krzywym i przenikliwym wzrokiem, że to już samo za siebie mówiło o jego
stosunku do tego pomysłu. Ja milczałem. Wolałem się nie wtrącać. Lepiej było
żebym nic nie doradzał. Na pewno nie ja, ten któremu się upiekło.
- No, co? Mówię wam tylko to co
wymyślił Geniu. Tak naprawdę to nikt w tej budzie nie stara się wam pomóc.
Jedynie Genas zechciał z nami porozmawiać i wysłuchać naszej wersji wydarzeń –
Chudy bronił swojej wypowiedzi .
- I co to dało? – żachnął się Wojtek.
– Majster, tu nie ma co się
zastanawiać. Jest przesrane jak w betoniarce. Dzięki za troskę i dobre rady, ale
ja nie widzę tu żadnego pieprzonego światełka w tunelu. Stało się. Chcą
mieć ofiarę, no to nią jestem. Jak mawiał Sopel, trzeba glana przyjąć na klatę z
honorem. I tyle, koniec. Dajcie już spokój z kajaniem się. Ja się z tym
pogodziłem. Nie wracajmy więcej do tego. Kurwa… proszę nie wracajmy.
Zrobiło nam się trochę głupio, bo
każdy z nas mógł się wymądrzać, ale to Wojtas w tym wszystkim był najbardziej
poszkodowany. Jeżeli on nie chciał już tego roztrząsać tym bardziej my
powinniśmy zamilknąć. I zamilkliśmy.
Staraliśmy się więc już publicznie
nie roztrząsać tej sprawy. Wytworzyła się przez to pomiędzy nami dziwna
atmosfera wzajemnego zamknięcia i poczucia pewnej obcości.
Mijały kolejne dni w szkole.
Bartkowski nadal zgrywał przed nami twardziela, ale takim twardym do końca nie
był. Przez te kilka dni próbował wraz z Krzychem walczyć o złagodzenie kary, a
przede wszystkim o nie wydalanie ze szkoły. Oboje robili to dyskretnie, jakby
nie chcieli żeby reszta z ekipy o tym wiedziała. Zaczęli chodzić i rozmawiać z
nauczycielami. Wychowawca Blacky bezradnie rozkładał ręce i uważał, że on za
wiele nie może już pomóc. Twierdził, że sam jest pod obstrzałem krytyki ze
strony dyrektorki i że zrobił już wszystko co było w jego mocy. Wojtas poszedł
nawet z przeprosinami do Knorowskiego. Przyznał się, że nic nie pamięta, ale
przeprasza, że był tak wielkim ciężarem, który trzeba było odtransportować do
szkoły. Knor skwitował to wszystko swoim sławetnym uśmieszkiem, z którego
trudno było wywnioskować, co o tym wszystkim myśli.
Chłopacy podjęli się nawet
desperackiej próby odbycia jeszcze jednej rozmowy z dyrektorką Lisiecką. Miało
się to odbyć w tajemnicy, ale po nerwowym zachowaniu Krisa wiedziałem, że coś się
święci. Gdy na przerwie szeptem umawiał się z Bartkowskim, a potem obaj
śpiesznie się oddalili, postanowiłem ich dyskretnie obserwować. Przyłączył się do mnie
Erni. Niby przypadkiem oboje przechodziliśmy obok pokoju profesorskiego. Tak
naprawdę liczyliśmy na to, że będziemy świadkami tego spotkania. I
rzeczywiście. Dyrektorka przyjęła ich na progu swego gabinetu. Nie wpuściła ich
do środka, a drzwi od pokoju profesorskiego były uchylone. Wojtek i Krzychu
stali przed nią ze spuszczonym wzrokiem. Lisica miała kwaśną minę, widać po
niej było, że nie ma najmniejszej ochoty na wysłuchiwanie żadnych petycji.
- Przykro mi, ale w waszej sprawie nic nie da
się już zrobić – powiedziała patrząc na nich wyniośle. Była mała, więc mimo iż
oni mieli spuszczone głowy nie mogła górować nad nimi postawą. Nadrabiała
surową miną. - Trzeba było mieć rozum i wyobraźnię podczas szkolnej wigilii.
Teraz sama nie mogę zmienić decyzji, które zapadły na radzie pedagogicznej.
Rozłożyła bezradnie ręce, tak jakby
chciała pokazać, że to nie ona stoi za takim wymiarem kary.
- Pani dyrektor, ale może moglibyśmy
odpracować na rzecz szkoły nasze przewinienia. Proszę dać nam szansę - próbował jeszcze walczyć Wojtas.
- Cóż, miarą dojrzałości jest branie
odpowiedzialności za swoje uczynki – odparła bezpardonowo Lisiecka. – A teraz
przepraszam was, ale mam swoje obowiązki.
Krzychu coś jeszcze próbował powiedzieć, ale tego już
nie usłyszałem. Dyrektorka odwróciła się na pięcie i zatrzasnęła przed nimi
drzwi. Stali tam jeszcze oboje przez chwilę jakby w oczekiwaniu, że drzwi może
się otworzą i wyjrzy zza nich Lisiecka, która powie ,,żartowałam”. Nic z tego.
Roma locuta, causa finita. Nie ma odwołania. Podeszła do nich sekretarka Janowska.
- Nie ma co, dziś nic nie wskóracie u
pani dyrektor – powiedziała łagodnym tonem i odprowadziła ich do drzwi. Żeby chłopacy
nie posądzili nas o szpiegowanie szybko z Ernim zmyliśmy się na schody.
Wicedyrektorka Więcka okazała nieco
więcej współczucia i wyrozumienia. Podczas jednej z lekcji biologii przy całej
klasie przeprowadziła dłuższy wywód wyjaśniający skomplikowaną zawiłość obecnej
sytuacji. Stwierdziła górnolotnie, że liceum stara się obecnie o miano szkoły
prestiżowej z możliwością zdawania matury międzynarodowej.
- Pani dyrektor Lisiecka obawia się,
że jakieś incydenty mogą tym staraniom zaszkodzić. Mówiąc brzydko, chce usunąć
ze szkoły tak zwany element niebezpieczny, a niestety po wypadkach w kawiarni
koledzy Bartkowski i Janczyk stali się najważniejszymi celami na jej liście –
spojrzała na nich oboje i zrobiła minę współczującej matki. - Znam was chłopcy
nieco lepiej od pani dyrektor, bo mam z wami lekcje. Nie podzielam opinii, że
stanowicie zagrożenie dla szkoły. Wierzę, że był to raczej incydent niż
proceder, ale stało się. A rada pedagogiczna postanowiła tak, a nie inaczej. W
takiej sytuacji nawet ja mam już związane ręce i choćbym chciała pomóc nie
wiele mogę zrobić.
Mimo to, zapewne dla zrobienia
dobrego wrażenia przed całą klasą, Wiecka obiecała im, że raz jeszcze wstawi
się za nimi u dyrektorki. Zaznaczyła jednak, że sprawy zaszły już za daleko i
trudno będzie to teraz wszystko odkręcić. Oczywiście były to raczej puste gesty,
które rzeczywiście nie wiele mogły zmienić w sytuacji skazanych. Bartkowski i
Janczyk rozumieli to aż za dobrze.
Z misją ratunkową wyruszyli również
rodzice. Najbardziej wojowniczy okazał się Big Leon. Kilkakrotnie wybrał się
osobiście do szkoły na rozmowę z dyrektorką. Jedna z takich wizyt zakończyła
się wielką pyskówką. Ojciec Krisa nakrzyczał na Lisiecką i zastraszył, że napisze protest do
kuratorium oświaty. Rozwścieczyło to dyrektorkę niesamowicie i chyba jeszcze mocniej
utwierdziło w wydanych wyrokach. Pozostała nieugięta na wszelkie przejawy
nacisków. Broniła się poprzez fakt, że decyzje w sprawie wymiaru kary podjęła w
sposób kolegialny rada pedagogiczna. Oświadczyła Big Leonowi, że sama osobiście
wybierze się do kuratorium w celu zatwierdzenia postanowienia rady. Nie dała
się zastraszyć.
Bardziej ugodowo nastawieni byli
rodzice Bartkowskiego. Starali się spokojnie i rzeczowo rozmawiać wpierw z
jedna, potem drugą dyrektorką. Szukali możliwości złagodzenia kary dla syna.
Jednak wobec nieugiętej postawy dyrektor Lisieckiej matka Wojtasa miała
stwierdzić, że lepiej będzie jak syn poszuka sobie innej szkoły, niż miałby się
jeszcze przez rok męczyć z tak nie przychylnie nastawionym do niego gronem
pedagogicznym.
W chwili rozejścia się po liceum
wieści o surowych karach jakie wymierzyła rada pedagogiczna jeszcze bardziej
wzrosło zainteresowanie całą aferą. Za Wojtkiem i Krzychem ciągnęła się niemal
aura bohaterstwa. Niby fajna sprawa, ale z pewnością nie dla nich osobiście.
Tomaj Korbol wyraził wręcz żal, że nie został dłużej na ławeczce za ,,Prasową”,
bo i on dziś chodził by w aurze sławy.
- Zawsze mam nosa co do różnych afer, a tym
razem przegapiłem sprawę. Prędzej bym uwierzył, że Jaras Młończak coś
wykombinuje, niż wy – żalił się nam podczas długiej przerwy.
- Tej, Korbol, o te butelki po piwie
pod ławką też nas wypytywali – zauważył Chudy. – Jak chcesz możemy iść do dyry
i powiedzieć, że były twoje. Jak nic jeszcze dziś dołączysz do chlubnej czarnej
listy.
-
No nie, dzięki koledzy. Może następnym razem.
-
OK. Będziemy o tobie pamiętać.
- Mam tylko jeden żal do
was, że ,,Prasowa” jest już spalona. Szkoda, bo to było naprawdę fajne miejsce.
- Wiesz co Tomaj, ty i
tak częściej piłeś za ,,Prasową” niż w środku – odrzekł lekko poirytowany
Krzychu. – Zdaje mi się, że ławeczka cały czas stoi na swoim miejscu. Więc ty
na pewno niczego nie straciłeś.
Zgaszony Tomek Korbol
opuścił nasze towarzystwo. Cieszyły natomiast wyrazy współczucia i
solidarności, które pojawiały się ze strony kilku życzliwych nam osób z naszej
klasy. Zarówno Bela, jak i też Magda Mikulska były przerażone rozmiarami i
konsekwencjami całej afery. Obie wyrażały otwarcie pełne poparcie dla tych,
którzy najbardziej na tym ucierpieli. Bela stwierdziła, że jej noga w życiu już
nie stanie w ,,Prasowej” i ogłosiła ogólnoszkolną akcję bojkotu tego miejsca.
Magda rzuciła nawet pomysłem zorganizowania solidarnościowej pikiety w obronie
skazanych, ale myślmy to tylko kwitowali uśmiechem.
- I kto przyjdzie na coś takiego? Garstka
uczniów – tłumaczył jej Chudy. - Żaden nauczyciel za nami nie stanie. Takie
pikiety nie mają żadnego sensu. Ośmieszylibyśmy się tylko.
- Ty jako przewodniczący powinieneś
coś zrobić, zadziałać. Napiszmy list do kuratorium w obronie Wojtka. Podpiszemy
się całą klasą. Albo złóżmy zażalenie do rzecznika praw ucznia. Chyba jest coś
takiego jak rzecznik praw ucznia, co nie? – walczyła nieugięcie Magda.
- Wybacz, że powiem szczerze, ale
tobie to dobrze mówić, bo nie jesteś w to zamieszana, a ja tylko mogę pogorszyć
swoją i tak nienajlepszą sytuację.
-
To może opiszemy wszystko w jakieś gazecie?
-
Napiszmy do ,,Sztandaru Młodych” z harcerskim pozdrowieniem
,,Czuwaj” – ironizował Medżik.
Magda wyglądała słodko w tym swoim
bojowym nastawieniu. Przysłuchiwałem się całej tej dyskusji i podziwiałem
Mikulską, że tak bardzo przejmuje się losem chłopaków. Równa dziewczyna, choć
jej pomysły były rozbrajająco naiwne.
- Za bardzo wierzysz w sprawiedliwość, której
w tym przypadku nie ma. Nic nie poradzisz. Jakiekolwiek działanie wbrew gronu
nauczycielskiemu mogłoby wzniecić jeszcze większy pożar, który mógłby pochłonąć
i nas i nie daj Boże tych, którzy się za nami wstawiają – wtrąciłem się do
dyskusji.
- Dzięki Magda za okazane
zainteresowanie, ale obawiam się, że nie jesteśmy w stanie nic więcej zrobić –
dodał ze smutkiem w głosie Krzychu.
Magda uznała jednak, że za mało się
staramy i jeszcze przez długi czas obwiniała nas o brak inicjatywy.
Postanowiła, że wraz z Belą założą dziewczęcą grupę wsparcia, która będzie
pisała petycje. Próbowały wciągnąć w to inne koleżanki ze szkoły. Ale jak
zwykle wszystko skończyło się tylko na pięknym gadaniu. Tak naprawdę nikt z
naszej klasy nie chciał ryzykować zatargu z dyrektorką Lisiecką. Zwłaszcza
teraz, na rok przed maturą. .
***
Szybko następujące po sobie
dni zamieniały się w tygodnie, a te przemijały jak roztopiony śnieg na ulicach.
Trzeba było skoncentrować się na nauce, żeby jakoś nienajgorzej wypaść na
koniec semestru. Co do Alicji Renert, to nastąpiła we mnie dziwna przemiana na
gorsze. Zwłaszcza po informacjach jakie przekazała mi Magda Mikulska. O ile
przed aferą w ,,Prasowej" każde moje przyjście do szkoły zaczynało się od
poszukiwania jej osoby, tak teraz tego kontaktu zacząłem wręcz unikać. Nie
oznaczało to, że przestałem o niej całkowicie myśleć. Wręcz przeciwnie.
Natrętne myśli wbrew mojej woli potęgowały się nieustannie i nachalnie
niepokoiły. Ogarnął mnie przy tym stan lękowy. Zaczynałem się bać, a widmo
Alicji prześladowało mnie jak senna zmora. Było to zadziwiające uczucie.
Odkryłem oto jak ambiwalentne mogą być stany uczuciowe mojej psychiki. Czar już
dawno prysł, romantyczne zauroczenie przeminęło, coś nieodwracalnie się
skończyło, a we mnie zrodził się lęk na myśl, że nie jestem już w stanie
uczynić następnego kroku. Bałem się zrobić cokolwiek, co by mnie zmobilizowało
do kontynuowania oraz pogłębiania znajomość z moją już wcale nie tak tajemniczą
Agnes. Okazało się, że próba nawiązania z nią przed świętami tak niegdyś
upragnionego kontaktu była szczytem moich możliwości. Tak, był to wielki akt
odwagi z mojej strony. Przemówiłem do niej, pokazałem moje zainteresowanie nią
i nic. Dosłownie nic się więcej nie wydarzyło i to mnie właśnie dobiło
ostatecznie. Żadnej radości w sercu moim, żadnego uniesienia, szczęśliwości.
Ona przyjęła mnie z zimną obojętnością, poczym parę godzin później pokazała się
w ramionach innego i to byłoby na tyle. Moja bajka dobiegła końca. Nie mogłem
już i nawet nie chciałem robić nic więcej w tym kierunku. Myśl, że mógłbym na
korytarzu przez przypadek wpaść na Alicję przerażała mnie. Dlatego unikałem
samotnych spacerów podczas przerw. Do ,,Red-baru” wchodziłem tylko w
towarzystwie Zbycha lub Erwina. Chadzałem też z nimi na fajki, by przysłuchiwać
się mniej lub bardziej zmyślanym opowiadaniom o ,,Prasowej”. Ciekaw byłem jedynie,
czy do Alicji docierały te wszystkie historie, czy była świadoma, że i ja byłem
w nie zamieszany. Czy to cokolwiek dla niej znaczyło? Niedługo miałem się nawet
o tym osobiście przekonać.
Stało się to
niespodziewanie dla mnie samego. Wydarzyło się to w piątek, w tym samy
tygodniu, w którym dowiedzieliśmy się o losach Bartkowskiego i Jańczyka.
Podczas dużej przerwy Chudy z Medżikiem i Wojtasem wyszli na fajkę na Skrytą.
Tym razem nie chciało mi się z nimi wychodzić, bo było za zimno. Kris był zajęty odpisywaniem
jakiegoś zadania z matmy. Snułem się więc samotnie wzdłuż korytarza popatrując
na ruch uliczny za oknem. Nagle zauważyłem, że schodami schodzi Alicja w
towarzystwie Marty, rudowłosej
koleżanki z klasy. Natychmiast odwróciłem głowę i zmieniłem kierunek mojego
przemarszu. Czułem jednak za plecami, że one idą za mną. Nogi zaczęły mi się
plątać, więc przystanąłem przy oknie udając, że wypatruję czegoś pilnie na
ulicy. Wtem usłyszałem za sobą pochrząkiwania. One stały tuż za mną.
- Cześć – usłyszałem delikatny głosik, który z
pewnością należał do Alicji. Odwróciłem się natychmiast, a serce waliło mi
jakbym przebiegł sto metrów bijąc rekord życiowy. Alicja Renert stała przede mną
wpatrując się i przemawiając do mnie. I nie był to sen.
- Czy to prawda, że byłeś jednym z
uczestników tej głośniej
w całej szkole wigilii w ,,Prasowej" przed świętami?
Ciągle jakoś nie mogłem
zrozumieć, że te słowa kierowane są do mnie. Alicja ubrana była w białą koszulę z kołnierzykiem, miodową kamizelkę i spódniczkę. Na jej szyi wisiały drobne,
drewniane korale. Jej twarz była tak czysta, niewinna, bez żadnego makijażu.
Twarz małej dziewczynki. Niestety, czarne oczy nie patrzyły wprost na mnie.
Błądziły wokół mojej postaci. Chłonąłem to wszystko i milczałem, bo żaden wyraz
nie chciał mi przejść przez usta. Za mocno waliło mi serce, bym mógł
natychmiast odpowiedzieć. Patrzyłem z niedowierzaniem i zapewne z przestrachem
wytrzeszczałem oczy. Musiałem wyglądać strasznie głupio, bo jej rudowłosa
koleżanka zaśmiała się nerwowo. To mnie oprzytomniało.
- Tak, jakoś…, cóż, byłem...
Wybąknąłem to z siebie
tak niezdarnie, że aż sam do siebie nabrałem wstrętu. Tak bardzo pragnąłem
tego, by ona wreszcie przemówiła do mnie. A kiedy spełniało się moje pragnienie
byłem na nie kompletnie nieprzygotowany. Musiałem wziąć się do kupy i szybko
przejąć inicjatywę, by ratować mnie samego przed ostateczną kompromitacją.
- Tak byłem – ślina zaschła mi w gardle, a wydobyte słowa nabrały dziwnej wibracji. - Tego
dnia nawet rozmawiałem z tobą, o ile pamiętasz. Nakłaniałem ciebie wówczas do
przyjścia do ,,Prasowej".
- No właśnie, bo widzisz...
- W zasadzie, to tylko
dla ciebie poszedłem wtedy do ,,Prasowej”. Czekałem, licząc, że się
spotkamy, ale
nie przyszłaś. Może to i dobrze – nie dałem jej dokończyć zdania.
- Nigdy nie byłam w
,,Prasowej" - spuściła głowę, aby w ogóle nie patrzeć na mnie. Czy była to
odpowiedź na moje pytanie, czy tylko próba wykręcenia się od szczerej
odpowiedzi? Jej wycofanie dodało mi wigoru.
-
Dużo straciłaś, bo ,,Prasowa” była niemalże kultowym
miejscem. Była, bo już się skończyła.
-
Jak to?
- Uczniowie Dwójki mają
teraz zakaz wstępu do tego lokalu - zaczynałem nawet być dumny z powrotu do
samoopanowania się i równego tempa oddechu. Starałem się nadać mojemu głosowi
ton jak najbardziej widocznej obojętności.
- Chciałam cię w związku
z tym o coś spytać?
- W związku z ,,Prasową"? No, nie wiem czy
będę tu najlepszym ekspertem. Nie należałem do najczęstszych bywalców tego lokalu.
-
Bo widzisz, chodzi mi o kogoś, kto był w piątek przed świętami w ,,Prasowej. A ja znam tylko
ciebie.
To jedno niewinne zdanie miło mnie
podłechtało. Jaka zmiana od przedświątecznego wyznania ,,ale ja ciebie nie
znam".
- Chciałam się ciebie
spytać o to, czy Jakub, mój znajomy jest na czarnej liście dyrektor Lisieckiej?
Podobno są na niej wszyscy ci, którzy byli wtedy w ,,Prasowej". Znasz
Jakuba Kiljańczyka z trzeciej ,,d”?
- Hę? – zupełnie
zdębiałem. Czy ja znam tego palanta, cycka, lalusia Kilosia? I to ona mnie o
niego pyta. Co za absurdalna sytuacja.
- Myślę, że to także twój znajomy, bo pamiętam
jak wpatrywałeś się w niego, w ten piątek przed świętami, w parku. Siedziałam z nim razem na
ławce, a ty przechodziłeś obok nas. Pamiętasz? Wyglądało na to, że się znacie.
- Doprawdy? - szczęka opadła mi z wrażenia, brwi najechały
na nos i znów straciłem kontrolę nad swoim oddechem.
- Jakub wtedy, w ten
piątek czekał na mnie przed szkołą. To był nasz taki zwyczaj. Odprowadzał mnie
na przystanek tramwajowy. Tamtego dnia poszliśmy na krótki spacer do Parku Wilsona.
Nic nie wspominał, że wraca z ,,Prasowej", że był jakiś nalot nauczycieli,
że zostali spisani. Dziś natomiast twierdzi, że jest ofiarą nauczycielskiej
nagonki i że Lisiecka uwzięła się na niego. Odnoszę wrażenie, że się przede mną
zgrywa. Może nie tylko przede mną. Chciałam się więc upewnić, czy on
rzeczywiście był tam z wami. Chodzi mi o to, czy on mówi prawdę, czy mnie buja.
I właśnie dlatego pomyślałam sobie, że ty możesz mi pomóc.
Ogarnęła mnie niema
wściekłość. Ona przychodzi do mnie wypytywać o swojego kochasia. Co za bezczelność z jej
strony. Najpierw wystawiła mnie do wiatru, a teraz szuka u mnie pomocy? A poza tym za
kogo ten laluś Kiloś się uważa? Bohater od siedmiu boleści. On i ,,Prasowa”... Ha! Dobre sobie!
Owszem,
wcześniej widywałem go sporadycznie w
,,Prasowej”, ale na pewno nie było go tam w sławetny piątek! Co za bajki on tworzy? Nie
został spisany, bo zamiast siedzieć w parku siedziałby wtedy w pokoju
profesorskim. Co za pajac... Podszywa się pod bohatera największej szkolnej afery. I ja mam jeszcze poświadczać jego
nieprawdę...
- A najgorsze jest to, że Jakub zaczyna mnie
unikać - moje rozmyślania przerwał ściszony głos Alicji. – Kiedyś wysyłał
mi wiersze, odprowadzał na tramwaj, a teraz nie ma dla mnie czasu, bo podobno po lekcjach
musi wracać do domu i nie może kręcić się po zajęciach koło szkoły. Słowa o
wysyłaniu wierszy zelektryzowały mnie, jakbym dotknął przewodu pod napięciem.
Wybałuszyłem oczy w zdziwieniu nie mogąc uwierzyć w to co słyszę. Wiesz
Rilkego, który do niej wysłałem, ona widocznie uznała za przesyłkę od Kilosia.
- On wiersze do ciebie wysyłał? –
wyjąkałem.
- To nie twoja sprawa –
odburknęła.
Jak jej wytłumaczyć, jak
powiedzieć, że to ja! Ja jej ten wiersz wysłałem, nie jakiś tam Kiloś.
- Słuchaj… Bo wiesz…
- Chcę wiedzieć czy to prawda, że
nauczyciele kontrolują tych co są na liście dyrektor Lisieckiej? – przerwała mi
moje jąkanie Alicja Renert.
W tym momencie poczułem
narastający we
mnie gniew. Nie umiejąc zatrzymać w sobie tej całej dziwnej mieszanki uczuć wydałem z
gardła niekontrolowany nerwowy śmiech. To ją widocznie rozdrażniło, bo zmieniła
ton w piskliwy okrzyk.
- Wiesz, jak nie chcesz mówić, to
trudno. Widocznie taka już jest ta wasza męska solidarność.
- Męska solidarność?!! – gotów byłem
wybuchnąć z siłą trotylu. – Nie znamy się z Jakubem Kilosiem. Nie mamy ze sobą
nic wspólnego. Szczerze, to mam gdzieś jego fantastyczne opowieści i przypisywanie
mu poetyckiej natury. Niech ten gość nie robi z siebie błazna. Przynajmniej nie
przy tobie. Jeżeli ciebie unika, to niech ma odwagę powiedzieć wprost o co mu
chodzi, a nie wymyślać takie bajeczki. Jedno mogę powiedzieć, jestem pewien, że
on nie był spisany przez dyrektorkę. Nie widziałem go tego dnia w ,,Prasowej”.
Gdyby tak było jak on twierdzi, to jakim cudem zdążyłby się z tobą spotkać?
- Takim samym, jak tobie udało się w
tym czasie przechodzić przez park. A może ciebie też nie było w ,,Prasowej”?
Może zwracam się do niewłaściwej osoby? – Alicja była wyraźnie wkurzona.
Odwróciła się na pięcie i syknęła do swojej rudowłosej obstawy:
– Idziemy!
Rudowłosa zmierzyła mnie przenikliwym
spojrzeniem i wyglądało tak, jakby chciała z obrzydzeniem splunąć mi pod nogi.
Na szczęście nic takiego się nie wydarzyło.
- Na mnie nie masz się co obrażać.
Poobrażaj się na Kilosia. To on robi cię w bambuko – zdążyłem odkrzyknąć do
oddalających się pleców obydwu dziewczyn. Po chwili przyszło mi coś jeszcze do
głowy i krzyknąłem, ale Alicja z koleżanką znikały mi na schodach z pola
widzenia.
- Żeby zleźć się na liście Lisieckiej
trzeba było się jakość zasłużyć.
Myślałem, że nie dosłyszały
ostatniego zdania, ale po chwili ujrzałem piorunujące spojrzenie Ali. Wyłoniła
się zza dolnych schodów tak, że widziałem tylko jej głowę. Dopiero teraz miała
śmiałość spojrzeć mi bezpośrednio w oczy. A było to spojrzenie pełne
nienawiści.
- A ty na pewno się zasłużyłeś.
Był to bolesny cios ostateczny. Tak
jak zdradzieckie pchnięcie sztyletem podczas fechtunkowego pojedynku.
Zamurowało mnie. Bo co miałem jej odpowiedzieć, jak wykrzyknąć w jednym zdaniu
całą historię feralnego piątku. Jak jej przekazać, że była moim aniołem, że
myśl o niej uratowała mnie. Pragnąłem w tym momencie odpowiedzieć coś mądrego,
ale żadna błyskotliwa riposta nie przyszła mi do głowy. Pozostało tylko to
nienawistne spojrzenie jej czarnych oczu. Ostatnia rzecz, ostatnie wejrzenie
jakie ona mi podarowała.
Alicja zniknęła. Od tego zdarzenia
zniknęła już na dobre z mojej głowy. Jeszcze później przez kilka dni
analizowałem to nasze drugie i ostatnie spotkanie twarzą w twarz.
Zastanawiałem się, czy powinienem tak ostro reagować, czy może otworzyć sobie
małą furtkę na okoliczność bliższego jej poznania. W końcu to ona przyszła do
mnie. Niestety, przyszła w sprawie swojego chłopaka. Pewnie powinienem być
jeszcze bardziej stanowczy. Moje wahania przez te kilka dni przechylały się to
w jedną, to w drugą stronę. Ostatecznie uznałem, że miało być, tak jak się
stało. Nie było czego żałować.
Zdarzenie ze szkolnego korytarza
wzbudziło we mnie przypływ całkowitego zobojętnienia na uroki Alicji Renert. I
był to chyba duży pozytyw. Poczucie ulgi. Uwolniłem się w końcu od męczącego
koszmaru i lęku związanego z dylematem, co robić dalej. Teraz już wiedziałem.
To koniec. Zatarły się wszystkie miłe wspomnienia, smak kawy w środowe
popołudnie w ,,Red-barze”, spódniczka w szkocką kratę, wejrzenie czarnych oczu.
Żegnaj szkocka Agnes! Bez żalu.
Co do samej Alicji i jej
romansu z Kilosiem, to jak się później dowiedziałem nie przetrwał on nawet do
Wielkanocy. Czy miało to coś wspólnego z moją demaskacją kilosiowego bujania w
sprawie ,,Prasowej”? Tego niestety nie wiem. W głębi duszy chciałem, żeby tak
było. Magda Mikulska jeszcze przed wakacjami doniosła mi w wielkiej euforii, że
Alicja znów jest wolna. Ani mnie to nie ucieszyło, ani poruszyło. Wzruszyłem
obojętnie ramionami. Cały czar romantycznej wiary w przeznaczenie prysł
bezpowrotnie i żadna wiadomość, sytuacja czy zajście nie była wstanie na nowo
tego wzbudzić. Nie podjąłem więc już żadnych starań zmierzających do nawiązania
dalszej znajomości. Czasami odnosiłem wrażenie, że Alicja podpatruje mnie na
przerwach. Po historii z Kilosiem czułem, że było jej pewnie głupio. Żadne z
nas jednak nie zbliżyło się do drugiego. Do czasu, aż nie opuściłem liceum
dzięki informacjom Magdy wiedziałem, że nie miała innego chłopaka. Znów
zamieniła się w szarą myszkę, która próbowała w ,,Red-barze” wtopić się w
ścianę. Trudno. Ona nie była już częścią mojej historii.
***
Z początkiem lutego
zaczęły się ferie zimowe. Nikt z naszej paczki nigdzie nie wyjeżdżał poza miasto.
Chudy, Medżik i ja spotykaliśmy się najczęściej u Erniego na kartach lub u
Krisa, żeby pooglądać filmy z wypożyczalni video, albo pograć na komputerze.
Wciąż jakoś baliśmy się poruszać szerzej tematu ,,Prasowej”. Wojtek spotkał się
z nami może ze dwa razy. Tłumaczył się, że jest zajęty szukaniem nowej szkoły.
Wyraźnie jednak unikał kontaktu z naszą ekipą. Jego dawna pewność siebie
kompletnie zniknęła. Przestał odgrywać twardziela. W nastroju refleksyjnej
zadumy upodobnił się do Krzysztofa. Obaj chłopacy zmienili się bardzo. Przede
wszystkim wyciszyli i spoważnieli. Na Krzycha jednakże dobry i kojący wpływ
miała znajomość z Gabi.
Dwa tygodnie ferii minęły
bez większych wrażeń. Potem rozpoczął się nowy semestr letni. Bez Wojtka
Bartkowskiego w naszej klasie. W końcu stało się, to co stać się nieuchronnie
miało. Rodzice załatwili mu przeniesienie do X Liceum Ogólnokształcącego na
Ratajach. Miał tak zwane miękkie lądowanie, bo szkoła nie była wcale taka zła.
Nie wypominano mu przeszłości. Podobno trafił do dobrej klasy, gdzie nie miał
kłopotów z adaptacją i akceptacją z nową grupą uczniów. Wojtas chwalił się nam,
że poznał kilku niezłych ,,asiorów”, charakterem pasujących do naszej ekipy.
Mimo tych pozytywnych
wieści był to smutny dla nas wszystkich czas. Bolesny cios i poczucie dziwnej
pustki. Oczywiście obiecaliśmy sobie, że nasze kontakty z Wojtkiem nadal będą
częste, ale to już nie było to. Nie spotykaliśmy się z nim codziennie na
lekcjach, na fajkach podczas przerw. Wojtek porzucił piątkowe lekcje japońskiego, a Krzychu i Erni stwierdzili, że
uczenie się tego języka na trzeźwo straciło swój urok. Mnie było żal, że już
nie miałem wspaniałego kompana powrotnych wycieczek do domu. Po szkole
najczęściej chodziliśmy ekipą do Erwina. Wojtkowi nie zawsze pasowało, żeby do nas
dojechać. Z czasem zaczęliśmy spotykać się coraz rzadziej.
Krzysztof Janczyk musiał
zachowywać zwiększoną ostrożność, by jakikolwiek wybryk nie stał się pretekstem
do wydalenia ze szkoły. To w jakiś sposób zmieniło go, odebrało energię
życiową, którą poprzednio emanował. Przestał nawet wychodzić z nami na
papierosa podczas przerwy. Nie spóźniał się już na żadną lekcję i nie
uczestniczył w żadnej blałce. Spoważniał na tyle, że na długie tygodnie
straciliśmy naszego kompozytora. Próby muzyczne zostały zawieszone.
Żaden z nas przez
najbliższe miesiące nie ośmielił się odwiedzić ,,Prasowej”. Przestaliśmy nawet
na jakiś czas łazić po knajpach i jeździć do centrum miasta na wygłupy. Nawet w
weekendy. Ze względu na Krisa i jego ,,zawieszenie” w prawach ucznia staraliśmy
się nie stwarzać sytuacji, w której ktoś przypadkowo mógłby zarzucić nam, że
zajmujemy się rzeczami niegodnymi uczniów liceum. Jeśli nawet umawialiśmy się
na jakieś piwo, to tylko w weekend i tylko u kogoś w domu. Krzysztof zapisał
się na prawo jazdy i wkrótce zdał egzamin. Na wiosnę mogliśmy maluchem
pożyczanym od jego mamy jeździć wieczorami do Chudego do Swarzędza. Kris jako
kierowca nigdy nie pił. Było mu to nawet na rękę i do końca trzeciej klasy stał
się największym abstynentem w naszej ekipie.
Wraz z nadejściem wiosny
i końcem roku szkolnego zaczęliśmy sporadycznie po szkole nawiedzać kawiarnię
,,Pół czarnej’ przy ulicy Głogowskiej. Nie było tam już tego klimatu co w
,,Prasowej”, ale był za to stół do bilarda. Jeżeli nie okupował go miejscowy
element, to mieliśmy szansę na fajną zabawę. Ku wielkiej naszej rozpaczy z
krajobrazu dzielnicy zniknęła pijalnia piwa ,,Lubuska”. Została przerobiona na
zbyt ekskluzywną, jak na nasze portfele, ,,Restaurację Lubuską”. Do pijalni
piwa i tak już nie zaglądaliśmy, ale sentyment pozostał i było nam szczerze żal
tak kultowego miejsca.
Do ,,Prasowej”
odważyliśmy się zajrzeć dopiero w czwartej klasie. W któreś z jesiennych
popołudni wybraliśmy się tam większą grupą, w towarzystwie dziewczyn. Kusiła
nas ciekawość i dreszczyk emocji. Kawiarnia jednak nie przypominała już tego
dawnego, pełnego gwaru i znajomych twarzy miejsca. W lokalu wiało
przygnębiającą pustką. W końcu sali przy stolikach siedziało tylko kilku
znudzonych emerytów. Zauważyliśmy, że częściowo zmienił się personel. Nie było pakownego kelnera, nie
było naszych babć szatniarek, ale kierowniczka i Adolf nadal pozostały. Śladów
po słynnej wigilii też nie było. Żadnej tablicy: tych klientów nie obsługujemy,
chociaż początkowo Adolf dawała nam wyraźnie poznać po sobie, że nas rozpoznaje
i nie chciała nas obsługiwać. W końcu podeszła i z opryskliwą miną zanim
cokolwiek zamówiliśmy żądała pokazania legitymacji szkolnych. Bardzo nas to
ubawiło, bo większość z nas miała już ukończone osiemnaście lat. W dodatku
Erwin ,,wyjechał” jej wtedy ze swoim dowodem osobistym, który w końcu odebrał z
urzędu. Mimo to, opryskliwość Adolfa ostatecznie nas zniechęciła do tego
miejsca. ,,Prasowa” straciła swój urok i stała się ,,terra non grata”.
Krzychu szczęśliwie
dotrwał do końca roku szkolnego bez większych przygód i w nieformalny sposób
zakończył odbywanie swojej kary. Miał przy tym szczęście na nieco innym polu
działania, bowiem okres ten w jego życiu naznaczony został coraz bliższymi
kontaktami z ciemnowłosą Gabrysią. Wkrótce została jego dziewczyną, a my szybko
przyzwyczailiśmy się do nich jako pary. Nasza paczka przestała mieć wyłącznie
charakter czysto męski. Kris często zabierał Gabi na wyprawy do Chudego. A i
mieszkanie Erwina odwiedzało coraz więcej kobiet. Z Gabrysią przychodziła od
czasu do czasu Olesia, która pozostała niezmiennie odporna na zaloty Chudego.
Sporadycznie pojawiała się też Magda Mikulska, a i Bela raz, czy drugi też
zawitała w gościnnych progach domu przy Orzeszkowej. Dom Erwina zamienił się w
swoisty salon elitarnego klubu byłych wygnańców z ,,Prasowej”. A ja jakoś nie
mogłem sobie wyobrazić, że do tego grona mogłaby dołączyć Alicja. Tak sobie
bowiem jeszcze niedawno marzyłem. Teraz czułem, że ona tu w ogóle by nie
pasowała.
W czwartej klasie pochłonęły
nas przygotowania do matury, brydż i ,,osiemnastkowe” imprezy. Byliśmy młodzi,
żyliśmy teraźniejszością i nadzieją na każdy wolny weekend. Takie sprawy jak
,,wydarzenia z Prasowej” wtedy wydawało nam się, że odchodzą do lamusa
wspomnień. Prawda jednak była nieco inna. Czuliśmy, że świat beztroskiej
zabawy, sztubackich wygłupów skończył się bezpowrotnie. Staliśmy się z
pewnością ostrożniejsi i bardziej odpowiedzialni za swoje poczynania. Afera w
,,Prasowej” nauczyła nas jednego, świadomości, że nie ma już nad nami żadnego
parasola ochronnego. W krytycznych sytuacjach nie uratują nas rodzice, nie
wybronią nas nauczyciele. Trzeba liczyć już teraz na siebie samego. ,,Prasowa”
stała się dla nas życiowym egzaminem dojrzałości.
Dzięki temu, że nasze
wysiłki skupiły się na nauce nikt z naszej ekipy nie miał najmniejszych
problemów ze zdaniem matury. Żal było opuszczać progi II Liceum
Ogólnokształcącego. Chudy i Kris zdobyli się na ,,wykręcenie” ostatniego,
pożegnalnego numeru w szkole. Gdy na początku lipca zaczęły się egzaminy
wstępne do liceum oboje przyszli ubrani na galowo i wmieszali się w tłum
nerwowo wyczekujących kandydatów. Zaczęli głośno rozpowiadać, że nauczyciele z
Dwójki to prawdziwi ,,kosiarze umysłów”, ,,piły” i ,,terminatorzy – mściciele”.
Blady strach padł na poniektórych ,,kotów”. Erwin i ja siedzieliśmy z boku na
murku i obserwując całe zamieszanie mieliśmy ubaw po pachy. Gdy wicedyrektorka
Więcka stanęła w drzwiach wejściowych i zaczęła wpuszczać do sal
egzaminacyjnych kandydatów według odczytywanej listy Chudy i Janczyk próbowali
się przemknąć. Czujne oko dyrektorskie jednak ich wychwyciło.
- A co to panowie, nie
macie jeszcze dość tej szkoły? Macie zamiar raz jeszcze zaliczyć cztery lata? –
uśmiechała się Więcka.
- Pani dyrektor, to tylko
z czystej miłości do Dwójki i jej wspaniałych pedagogów – odpowiedział z
przekąsem Janczyk.
Po maturze siłą rzeczy
drogi poszczególnych członków ekipy rozeszły się. Każdy wybrał inny kierunek
studiów. Nasze kontakty, choć na początku bardzo intensywne z biegiem czasu
rozluźniały się. Mimo to staraliśmy się co jakiś czas spotykać ze sobą. Tylko
Wojtek Bartkowski zniknął na z pola widzenia na dość długi czas.
21.
Opowieść Wojtka
Skończyliśmy opowiadać po kolei
własne wersję wydarzeń ze sławetnej gwiazdki w ,,Prasowej”. Na ,,łajbie" w
Kiekrzu przez okna cicho zakradał się poranek. Cała noc przeminęła nam na
wspomnieniach. Pod stołem stała pokaźna kolekcja opróżnionych butelek. W
popielniczce leżały nadpalone strzępki sławetnego, pożółkłego już rachunku
opiewającego na trzy herbatki, które nigdy do nas nie dotarły. Bartkowski w
momencie gdy opowiadałem o tym, jak niosłem go z Knorem do szkoły zwinął papier
w rulonik i odpalił nim papierosa. Trochę było mi szkoda tak drogocennej pamiątki,
ale uznałem, że Wojtas miał prawo zrobić z tym prezentem co chciał.
Spojrzałem odruchowo na
zegarek na moim ręku. Zbliżała się piąta nad ranem. Między naszą imprezującą
szóstką zapanowało milczenie. Skrzeczały jedynie rozpalone szczapy drewna w kominku.
Muzyka z odtwarzacza już dawno przestała grać, a gospodarz nie kwapił się by
włączyć coś nowego. Chwilowo nikt jakoś nie chciał podjąć się kontynuowania
wątku licealnych wspomnień. Chyba i tak już wszystko zostało powiedziane.
Przeciągając się ziewnąłem
na głos. Czułem silne zmęczenie skłaniające moje powieki do opadania. Za oknem
wciąż było ciemno, chociaż dochodzący do nas świergot ptaków wskazywała, że noc
wkrótce ustąpi miejsca świeżości poranka. Choć byłem mocno śpiący nie chciało
mi się jeszcze wracać do domu. Dobrze się czułem w towarzystwie naszej ekipy z
liceum. Pomyślałem, że moglibyśmy się teraz przespać wszyscy razem w domku, a jak
się zrobi jasno postanowimy co dalej zrobić z tak dobrze zaczętym dniem. Może
tak jak na wycieczce do Karpicka znajdziemy jakieś boisko i zagramy sobie mecz
piłki nożnej? A może Wojtas zabierze nas żaglówką na wycieczkę po jeziorze?
Drzwi od domku były lekko
uchylone. Zimne jesienne powietrze z nocy przedzierało się przez gęstwinę
naszych nieświeżych oddechów. Pośród zapadłej w domku ciszy słychać było jak
niewielkie fale jeziora rozbijają się o drewniany pomost. Zbyś wstał i wyszedł
na taras. Oparł się o drewnianą barierkę i zapatrzony w dal zapalił papierosa.
To znów przywołało we mnie wspomnienia z naszej pierwszej klasowej wycieczki do
Karpicka. Ile energii w nas wtedy drzemało, ile chęci do zabawy. Nawet po
nieprzespanej, imprezowej nocy. A dziś? Spojrzałem na resztę ekipy. Matel
skulony na kanapie kiwał głową w niezbyt skoordynowany sposób. Chyba drzemał.
Erwin przestał nerwowo ściskać swój telefon komórkowy i schował go w końcu do
kieszeni płaszcza wiszącego na wieszaku przy drzwiach. Chrząkał i kręcił się
nerwowo na fotelu.
-
No to ja idę się odlać - powiedział dla przerwania milczenia. Wstał i chwiejnym
krokiem zatoczył się ku łazience. Krzysztof siedzący na kanapie obok Matela zamyślony
sięgnął po kolejnego papierosa i wzdychnął ciężko, tak jakby chciał coś
powiedzieć, ale nie miał już siły. Wojtas na drugim fotelu leżał rozwalony z
odchyloną do tyłu głową, ale bynajmniej nie spał. Miał otwarte oczy wpatrzone
nieruchomo w jakiś punkt na suficie. Na słowa Erniego poderwał się na równe
nogi i z zadziwiającą świeżością w głosie rzucił:
-
No,
to kto się jeszcze ze mną napije?
Pytanie odbiło się echem
o ściany domku. To już nie ta kondycja. Widać było, że wszyscy są już porządnie
zmęczeni i senni. Impreza siadła i żadna porcja alkoholu wydawało się, że już
jej nie wskrzesi.
- Co za ludzie? Gdzie
podział się wasz młodzieńczy duch imprezowy? – Wojtek nie dawał za wygraną.
Trącił Matela, a ten ocknął się z drzemki.
– Panowie, drugi raz wam
się taka okazja nie trafi. Dalej, wypijmy za nieudaną wigilię w ,,Prasowej”. To
były niezłe czasy, co nie?
Sięgnął po butelkę i
przechyliwszy drżącą rękę zaczął nalewać do kieliszków. Zbychu właśnie wrócił z
tarasu.
-
Robi
się cholernie zimno. O właśnie! Polej więc coś na rozgrzewkę.
- No słyszę nareszcie głos rozsądku. Co jest z
wami? Było, minęło, ćwierć wieku. Sprawa ,,Prasowej” dojrzała do tego by ją
opić. No, szable w dłoń...
- ... i na koń –
dokończył Erwin, który właśnie wrócił z łazienki. Chwyciliśmy wszyscy bez
większego przekonania za kieliszki i bezgłośnie wychyliliśmy ich zawartość.
-
...uu...ach... – wzdrygnął się Zbyś. – Poranny łyk na odświeżanie. I co dalej?
Robimy sobie kawuchę?
Mnie jednak nic nie było wstanie
pobudzić. Kręciło mi się już w głowie i najchętniej bym się gdzieś położył, ale
towarzystwo widocznie się ożywiło i nie wyglądało na to, by ktokolwiek w tej
chwili miał ochotę na zakończenie tego spotkania.
- Tak, ładnie. Widać
każdy z was ma jakąś własną historię, odmienne spojrzenie na tamte odległe już
wydarzenia. A pamiętacie ile fantastycznych i niestworzonych opowiadań krążyło
swego czasu po Dwójce? - Wojtas przybrał spokojny i całkiem wyważony ton głosu.
-
Chyba
największe bzdury preparowała sama Lisica – wtrącił Zbychu.
Wojtek nalał sobie pospiesznie
jeszcze jedną lufę do kieliszka i spojrzał pytająco na Zbycha. Ten odkiwnął
przecząco głową. Zawartość kieliszka w ekspresowym tempie przelała się do wojtkowego
gardła. Skrzywił się, ale mówił dalej tym samym wyważonym głosem.
- Widzicie, po tylu
latach udało nam się wreszcie zebrać to wszystko jakoś do kupy. Dziwne uczucie,
jak to się mi teraz pomału odtwarza w mojej pamięci. Mam takie wrażenie jakbym
razem z wami uczestniczył w tych wszystkich zdarzeniach, w marszu Erniego po
kruszony, w próbach zdobycia względów pewnej młodej panienki z drugiej klasy, w
teście na trzeźwość Ponurego i w rozmowie z Genasem na plebani. A nie było mnie
przy tym wszystkim osobiście. Nawet nie pamiętam faktu pobicia kelnera i drogi
w towarzystwie Knorowskiego do szkoły. Wszystko to zostało przechowane w waszej
pamięci.
- Proszę bardzo, do usług
– mruknął półsennie Matel.
- A teraz uwaga! Moi
drodzy, na koniec i ja mam pewną historię do dodania – ożywczym tonem
zakomunikował Wojtek. - Chciałem wam opowiedzieć, że tak powiem, moją wersję
wydarzeń, a w zasadzie wersję, którą całkiem niedawno poznałem. Wyobraźcie
sobie, po tylu latach...
Poczułem jakby kopniecie
prądem, które podziałało pobudzająco na mój zmęczony umysł. W pokoju zrobiło
się małe poruszenie. Erwin chrząknął nerwowo, a Matel potrącił leżącą obok
niego gitarę, która upadając na podłogę wydała głuchy, drewniany dźwięk ze
swego pudła. Spojrzeliśmy po sobie pytającym wzrokiem. A co to za
niespodzianka?
- Otóż moi drodzy
koledzy, niedawno spotkałem Ameryka. Tak. Możecie mi nie uwierzyć, ale Romek
Ameryk pracuje jako podstarzały wikidajło w jednym z klubów na Starym Rynku. Wygląda
jak stary dziadek, łysy i z ryłem przeoranym przez hulaszczy tryb życia i ząb
czasu. Prawie bym go nie poznał, ale to on mnie pierwszy zaczepił. Byłem tam na
jakieś imprezie firmowej. Nuda jak sto pięćdziesiąt. Roman powiedział, że jak
przyjdzie jego zmiennik, to będzie mógł się do mnie dosiąść. No i dobrze,
pomyślałem, bo jego towarzystwo było lepsze od nadętych bubków w markowych
garniturach. W końcu przysiadł się do mnie. Zamówiliśmy sobie wódeczkę. Od
zwykłej gadki przeszliśmy szybko do wspomnień ze starych, licealnych czasów.
Zdziwiło mnie, że Ameryk co jakiś czas wracał do wydarzeń z ,,Prasowej”. Jak
się okazało całkiem nie bez przyczyny. Miał w związku z ta sprawą coś na
sumieniu. Uważał, że nasze spotkanie jest zrządzeniem losu. Koniecznie chciał
mi coś opowiedzieć.
***
W czwartek wieczorem 19 grudnia była
impreza u Kapucyna. Jego starzy wyjechali na dwa dni do Niemiec po towar,
którym handlowali na rynku łazarskim. Prawie osiemdziesięciometrowe mieszkanie
w secesyjnej kamienicy przy ulicy Chełmońskiego było wolne. Takiej okazji
Kapucyn nie mógł przepuścić. Już od dawna planował zrobić wielką imprezę, na
którą uda mu się zaprosić całe mnóstwo dziewczyn. Przystąpił do działania.
Wieść o organizowanej przed świętami imprezie rozniosła się lotem błyskawicy po
całej Dwójce. Początkowo Robert przewidywał, że przyjdzie kilku jego znajomych
z klasy, którzy przyciągną swoich znajomych, wśród których zaś, jak miał
nadzieję, pojawią się interesujące dziewczyny. Dopiero z początkiem imprezy
zorientował się, że frekwencja przekroczyła jego najśmielsze oczekiwania.
Gdzieś po godzinie przestał już liczyć napływających gości i otwierać osobiście
drzwi wejściowe. Zadanie to powierzył swojemu najlepszemu przyjacielowi - Lennonowi.
Z jednej strony chciał, by przyszło jak najwięcej lasek, z drugiej przy takiej
liczbie bawiących się osób musiał pilnować, żeby mieszkanie jego rodziców nie
ucierpiało zanadto. Starał się nie stracić kontroli nad sytuacją. Na szczęście
nie było wielkiej zadymy, jak to niegdyś na imprezie u Jarasa Młończaka. Ludzie
bawili się, tańczyli, popijali piwo i mieszali drinki. A co najważniejsze było
kilka nowych, interesujących dziewczyn. Z tego Kapucyn cieszył się
najbardziej.
Przed
dziesiątą wieczorem na imprezę wtoczył Romek Ameryk. Wiedziony swoim
niezawodnym instynktem czuł, że u Robercika poleje się dziś sporo dobrego, a co
najważniejsze darmowego alkoholu. Znajomość Ameryka z Kapucynem była od pewnego
czasu niepisanym układem wzajemnych korzyści. Roman nigdy groszem nie
śmierdział. Jego zainteresowania daleko odbiegały od profilu nauczania w
liceum. Ciągnęło go do szemranego towarzystwa, alkoholu, a przede wszystkim do
zabawy. Dzięki nienagannej aparycji i polotu prawdziwego macho potrafił skupić
na sobie uwagę płci pięknej. Pomimo jego leniwego charakteru, abnegactwa, a
przede wszystkim olewackiego stosunku do szkolnej rzeczywistości zawsze kręciły
się koło niego całkiem interesujące koleżanki. W tym przypadku potwierdzała się
teza, że niewidzialna siła ciągnie atrakcyjne dziewczyny w kierunku
nieokrzesanych, umięśnionych brutali, kapiących samczym potem. Kapucyn był zaś
zupełnym przeciwieństwem Romka. Miernej aparycji, z długimi, kręconymi włosami
opadającymi na ramiona chciał uchodzić za polskiego Jima Morrisona. Można było
uznać, że jego podobieństwo do lidera „The Doors” kończyło się właśnie na tym
chceniu. Jednak dzięki temu, że sypał kasą na prawo i lewo nikt ze znajomych
nie podważał jego aspiracji. Kapucyn miał niemalże wszystko: uporządkowany tryb
życia, kasę, markowe ciuchy, chatę na imprezy. Brakowało mu tylko jednego i to
najważniejszego - powodzenia u kobiet. Dlatego Ameryk pasożytował na Kapucynie,
a ten przystawał na to w cichej nadziei, że
skapnie na niego nieco co nieco tego boskiego powodzenia, którym cieszył
się Roman.
Tego
wieczoru Ameryk pojawił się w domu Kapucyna w towarzystwie pięknej Lilii. Była
ona uczennicą czwartej klasy i otaczał ją swego rodzaju nimb boskości. Nie
dość, że była rzeczywiście zjawiskową blondynką z długimi kręconymi lokami, to
pachniała zawsze drogimi perfumami i nosiła dobre gatunkowo ubrania z butików.
Miała opinię osoby bardzo towarzyskiej, acz nieco wyniosłej. Uważała się za
bardziej dorosłą niż reszta jej koleżanek. Bowiem do grona jej znajomych, czy
też wielbicieli należeli studenci z uniwerka, którzy niejednokrotnie zjawiali
się pojedynczo, czy też w kilkuosobowych grupach po nią przed szkołą. W związku
z tym Lilii gardziła towarzystwem z niższych roczników. Wyjątkiem był
oczywiście Romek Ameryk, który choć uczęszczał do klasy z naszego rocznika, w
rzeczywistości był od nas starszy. Jak i kiedy się bliżej poznali, to była już
ich słodka tajemnica. W każdym razie pojawienie się pięknej Lilii na imprezie u
Kapucyna wywołało niemałą sensację. Było już w mieszkaniu kilku
czwartoklasistów, ale samych chłopaków, w tym Jaras Młończak. Lilii była
pierwszą dziewczyną ze starszego rocznika. Robert poczuł się niezwykle
wyróżniony tym faktem i dziwnie podniecenie. To tak, jakby do jego domu
zawitała sama Miss World.
Romek tylko przez
pierwsze pół godziny był bliżej zainteresowany swoją partnerką. Gdy tylko
odnalazł dojście do markowych wódek i zaczął je opróżniać na wyścigi z
Młończakiem zapomniał o istnieniu Lilianny. Porzucona dziewczyna, zawiedziona i
wkurzona snuła się po mieszkaniu w poszukiwaniu ciekawszego towarzystwa.
Sytuację tę sprytnie starał się wykorzystać zarówno Kapucyn, jak i Lennon.
Zwłaszcza ten drugi zaczął stosować błazeńskie umizgi polegające na strojeniu
min i opowiadaniu najnowszych dowcipów. Ale to właśnie Kapucyn, jako gospodarz
miał lepszy pretekst by zbliżyć się do zjawiskowej blondynki z czwartej klasy.
Parę zgrabnych tekstów na temat jej urody szepniętych mimochodem do jej ucha,
fachowo sporządzony drink i poczęstunek zachodnim papierosem zdziałały swoje.
Robercik zdobył względy pięknej Lilii. Lennon musiał szukać innego obiektu
zainteresowania. Wkrótce oboje zniknęli w pokoju Kapucyna na końcu korytarza, w
którym ten obiecał pokazać jej imponującą kolekcję płyt winylowych.
Impreza toczyła się swoim
rytmem bez niczyjej kontroli. Drzwi wejściowe nieustannie trzaskały. Ktoś
wchodził, wychodził. Korytarz gęstniał od tytoniowego dymu. Magnetofon wył
pełną mocą głośników. Co jakiś czas rozgrywały się walki o panowanie nad
sprzętem i puszczanie własnej ulubionej muzyki. Ludzie siedzieli grupkami we
wszystkich pokojach, kuchni, nawet w ubikacji, gdzie kogoś tam trzeba było już
cucić. Tylko pokój gospodarza był zamknięty. Robert z piękną Lilii odizolowali
się od reszty towarzystwa, co niektórym, zwłaszcza Lennonowi wyraźnie
przeszkadzało. Powodowany fałszywą zazdrością lub może bardziej tym, że nie
miał powodzenia na imprezie postanowił w
końcu donieść o tym fakcie Amerykowi. Ten jakby na chwilę odzyskując
przytomność myślenia i jasność sytuacji ruszył jak raniony dzik w kierunku
zamkniętych drzwi. Zaczął walić i kopać w nie rzucając przy tym najgorsze
przekleństwa. Za nim ustawiła się spora grupka gapiów z Lennonem na czele
gotowych naocznie uczestniczyć w sensacyjnym skandalu. Dopiero po chwili Roman
zorientował się, że drzwi nie były wcale zakluczone i z łatwością otworzyły się
po naciśnięciu klamki.
W środku panował lekki
półmrok rozpraszany niewielką lampką stojącą na komodzie. Obok paliło się kilka
małych świeczuszek. Na kanapie podparta na jednym ramieniu leżała piękna Lilii.
Paliła papierosa. Na widok czerwonej z wysiłku twarzy Ameryka puściła w jego
kierunku z zlekceważeniem duży kłąb dymu. Kapucyn z wystraszoną miną siedział
obok niej na ziemi w otoczeniu rozrzuconych płyt winylowych. W zasadzie zastana
scena niczego podejrzanego nie mogła sugerować, bo i w rzeczywistości do
niczego nie doszło. Ale Ameryk był tak nabuzowany porywczym gniewem, że musiał
gdzieś go wyładować. Podbiegł do Roberta i jedną ręką pociągnąwszy brutalnie za
koszulkę podniósł go z ziemi. Druga dłoń zaciśnięta w pięść już zmierzała
posłać cios w kierunku twarzy delikwenta, ale Kapucyn zdołał błagalnie
zapiszczeć:
- No co ty? Za co?
Słowa te zdołały
zahamować porywczość Ameryka. Złapał chwilę na oddech i opuścił rękę gotową do
ciosu. Kilka osób zdążyło się wepchnąć do niewielkiego pokoiku. Ktoś zachichotał
nerwowo. Ameryk zorientował się, że ma za sobą widownię. Odepchnął więc
Kapucyna na bok i spojrzał na dumną Lilii.
- A ty co? Zapominasz z
kim przyszłaś?
- No właśnie, chciałam
ciebie o to samo zapytać?
- To po co zamykasz się z
nim w pokoju?
- Bo to jedyna
interesująca osoba na tej smętnej imprezie. Idź chlać z twoimi pożal się Boże
kolesiami, ja się sama sobą zajmę. Nie martw się o mnie. Przynajmniej Robert
jest prawdziwym dżentelmenem i potrafi dotrzymać mi towarzystwa.
Twarz Ameryka znów
nabrzmiała czerwienią gniewu. Wypity alkohol otępiał jego zdolność racjonalnego
myślenia i wyostrzał jedynie skrajne stany uczuciowe. Chciał jakoś pochwycić
Lilii, ale opanował się. Chwycił za to chwiejącego się Roberta i zaczął nim
potrząsać.
- I co Kapucyn, ładnie tak
dobierać się do nie swojej laski?
Zaczepiony, choć stał na
przegranej pozycji, odważnie wyprężył się i próbując wyrwać się z mocnego
uścisku wypalił patrząc w oczy przeciwnika:
- Ładnie to tak żłopać
nie swój alkohol?
Prawdopodobnie ta wymiana
zdań zakończyłaby się nokautem dla Kapucyna, gdyby nie nagłe poruszenie
dobiegające z korytarza. Lennon zdążył krzyknąć:
- Gliny przyszły!
Ameryk puścił natychmiast
Kapucyna, a ten jak z procy wybiegł z pokoju. W holu wejściowym stało dwóch
rosłych policjantów w ciemnych mundurach prewencji. Przeglądali legitymacje
szkolne dwóch dziewczyn, które przy nich stały. Sytuacja nie wyglądała dobrze.
Robert podbiegł do nich. Widząc to jeden z policjantów zapytał:
- Kto jest właścicielem
tego mieszkania?
- W za… w za... sadzie mmm...oooi
rodzice – zaczął się jąkać Kapucyn przestępując z nogi na nogę. – Ale chwilowo
ich... ich nie ma.
- No tak, patrząc na to
co się tu dzieje, to można się tego domyślić – odparł jeden z policjantów, ten,
który akurat nie był zajęty spisywaniem danych z legitymacji dziewczyn. – Tak w
ogóle to wiecie która jest godzina?
Kapucyn zaskoczony
pytaniem spojrzał na cyferblat swojego wypasionego zegarka, ale ze
zdenerwowania lub z powodu półmroku panującego w korytarzu nie potrafił
odszyfrować godziny.
-
Ee, bee, eeee.....
-
No
właśnie! Problemy z trzeźwą oceną rzeczywistości.
- Nie..e...e, ja, ja tylko...
- W pół do pierwszej – podpowiedziała nagle
cicho jedna z dziewczyn, której tożsamości Kapucyn nie mógł sobie w tym
momencie odtworzyć. Ale był jej wdzięczny, że się odezwała i wybawiła go z
kłopotliwej sytuacji. Policjant zaskoczony odpowiedzią przerwał wątek dotyczący
trzeźwości.
- W pół do pierwszej – powtórzył cedząc
ostrożnie, acz dobitnie pojedyncze słowa. - Wobec tego proponuję radykalnie
ściszyć magnetofon, bo sąsiedzi chcą oskarżyć właściciela tego lokalu o
naruszanie ciszy nocnej. A za to może grozić nawet kolegium... Poza tym radzę
ograniczyć hałasowanie na korytarzu kamienicy. Tu są wysokie sufity, więc byle
trzaśnięcie drzwiami powoduje niezły huk.
- Tak, tak, już kończymy
spotkanie. Już będzie ciszej. Obiecuję – zapewniał solennie Kapucyn i obrócił
się nerwowo w kierunku dużego pokoju. Już wcześniej ktoś przyciszył muzykę, ale
teraz, całkiem jakby ściany miały uszy, magnetofon ucichł zupełnie. Cisza aż
zabrzęczała w uszach.
- Panie władzo, a o co w zasadzie się
rozchodzi? – W korytarzu pojawił się z rozbrajającym uśmiechem na czerwonej
twarzy Ameryk. – My tu świętujemy urodziny kolegi. Wie pan, osiemnastka –
mrugnął poufale do policjanta okiem i wyciągnął familiarnie rękę, tak jakby
próbował go objąć ramieniem. W tym momencie potknął się lub zaplątał o własne
nogi i runął ciałem do przodu. Na szczęście nie upadł, bo zdążył wesprzeć się o
ścianę. Jednak policjant do którego wyciągał rękę nerwowym ruchem cofnął się do
tyłu i odruchowo chwycił za przegub pałki przytroczonej do paska. Drugi zaś
pochwycił Ameryka silnym i bolesnym uściskiem za ramię.
- No, no kolego,
ostrożnie, bo będzie krzywda.
- Chyba zaczniemy badać
to całe towarzystwo alkomatem – miny policjantów zmieniły się radykalnie w
surowe oblicze stróżów prawa. - Niech starzy odbiorą swoje pociechy z izby
wytrzeźwień. Mam wezwać radiowóz?
- Ależ panie władzo o co tyle hałasu? Nic
złego się nie dzieje. Tu wszyscy są pełnoletni. To co, zdrowie jubilata nie
można wypić? – Ameryk znów zachwiał się niepewnie i oparł ręką o ścianę.
- Zamknij się! – wysyczał
przez zęby Kapucyn. Policjanci popatrzyli na siebie porozumiewawczym wzrokiem.
- Wrócimy pod kamienicę za dwadzieścia minut.
Jeżeli będzie słychać jakieś hałasy, przyjdziemy ponownie i wypiszemy mandat.
Na razie sprawa kończy się tylko na naszej notatce służbowej.
– Acha! – Odezwał się
stojąc już we drzwiach drugi z policjantów. - Dobrze było by posprzątać po tych
dwóch koleżankach na dole klatki schodowej. Zwrócona treść żołądkowa nie
pachnie zbyt przyjemnie. Do rana może być straszliwy smród. Lepiej żeby
sąsiedzi tego nie odczuli, bo jak będzie oficjalna skarga, to...
Pogroził długopisem,
który trzymał w dłoni. Obaj policjanci odwrócili się i wyszli. W mieszkaniu
było cicho. Zimne powietrze ciągnęło po nogach. Gdzieś musiało być uchylone
okno lub drzwi balkonowe. Przez chwilę Kapucyn myślał nawet, że wszyscy zwiali
przez balkon po rynnie na podwórze. Ale gdy tylko wszedł do pokoju zastał spory
tłumek gapowiczów wpatrujących się w niego pytającym wzrokiem.
- Sorry, sorry, ale
imprezę trzeba będzie zaaa…kończyć – wzruszał nerwowo ramionami Robert. – Zaaa…
duży gnój się zrobił. No i mam… mam teraz gliny na karku. Mogą tu jeszcze
wrócić. Sorry, ale staaa…rzy nie mogą się dowiedzieć o imprezie. Musimy
kończyć. Zrooo…bimy powtórkę innnn…ym razem.
Po zgromadzonych
przebiegł szmer niezadowolenia. Ale grupka kilku osób, przeważnie znajomych z
klasy zaczęła się pośpiesznie żegnać z gospodarzem i wychodzić na korytarz.
Robert odprowadził ich do drzwi. Gdy wrócił w dużym pokoju kręciło się jeszcze
kilku maruderów. Kapucyn usilnie szukał wzrokiem Lilianny. Nie było jej w
pokoju. Podszedł za to Lennon, który
usłużnie obiecał, że pomoże mu posprzątać po imprezie.
- Nie przejmuj się. Nikt
cię nie będzie winił, za to że impreza musiała być nagle odwołana – starał się
go pocieszać. - Jutro spotkamy się w ,,Prasowej”. Rozmawiałem o tym z Mimi.
Obiecała przyprowadzić jakieś koleżanki z plastyka. Odbijemy sobie jutro za
dzisiejsze niepowodzenie.
- Daj spokój Lennon –
żachnął się Robert i zaczął zbierać leżące przy kanapie na podłodze puste
szklanki. Myślał o pięknej Lilii i o tym, że tak dobrze zapowiadające się
intymne z nią spotkanie, tak gwałtownie zostało przerwane.
- Kapucyn, napij się z
nami! Chyba nie cyrasz się tych kilku gliniarzy! – wykrzyknął nagle z kąta
Jaras Młończak. Obok niego siedział Ameryk i uśmiechał się szyderczo.
- Idź pomacać sobie jeszcze
laski! – zarechotał.
Tego było za dużo. Podziałało to na
Roberta jak czerwona płachta na byka. Rzucił się w kierunku Ameryka i chwycił
go za oba kołnierze koszuli.
-
Wy...wypierdalaj! Chlejesz moją wódę i robisz gnój w mojej chacie! Mało ci w…,
wrrrażeń?
Zaskoczony Ameryk
wyszarpnął się po chwili z kościstych objęć i już zamierzał odpowiedzieć na
atak w jedyny znany sobie sposób, czyli ciosem z pieści, ale powstrzymał go
Jaras.
- Daj spokój Roman, nie
bij chłopaka bo się spocisz. Widzisz, Robercik coś za bardzo nerwowy. Wiadomo,
za mało wypił.
Młończak uniósł w górę dwa palce
ułożone w kształt litery ,,V” i machając nimi w powietrzu zanucił:
- Peace
on earth! Peace on earth!
Ameryk wstał, odepchnął z lekceważeniem Kapucyna i syknął
przez zęby:
-
Jeszcze będziesz mnie przepraszał na kolanach za dzisiejszy wieczór.
Wyszedł z pokoju i zaczął
się rozglądać za swoją partnerką z którą tu przyszedł. Ale Lilii już nie było.
Zapewne korzystając z zmieszania wywołanego wizytą policji cichaczem wymknęła
się z imprezy. Roman był wściekły. Miotał przekleństwami i o wszystko obwiniał
Kapucyna. Dopił resztę z butelki i w końcu wraz z Jarasem jako ostatni goście
opuścili mieszkanie. Na klatce schodowej rzeczywiście śmierdziało jakimiś
wymiocinami.
Idąc w kierunku
przystanku nocnego autobusu popijali jeszcze piwo zabrane z imprezy. Mimo, iż
oboje tego wieczoru sporo alkoholu wypili, to nie były to zbyt imponujące
objętości jak na ich ponadprzeciętne możliwości. Ameryk, choć odczuwał zawroty
głowy i miał drobne problemy z utrzymaniem równowagi, nadal zmagał się z poczuciem
wielkiego niedopicia. Gotowała się też w nim złość. Czuł, że Lilianna wystawiła
go do wiatru, a Kapucyn ośmieszył przy wszystkich. Wmówił sobie wręcz, że to
przez tego małego playboya stracił dziewczynę. Było to dla niego jak poniżenie,
zniewaga, którą nie mógł odpuścić. Już w drodze do domu ośmielony alkoholowymi
zwidami planował zemstę. Zmęczony dotarł do domu i nie rozbierając się z
koszuli ani spodni runął na łóżko. Zasnął natychmiast.
Następnego
dnia rano obudził się na kacu. Przez dłuższą chwilę powracała mu świadomość
wszystkich nocnych zajść i przeżyć. Niczym z poklejonego film starał się
odtwarzać sobie po kolei poszarpane wątki poszczególnych wydarzeń. Przypomniał
sobie o Lilii, ale bynajmniej nie zamierzał wydzwaniać i dowiadywać się o jej losy,
czy samopoczucie. Właściwie to mu to zwisało. Stwierdził, że jak ona sam będzie
chciała do niego dotrzeć, to wie jak go odnaleźć. Bardziej intrygowała i paliła
go sprawa Roberta Kapucyna. Obmyślał, w jaki sposób odegrać się na nim, jak
pokazać swoją wyższość wobec niego. Postanowił udać się do szkoły. Przypomniał
sobie, że i tak nie będzie w tym dniu lekcji. Może spotka Jarasa i pójdzie z
nim na jakiegoś kacowego klina. Przed wyjściem zdążył jeszcze odświeżyć swój
wygląd i doprowadzić go do stanu mniej odrażającego. Umył się, zmienił koszulę
i ruszył do Dwójki.
Będąc
już przy szkole skręcił w zaułek przy ulicy Skrytej. Miał nadzieję, że spotka
tam kogoś znajomego. Był zupełnie bez kasy, a oprócz niedopicia odczuwał też
straszliwy głód tytoniowy. Przy śmietniku zauważył dwie znane mu postacie
palące papierosy i popijające piwo. Byli to Wojtas i Krzychu z trzeciej ,,e”.
Znał chłopaków z ćmikowego towarzystwa. Raz, czy drugi był też z nimi na piwie w
,,Lubuskiej”. Jakie to szczęście, że ich spotkał. Zapach piwa z butelki natchnął
go zaraz nowym pomysłem. A może namówić chłopaków na wypad do Kapucyna? Wydębi
od niego flaszkę jakieś wódki. W obstawie dwóch bezstronnych świadków Kapucyn
mu nie odmówi. Tak, chce temu playboyowi spojrzeć dziś prosto w oczy. Dziś nie
będzie już taki hardy jak wczoraj wieczorem.
Plan
Ameryka udał się doskonale. Wystraszony nagłym najazdem Kapucyn był potulny jak
baranek. Wypicie dobrej wódki było zbawczym ożywieniem dla Romana. Poczuł, że
się nareszcie rozkręca. Nawet przeszła mu złość na Kapucyna. Zaczął myśleć o
Lilii i zastanawiał się czy przyszła dziś do szkoły. Zapragnął nagle spotkać
się z nią i wyjaśnić wczorajsze nieporozumienia. Był gotów nawet przeprosić za
swoje zachowanie. Wojtas i Krzychu namawiali go by poszedł z nimi do ,,Prasowej”.
Może i była to całkiem nienajgorsza propozycja, ale przed tym jednak musiał
poszukać Liliannę. Dlatego tak pokierował chłopaków, że wrócili w pobliże
szkoły. Na ławeczce na Skrytej dopili resztkę wódki. W głowie znów zaczęło
przyjemnie szumieć, a myśli stały się jaśniejsze. Nabrał odwagi i determinacji
w realizacji swego postanowienia.
Pod pozorem pójścia do
ubikacji Romek Ameryk udał się do szkoły. Od razu ruszył na poszukiwanie sali,
w której mogła odbywać się wigilia klasy Lilianny. Wkrótce dodarł na trzecie
piętro i stanął przed otwartymi drzwiami sali od historii. Tak, jak w całej
szkole, zamiast lekcji odbywały się tak zwane spotkania opłatkowe. Uczniowie
stali w gromadkach, siedzieli przy poprzestawianych pod ścianą stołach albo wychodzili
na korytarz. Panował ogólny rozgardiasz. Od razu dostrzegł Liliannę. W
otoczeniu kilku koleżanek siedziała na stole dosuniętym do parapetu okiennego.
Przez jej złociste włosy przebijały wpadające przez okno promienie świetlne.
Wyglądała jak zwykle nieziemsko uroczo. Rozmawiała, śmiała się. Choć Roman stał
oparty o drzwi wejściowe, dokładnie na wprost jej osoby, udawała, że go nie
dostrzega. On jednak cierpliwie czekał. Nie chciał wchodzić do sali. Czuł się
nieswojo i nie chciał robić zamieszania swoją osobą. Jednak po dłuższej chwili
coraz więcej osób z klasy zaczęło ostentacyjnie zwracać nie niego uwagę. Wtedy
ośmielił się i lekko zachrypniętym głosem zawołał ze swojego miejsca.
- Lilka, możemy chwilę
porozmawiać?
Na moment w klasie
zrobiło się jakby ciszej. Z kąta sali wyjrzała zaciekawiona twarz nauczycielki,
zapewne wychowawczyni. Roman wystraszony cofnął się szybko za futrynę drzwi.
- Czy coś się stało? –
zapytała nauczycielka. Lilianna od niechcenia zeskoczyła ze stołu i powolnym
krokiem zaczęła zmierzać ku wyjściu.
- To do mnie, kolega z
trzeciej klasy – powiedziała patrząc przepraszającym wzrokiem na nauczycielkę.
Gdy znalazła się już za drzwiami chwyciła Ameryka mocno za ramię i popchnęła w
głąb korytarza. Patrząc mu chłodno prosto w oczy wypaliła ze złością.
- Co tu robisz? Wyglądasz jak jakiś ostatni
żul spod bramy!
Przybliżyła się do jego
twarzy i pociągnęła mocniej nosem.
- No pewnie! Śmierdzi od
ciebie okropnie wódą. To od wczoraj, czy już dziś musiałeś coś wypić? Ty chyba
bez alkoholu nie potrafisz już normalnie funkcjonować...
- Daj spokój Lilka,
przyszedłem się z tobą zobaczyć.
Zatęskniłem…
- No chyba nie za mną,
tylko za alkoholem.
- Ech, robisz wielkie
halo zupełnie o nic. Rano spotkałem przy szkole dwóch kumpli...
- Pewnie jakiś ulicznych
meneli. To teraz twoi kumple.
- No co ty, ja mówię o porządnych chłopakach.
Koledzy z trzeciej ,,e”, poczęstowali mnie ćmikiem, no i nie tylko... Coś tam
od nich łyknąłem na dobry rozruch.
- Po co zmyślasz te
historyjkę – złość Lilianny napędzała się każdym kolejnym słowem, które padało
z ust Ameryka. – Ja i tak ci już w nic nie uwierzę.
- Nie wierzysz? Możesz
ich zapytać, są gdzieś tu w szkole, chyba na dole. Wojtas Bartkowski i ten
drugi, no… Kris, taki w płaszczu i okularkach. Słuchaj… nic wielkiego. Chłopacy
akurat spijali jakieś resztki wódki. Też świętowali swoją klasową wigilię. No,
co? – Roman widząc dezaprobatę w oczach
dziewczyny wzruszył beztrosko ramionami. - Poczęstowali, to co miałem odmawiać?
Po wczorajszej imprezie u Kapucyna trochę mnie suszyło, to wypiłem z nimi. I co
wielkiego? Przecież dziś i tak nie ma lekcji.
- A ty musisz każdy dzień
zaczynać od picia wódki?
- No nie rób z tego
afery. Przecież to nie ja zacząłem, to oni mnie poczęstowali.
- Ja nie robię afery. Po
prostu mam ciebie serdecznie dosyć. Śmierdzisz wódką i jesteś pijany. Więc nie
strugaj ze mnie pajaca i nie wymawiaj się, że jacyś kolesie z trzeciej klasy
tylko ciebie poczęstowali!
- Lilii kochanie, daj spokój. Przyszedłem się
z tobą pogodzić. Przepraszam za wczoraj. Dziś będzie inaczej. Przysięgam.
Słuchaj, może wyrwiemy się z budy. Co ty na to? Wszyscy idą dziś do
,,Prasowej”. Pójdziemy razem, ty i ja. Będzie niezła zabawa. Zobaczysz.
Liliana chwilę milczała,
jakby próbowała rozważyć tę propozycję. W rzeczywistości zbierała się w niej
kolejna fala złości.
- Pogodzić? Z tobą, w takim stanie? Ty chyba
rzeczywiście nie wytrzeźwiałeś po wczorajszym. Do ,,Prasowej” to ty idź lepiej
z tymi swoimi kumplami od wódki Bartkowskim i Krisem okularnikiem.
- No, oni też tam pójdą...
- No widzisz, to z pewnością dziś dla ciebie
lepsze towarzystwo ode mnie. Do czego ja ci jestem potrzebna? Do ozdoby? Chyba
ci się w głowie od tej wódy już nieźle namieszało. Dalej, pośpiesz się, bo ci
wszystko wypiją ci twoi Bartkowscy.
Ameryk skrzywił się jakby
mu ktoś na siłę wlał do gardła szklankę nierozcieńczonego spirytusu. - Może masz rację. Oni przynajmniej
nie kąsają złośliwie jak ty i nie obrażają się o byle co.
- Wiesz co... – Lilka nabrała powietrza i nadymała się jak
żaba. - Nie mam tobie nic więcej do powiedzenia. Nic też nie chcę już słyszeć z
twoich śmierdzących wódką ust. Żegnam!
Lilianna odwróciła się
gwałtownie na pięcie i zamierzała wrócić do klasy. Ameryk stał wstrząśnięty.
Nie wiedział co ma odpowiedzieć, jak ją zatrzymać. Uciekł więc odruchowo do
najprostszej i najprymitywniejszej metody. Chwycił ją mocno za rękaw, a ona się
szarpnęła.
- Chciałem tylko wiedzieć, czy coś wczoraj
zaszło między tobą a Kapucynem – syknął ze złością. Był pewien, że tak
naprawdę, to nic się nie wydarzyło, ale zirytowała go postawa dziewczyny.
Szukał jakiegoś pretekstu by jej dopiec. Mocny chwyt musiał ją zaboleć, ale on
nie zwalniał uchwytu. Bał się, że mu ucieknie. Lilianna aż zapiszczała z bólu.
- Puszczaj! - Próbowała
się raz jeszcze wyszarpnąć, ale nie dała rady. W szwach bluzki coś złowrogo
zatrzeszczało. Nitki puściły i materiał na wysokości ramienia dość poważnie się
rozdarł. Lilianna krzyknęła na cały głos:
– Puszczaj mnie gnojku!
Rozprujesz mi całą bluzkę!
Roman rozluźnił nieco
chwyt, co ona momentalnie wykorzystała. Zamachnęła się drugą, wolną ręką i
trafiła go prosto w twarz. Pierścionek otaczający serdeczny palec zahaczył
kryształowym oczkiem o kawałek skóry. Tego Ameryk się nie spodziewał. Ten cudny
anioł okazał się być zdolnym do uderzenia go w twarz. Puścił ją natychmiast i
stanął jak wryty. Skóra na trafionym pliku dziwnie parzyła. Nie mógł zrozumieć,
że został uderzony przez swoją dziewczynę. Nie wiedział kompletnie jak ma na to
zareagować. Lilianna wykorzystała jego zaskoczenie i wbiegła szybko do klasy.
Chyba płakała.
Przed Amerykiem pozostała
pusta przestrzeń dzieląca go od drzwi za którymi zniknęła dziewczyna o
złotawych włosach.
- Lilka, no co ty... –
wymamrotał, ale ona tego już nie słyszała. Trzymał się jedną ręką za pulsujący
policzek. Powoli spuścił wzrok i odwrócił się od sali. Stał wpatrzony w czubki
swoich butów. Zupełna pustka w głowie. Po chwili jakby sobie coś przypomniał,
uniósł szybko głowę i zaczął rozglądać się po korytarzu bacząc, czy ktokolwiek
był świadkiem tego kompromitującego dla niego zajścia. To byłoby największe
upokorzenie, gdyby ktoś zauważył wymierzony mu policzek. Ale na szczęście na
piętrze nie było nikogo w pobliżu. Nikt też się w niego nie wpatrywał. I co dalej, co ma robić? Szybko zbiegł dwa
piętra niżej. Lepiej, żeby go nie widziała wychowawczyni z klasy Lilianny.
Schował się za filarem na galeryjce. Zaczęło do niego docierać, że wszystko
poszło nie tak. Potoczyło się fatalnie. Przyszedł z misją pojednawczą, a
zarobił jedynie plaskacza w twarz. Zrobiło mu się nawet przykro. Jak kopnięty
kundel chciał w tym momencie podwinąć ogon i schować się do jakieś budy. To nie
tak miało być, wszystko potoczyło się inaczej niż myślał.
- Co mnie podkusiło z tym
Kapucynem... – wkurzony mruczał pod nosem sam do siebie.
Zszedł powoli klatką
schodową w dół. Nie miał żadnego pomysłu, co robić dalej. Ogarnęła go apatia i
zniechęcenie. Radość i optymizm, który wstąpił w niego po wypiciu wódki
wyparował już całkowicie. Nie chciało mu się wracać na ławeczkę na Skrytą.
Wizja ,,Prasowej” też nie kusiła. Poczuł się za to senny i zmęczony tym
wszystkim. Wczorajsza impreza, dzisiejsze niedopicie…
W tym właśnie momencie
zauważył dyrektorkę Lisiecką. Szła z Pucią przez hol wprost na niego. Jak na
razie wydawało się, że go nie dostrzega. Wolał nie ryzykować bezpośredniego
spotkania. Skręcił pośpiesznie na schody i zszedł piętro niżej na korytarz
prowadzącym do sali gimnastycznej. Z góry słyszał, że dyra zatrzymała się przy
schodach i zaczęła rozmawiać z Pucią oraz jeszcze jakąś osobą, która zapewne do
nich dołączyła. Jakiś lizus składał dyrektorce świąteczne życzenia.
- Jasna dupa, co za wazeliniarstwo
– zaklął po cichu Ameryk. Teraz już nie
mógł wyjść ze swojej kryjówki. Trudno, musiał przeczekać. A jeżeli dyra zejdzie
na dół i go zobaczy ? Naszły go
przerażające wątpliwości. Korytarz prowadzący do sali gimnastycznej nie miał
innego wyjścia. Był dla niego pułapką. Musiał się gdzieś ukryć. Tylko gdzie?
Zaczął się bacznie rozglądać w półmroku. Z boku, pod schodami dostrzegł leżące
na pół zwinięte maty gimnastyczne. Pomyślał, że mógłby wejść na chwilę
przycupnąć pomiędzy materacami i poczekać, aż Lisica zniknie z horyzontu.
Zresztą za niedługo Lilianna będzie pewnie wychodziła ze szkoły. Spróbuje wtedy
jeszcze raz z nią porozmawiać. Może zdoła się jakoś z nią pogodzić. Pragnął
tego, mimo, iż go tak poniżyła.
Romek Ameryk usiadł, a w
zasadzie rozłożył się ostrożnie, by nie robić hałasu, na matach w pozycji
półleżącej. Poczuł błogość rozprężenia. Miękkość siedzenia, cisza i pewność, że
nikt go tu pod schodami nie zobaczy, to było właśnie to. Chwila odpoczynku,
poczucie bezpieczeństwa. Wciąż słyszał głos Lisicy nad sobą. Po pewnym czasie
powieki bezlitośnie zaczęły ciążyć ku dołowi. Postanowił z nimi nie walczyć i
na chwilę je przymknął. Tak sobie obiecał, tylko na chwilkę. Ale sen był
silniejszy i zwyciężył go ostatecznie.
Wydawało mu się, że cały
czas czuwa, że słyszy szumy dobiegające z korytarza, który był nad jego głową.
Głosy dochodziły gdzieś z oddali, nie dotyczyły jego osoby. Było tak
przytulnie, błogo... Nagle poczuł gwałtowne szarpniecie za rękaw. Ktoś nad nim
stał.
- O kurwa… - zaklął
myśląc, że to Lisica go dopadła. Jak to się mogło stać?
Szarpnięcia rękawa były
jednak zbyt gwałtowne, a trzymający go za rękę uścisk zbyt silny jak na damską
dłoń.
- Co się dzieje? – zerwał
się gwałtownie na równe nogi i przywalił mocno głową w wystające schodki.
Syknął, bo zabolało go to straszliwie. Jeszcze nie bardzo mógł połapać kto
przed nim stoi. Na korytarzu do sali gimnastycznej panował półmrok, tak że
widział jedynie ogólny zarys sylwetki. Usłyszał gruby męski śmiech.
- Co to, wigilia szkolna
tak zmęczyła kolegę, że się zasnęło? Chrapiesz jak parowóz. Nie spało się
ostatniej nocy, co?
Dopiero teraz rozpoznał
tubalny głos Deyny, nauczyciela wuefu. Postawny facet, o fizjonomii twarzy
przypominającej sławnego piłkarza Kazia Deynę, dzięki czemu zawdzięczał swoje
przezwisko wśród uczniów, nie przestawał się śmiać. Roman miał dobre stosunki z
Deyną, który był trenerem siatkówki. Lekcje wuefu były jedynymi, których raczej
nie opuszczał. Z racji swoich pokaźnych gabarytów miał dobre predyspozycje do
gry pod siatką. Umiał dobrze serwować. Deyna to dostrzegał i umiejętnie
wykorzystywał podczas treningów. Tym razem Ameryk patrzył na trenera, który nie
był ubrany w sportowy dres, tylko w garnitur i krawat. Wyglądał trochę dziwnie.
Drażnił go też jego śmiech.
- No chłopie, wszyscy
ciebie szukają, a to akurat mi się udało ciebie odnaleźć. Kto by pomyślał, że
spałeś sobie słodko pod schodami. Niezła kryjówka. Gdyby nie to chrapanie, to
nawet i ja bym cię nie znalazł.
- Przepraszam... To z
niewyspania.... – Ameryk rozcierał bolącego go guza na głowie. – Zasnąłem, bo…
bo właściwie to czekałem na kogoś. Chyba to czekanie mnie tak zmogło snem.
- Niech zgadnę, czekałeś na dziewczynę? – Dopytywał
się Deyna, a Roman pokiwał twierdząco głową. – Może na taką śliczną blondynkę z
czwartej klasy, co?
Ameryk wzruszył
ramionami, bo nie wiedział do czego zmierza trener.
- No, jeśli na nią, to
możesz być pewien, że ona już do ciebie nie przyjdzie. Widocznie masz pecha
kolego, a może właściwie to szczęście...
- Nie rozumiem, skąd pan…
- Roman, Roman… Ty tu
śpisz, a w szkole tyle się dzieje. Ta twoja koleżanka jest może przewodniczącą samorządu
uczniowskiego?
- Chyba tak…
- No to musisz wiedzieć,
że twoja znajoma narobiła przed chwilą niezłego rabanu w dyrekcji.
- Hmm...? – Ameryk nadal
nie wiedział czy już się obudził, czy jednak nadal śni.
- Ktoś dziś rozdarł jej rękaw bluzki. Miała
też podobno siniaka na ramieniu. Dziewczyna złożyła donos na uczniów z trzeciej
klasy, którzy dziś urządzili sobie w szkole libację alkoholową. Chodzili po
liceum pijani, częstowali innych wódką i zaczepiali dziewczyny, namawiając je
na wyjście do kawiarni ,,Prasowa”. Właśnie to jeden z nich zachowywał się tak
agresywnie, że rozdarł jej rękaw.
Ameryk pomyślał, że Deyna
nabija się z niego i że wymyślił tę całą gadkę, by zbadać jego reakcję. To
mogła być jedna z jego prymitywnych zabaw z uczniami. Taka prowokacja. Tylko skąd
Deyna wiedziałby o rozdartym rękawie Lilii? Może widział ich kłótnie na szkolnym
korytarzu? Tymczasem wuefista bacznie przyglądał się jego reakcji na swoje słowa. Po chwili
kontynuował dalej.
- Jakieś pół godziny temu
dyrektorka zarządziła dyskretne przetrząśnięcie całego liceum w poszukiwaniu
owych pijanych uczniów. W między czasie ktoś zadzwonił z ,,Prasowej” przy
Grunwaldzkiej i doniósł, że grupa pijanych uczniów z Dwójki demoluje kawiarnię.
Kilku nauczycieli na czele z wicedyrektorką Więcką właśnie wyruszyło zbadać tą
sprawę. No proszę, ale nikt nie wpadł na to, by przeszukać korytarz do sali gimnastycznej.
Szedłem właśnie do kantorka po swoje rzeczy, bo muszę się już zwijać do domu i
proszę, co za niespodzianka. Oni szukają cię w ,,Prasowej”, a ty tu sobie smacznie
śpisz.
- Ale ja nie jestem
pijany – cicho zachrypiał Ameryk i akurat w tym samym momencie mu się czknęło.
Deyna zaśmiał się sztucznie i przybliżył się do niego na dwa kroki.
- A ja nie jestem
księdzem katechetą. Dyrektorka podobno szuka Bartkowskiego z trzeciej ,,e” i
jakiegoś Krzysztofa w okularach. A przede wszystkim szuka tego trzeciego,
którego nazwiska nie poznała. Nie trudno się domyślić, że chodzi z pewnością o
ciebie. Śmierdzisz alkoholem na dwa metry. Tylko mi nie mów, że jesteś niewinny
i że nie miałeś z tą sprawą nic wspólnego. I tak w to nie uwierzę. Masz
szczęście, że się tu ukryłeś i że nikt cię jeszcze nie odnalazł. Dyrektorka
jest wściekła. A ja nie uznaję jej metody polowania na uczniów.
- Trenerze.... To
wszystko to przecież nieporozumienie –
Ameryk zaczął nerwowo wymachiwać rękami. - W szkole nie było żadnego picia.
Przysięgam. Owszem, wczoraj była impreza u znajomego i trochę sobie wypiłem. Dziś
rano obudziłem się na kacu i musiałem przyjąć małego klina. Ale to było przed
szkołą. Przyszedłem tu żeby spotkać się z Lilką, moją dziewczyną i trochę się
pożarliśmy. Lilka teraz mści się na mnie za wczorajszą imprezę. Panie trenerze,
musi mi pan uwierzyć.
Deyna chwycił mocno Ameryka za rękę i
przyciągnął bliżej do siebie. Wyostrzone spojrzenia obojga w chwili milczenia
spotkały się ze sobą. Romek nie wytrzymał tego ciśnienia i spuścił skruszony
oczy ku ziemi.
– Nie wiem dlaczego twoja
koleżanka cię chroni i nie podała dyrektorce twojego nazwiska. Może bała się i
liczyła na to, że i tak zostaniesz złapany. Mnie to nie obchodzi. Rozumiesz?
Deyna zawiesił na chwilę
głos, jakby się nad czymś zastanawiał, a potem wycedził ostro przez zęby.
- Roman, powiem tak! Udam,
że nie zauważyłem u ciebie stanu upojenia alkoholowego. Jesteś już pewnie pełnoletni
i sam odpowiadasz za swoje głupoty. Idiotycznie zrobiłeś przychodząc tutaj i
doprowadzając się do takiego stanu. Żebyśmy się zrozumieli, nie pochwalam tego,
że piłeś, ale potrzebuję cię po świętach w drużynie. Dlatego nie mam ochoty
dostarczać dziś dyrektorce kolejnych dowodów do jej śledztwa. Ja ciebie tu nie
widziałem. Kapujesz głupolu!
Ameryk przestraszony
pokiwał głową. Był w totalnym szoku.
- Więc radzę ci jak
najprędzej ulotnij się ze szkoły. Po prostu rozpłyń się w powietrzu. No jazda,
zmiataj!
- Dobrze... – Roman
przytaknął potulnie głową.
Nie mógł jeszcze za
bardzo pokojarzyć wszystkich faktów. Żeby Lilka poszła do dyrektorki i
naopowiadała te wszystkie bzdety, które on jej nawijał? Dlaczego? Za ten
rozpruty rękaw? A może to jakaś inna dziewczyna, może jakaś jej uczynna
koleżanka poszła z donosem. Jasna dupa, po co on gadał podczas kłótni z Lilką o
Bartkowskim i tym drugim w okularach. Ale żeby Lilianna posunęła się aż do
tego, by te bzdury sprzedać dyrze? Chciała się zemścić, czy co? To wszystko
brzmiało tak niewiarygodnie. Zbyt niewiarygodnie. Przez tą głupią i
niepotrzebną kłótnię z Lilką wkopał dwóch niewinnych kolesiów. Zrobiło mu się
strasznie głupio. Może trzeba było biec do ,,Prasowej” i ostrzec ich przed
nalotem nauczycieli? Roman ostrożnie wspiął się na schody i dyskretnie wyjrzał
na korytarz.
- Tylko wróć po świętach
na treningi. Jesteś mi potrzebny w drużynie – zawoła za nim Deyna.
Na korytarzu nie było
widać żadnego nauczyciela. Ameryk szybkim krokiem przemknął w stronę drzwi wyjściowych.
Zatrzymał się tylko przy wejścia na korytarz bocznego skrzydła w którym
znajdował się pokój profesorski. Raz jeszcze ostrożnie sprawdził, czy w oddali
nie czai się jakieś niebezpieczeństwo.
Na szczęście nikt go nie widział. Było pusto. Biegiem puścił się ku wyjściu i
jak z procy wybiegł na zewnątrz. Serce mu waliło mocno jak podczas treningu
koszykówki. Czuł się jak zwierzyna na polowaniu. Nie wiedział skąd nabiegną
myśliwi. Skierował się w stronę ,,Prasowej”. Biegł i zastanawiał się nad
Lilianną. Dlaczego ona to zrobiła? Dlaczego poszła nakablować do dyrektorki?
Czyżby była aż tak wściekła na niego za wczoraj, czy za dzisiaj? Czy dlatego,
że rozdarł jej bluzkę? To było niechcący, przypadek. Po co się tak szarpała.
Wszystko to, układało się w jakiś niewiarygodnie pechowy ciąg zdarzeń.
Przybiegł do skrzyżowania
z ulicą Grunwaldzką. Stąd miał już do ,,Prasowej” niedaleko, zamajaczyły mu
nawet z oddali kształty kawiarni. Jednak na pierwszy plan wysunęła się dziwna
kawalkada ludzi zmierzających w jego kierunku. Na przedzie szła wicedyrektorka
Więcka, a obok niej Smutny Stasiu i dwóch innych chłopaków. Za nimi kroczył Kris
podtrzymywany przez dwóch kumpli z jego klasy. Kris chyba miał problemy z
poruszaniem się prosto, dlatego był asekurowany z dwóch stron. Pochód zamykała
dziwaczna konfiguracja. Profesor Knorowski z jakimś chudym gostkiem wlekli
słaniającego się Wojtasa. Za nimi szła jeszcze jakaś dziewczyna. Wojtas chyba
słabo kontaktował z rzeczywistością, bo ledwo powłóczył nogami. Wisiał na
ramieniu Knora i tego drugiego chłopaka. Widok bardzo żałosny. Ludzie stojący
na przystanku tramwajowym pokazywali na nich palcami i kręcili głowami. Nie
wiedział co się stało, ale mógł się tego łatwo domyślić. Wojtas i Kris poszli
do ,,Prasowej” i tam dopadł ich alkoholowy zgon. Na to wszystko wparowała
Więcka z Knorem i zrobił się gnój.
- Ja pierdole..., za
późno – wyszeptał sapiąc z wysiłku i próbując uspokoić przyśpieszony rytm bicia
serca. Czuł jak mu pulsują tętnice. – Już po ptakach. Nic tu po mnie.
Ameryk puścił się pędem
jak najdalej od tego miejsca. Nie wiedział dokąd biegnie. Byle przed siebie jak
najdalej, byle zdusić w sobie cały nadmiar paniki jaki go ogarnął. Bał się, że
ktoś może go ścigać. Biegł ile mu sił w nogach i powietrza w płucach starczyło.
Zatrzymał się dopiero przy kinie ,,Bałtyk”. Musiał odsapnąć, a przede wszystkim
napić się piwa, żeby wróciła mu jasność myślenia. Cofnął się do sklepiku przy
Zeylanda i zakupił pierwsze, lepsze piwo butelkowane z kaucją za butelkę.
Zaszył się w jakieś pobliskiej bramie i wypił niemal duszkiem. Żałował, że nie
ma kasy na drugie. Do wieczora błąkał się bez celu po ulicy Dąbrowskiego. Nie
miał kompletnie pomysłu co ma z sobą zrobić.
Przez następne dni Roman
Ameryk żył w ciągłym strachu. Nie wiedział czy Wojtas albo Kris nie wygadali
się przed dyrektorką, że to on ich namówił na picie wódki. Drżał na samą myśl o
tym. Gdyby dyra się dowiedziała miałby zapewniony wylot ze szkoły. Nie raz
podpadł już dyrekcji, a teraz mieliby odpowiedni pretekst by go wywalić na zbity
pysk. Na wszelki wypadek nie pokazywał się w szkole prawie przez dwa tygodnie
po nowym roku. W tym czasie spotykał się najczęściej z Jarasem Młończakiem,
który o aferze w ,,Prasowej” nie miał najmniejszego pojęcia. Przekazywał tylko
zasłyszane plotki. Obaj jednak postanowili zachować czujność i na pewien czas
zrezygnowali z odwiedzin w ,,Prasowej”. Przenieśli się natenczas do ,,Pół
czarnej” przy ulicy Głogowskiej.
Dzięki Jarasowi, którego stryj
był lekarzem w szpitalu wojskowym, Ameryk załatwił sobie na lewo zwolnienie
lekarskie, żeby pokryć swoją nieobecność w szkole. Gdy wrócił wreszcie do liceum
ku swemu zdziwieniu odkrył, że nauczyciele nie zaczepiają go, o nic nie
wypytują, a dyrektorka nie wzywa na przesłuchanie. Trener Deyna nie dawał po
sobie poznać, że coś pamięta. I to był duży plus. Dyskretnie wywiedział się, że
nie ma go na czarnej liście dyrektor Lisieckiej i że nikt go nie kojarzy z
aferą w ,,Prasowej”. Wydawało się więc, że chyba rzeczywiście mu się upiekło. Mógł
nareszcie odetchnąć z ulgą. Jedyną przykrą konsekwencją minionych zdarzeń było
to, że Lilka z nim zerwała i to ostatecznie. Nawet nie tyle zerwała, bo nie
doszło między nimi do żadnej poważnej rozmowy, ale zaczęła traktować go jak
powietrze. Nie spotkali się już więcej na osobności, nie mieli więc okazji do
rozmowy. Ameryk czuł wstręt do niej i nie zamierzał ją za cokolwiek
przepraszać. A i ona zapewne w stosunku do niego nie odczuwała potrzeby
szukania jakiegokolwiek wyjaśnienia. Unikali więc kontaktu między sobą. Zagadką
dla Ameryka pozostawało jedynie to, dlaczego w ów feralny piątek Lilianna nie
podała jego nazwiska dyrektorce. Może bała się jego reakcji, a może liczyła, że
i tak zostanie złapany w ,,Prasowej”. Tego się już nigdy nie dowiedział.
Romana nie specjalnie
interesowało co się dzieje w liceum. Nauka go nużyła, więc coraz częściej
opuszczał zajęcia i popadał w alkoholowe
towarzystwo Jarasa i jego kolegów. Parę miesięcy później zagrożony z kilku
przedmiotów zrezygnował z dziennego trybu nauki i przeniósł się do szkoły wieczorowej.
Lilianna w tym czasie zdała maturę i zniknęła na zawsze z II LO. Ameryk nigdy
nikomu nie opowiedział całej prawdy o piątkowych zajściach. Starał się je
wymazać z własnej pamięci.
* * *
Bartkowski zakończył
opowiadać historię, którą usłyszał w pubie od Ameryka. Przeleciał po nas
wzrokiem czekając na reakcję. Na ,,łajbie” zapanowała grobowa cisza. Odjęło nam
mowę. To był prawdziwy szok dla wszystkich. Zwłaszcza Krzychu wydawał się tym
opowiadaniem najbardziej poruszony. Wreszcie to on przerwał jako pierwszy
milczenie.
- Niezła świnia z tego
Ameryka. Nie miał odwagi ujawnić przed nami prawdy, a drżał o to, czy my go nie
wydamy. To wyjątkowe świństwo z jego strony.
- Wiesz Krzychu, też tak
sobie początkowo pomyślałem. Ale później przyszła refleksja. Czy gdybyśmy wtedy
znali całą prawdę, to że jeden głupi donos jakieś tam Lilianny wzbudził
wściekłość dyrektorki, to miałoby to wpływ na nasze dalsze losy? Nie sądzę. Po
prostu stało się tak, a nie inaczej – spokojnym tonem dowodził Wojtas.
- Co ty pieprzysz?
Przecież to całkowicie zmienia obraz całej tej historii – wkurzył się Krzychu.
– Gdyby Ameryk nie wygadał się przed swoją laską z kim pił wódkę, ona by nie
zakablowała dyrektorce. Więcka nie wiedziałby kogo ma szukać w ,,Prasowej”.
Taki był ciąg zdarzeń. Rozumiesz?
- Padliśmy wszyscy ofiarą
tego pechowego ciągu – kontynuował z zupełnym luzem Bartkowski. – I nawet nie
winię za to Ameryka. Przecież to nie on mnie upił, tylko ja sam przeholowałem.
- A mnie Ameryk zawsze
wydawał się wielkim krętaczem – wtrącił się nagle Erni. – Nigdy nie miałem do
niego zaufania. Kiedyś z mojej chaty zakosił mi pamiątkową zapalniczkę.
Pamiętam jak się nią bawił podczas gdy my graliśmy w brydża. A potem
zapalniczka tajemniczo zniknęła.
- Ty lepiej dobrze
posprzątaj mieszkanie, to może ją jeszcze znajdziesz – zaśmiał się Zbchu. Erwin
udał obruszonego, ale Zbyś poklepał go zaraz przyjacielsko po plecach.
- Fakt, faktem
przypominam sobie, że Ameryk od czasu ,,Prasowej” dziwnie nas unikał. Miał
nieczyste sumienie. Wiedział, że w jakiś sposób przyczynił się do tego całego
zamieszania.
- Tak, jak mi sam
przyznał bał się. Czuł się jakoś odpowiedzialny za cały gnój z piciem wódki.
Wiedział, że zupełnie niechcący, ale namieszał w całej tej aferze z nalotem na
,,Prasową”. Muszę przyznać, że nawet przez chwilę zrobiło mi się go żal – Wojtas
wyciągnął z paczki ostatniego papierosa i zapalił. Wziął głębokiego macha.
Puścił dym nosem i przyglądał się jak ten rozpływa się powoli po pokoju. A my
patrzeliśmy na ten mini spektakl w kontemplacyjnym milczeniu.
- No tak, ale podobno to kierowniczka
,,Prasowej” dzwoniła do dyrektorki i nakablowała, że jak nie zjawi się ktoś ze
szkoły to wezwie policję – przerwał nagle ciszę Matel.
- Chcesz przez to
powiedzieć, że i bez donosu Lilki by nas wyłapali? – Wojtas wypuścił z ust
kolejny dymek. – Pewnie tak. Ja miałem przesrane od początku, ale wy
zostaliście pociągnięci do odpowiedzialności jako moi koledzy od kieliszka.
- Dokładnie. Tak nas
wtedy nazwała Więcka – wtrącił Chudy.
- No, właśnie. Przez tyle
lat wierzyliśmy, że wszystkiemu winna była frau Adolfina, że to jej donos
wskazał konkretnie na nas. Tymczasem ekipa Więcki udając się do ,,Prasowej”
miała za zadanie znaleźć mnie i Krisa oraz ewentualnie innych potencjalnych
uczestników libacji w szkole. A skoro my byliśmy pijani, to reszta naszej ekipy
też nie mogła być w oczach Więcki bez winy. Mam rację Krzychu? – Bartkowski
obrócił się na krześle w stronę Janczyka. Ten pokiwał smutno głową.
- Jakie to teraz ma
znaczenie? – trywializował Zbyś.
- Ano takie, że może
gdyby nie Ameryk Więcka by się mnie tak nie uczepiła, a was nie targała z mego
powodu do szkoły - podniesiony głosem
odezwał się znów Krzychu. Siedział na kanapie obok Medżika i wydawał się mocno
poruszony nowymi faktami przedstawionymi przez Wojtasa. Widać, że wciąż próbował
przetrawić w sobie nową wersję wydarzeń. Wojtek przyglądał mu się uważnie i
lekko się uśmiechnął. Delektując się dalej spalanym papierosem znów przybrał
stonowany głos.
- Wiecie, tak naprawdę po
tylu latach sprawa z ,,Prasowej” zwisała mi zupełnie. Chociaż najbardziej na
tym ucierpiałem, to cóż... Stało się i koniec. Teraz to już tylko wspomnienia.
Był to młodzieńczy wybryk, za który poniosłem konsekwencje wydalenia ze szkoły.
Czy mogło być inaczej? Po cóż mam się teraz na tym głowić?
- I słusznie! W naszym
życiu bywały gorsze chwile, niż te smarkackie wybryki z ogólniaka. Bo u mnie na
przykład… – Erwin szykował się zapewne do dłuższego wywodu
filozoficzno-egzystencjalnego. Wojtas jednak mu natychmiast przerwał.
- Wiecie, przez tyle lat
mojego życia starałem się do tego nie wracać i w miarę możliwości zatrzeć
przykre wspomnienia z pamięci. Podróżowałem, pływałem na różnych łajbach, kawał
świata zwiedziłem. A tu nagle wracam na swoje stare śmieci i spotykam Ameryka.
Przez jego spowiedź nie tylko wszystko mi się odświeżyło, ale też i nabierało
nowego znaczenia. Znów zaczynam analizować, przemyśliwać, zastanawiać się
dlaczego stało się tak, a nie inaczej. Wybiło mnie to z rytmu, z mojego
obecnego życia. I to po tylu latach...
Przerwał na chwilę by
puścić ostatniego finezyjnego dymka w powietrze. Krzychu sięgnął po paczkę
papierosów, ale okazało się, że jest pusta. Cicho zaklął. Wojtas zagasił
papierosa w pełnej petów popielniczce i ciągnął dalej swoje przemyślenia.
- To przecież chore,
jakaś zmora, która nie daje mi teraz spokoju – potrząsnął głową i dodał rozbudzonym
tonem. - Do cholery, panowie ile mamy lat? Skończmy z tymi wspominkami.
Powiedzmy sobie szczerze, w liceum to były piękne lata. Nasza młodość! To
trzeba uczcić, zachować w pamięci. Po to się tu spotkaliśmy wszyscy razem.
Nasza ekipa ,,nie daj się”! Olać Ameryka i jego historię! Mamy jeszcze tyle
wspaniałego życia przed sobą. Nie wracajmy już nigdy do wspomnień o
,,Prasowej”.
- No, to nie wracajmy...
– odparł tak jakoś bez ducha Medżik.
- Co jest, wiara! Więcej
optymizmu! Ranek wstaje za oknem. Panowie! Proponuję ostatni toast – Bartkowski wstał z krzesła, ale kieliszka nie
podniósł.
- Sprosiłem was na
,,łajbę” do Kiekrza i sprowokowałem do opowieści o ,,Prasowej”. Chciałem
jeszcze raz, może nawet nieco masochistycznie, ale chciałem dzięki waszym
wspomnieniom zanurzyć się w otmętach tej całej przykrej historii z wigilią w
trzeciej klasie liceum. Mamy to już za sobą. I wiecie co? Chyba czuję się teraz
lepiej. To podziałało jak oczyszczenie. Spłynęło wreszcie ze mnie.
- To hura – warknął
ponuro Krzychu, który nerwowo przeszukiwał kuchnie w poszukiwaniu zabłąkanych papierosów.
- Majster, daj spokój!
Teraz po dwudziestu kilku latach masz jeszcze do kogoś żal? Wypijmy lepiej za
nasze spotkanie, za naszą paczkę, za naszą przyjaźń!
- Za przyszłość! – Erwin radośnie
poderwał się z krzesła.
- Właśnie. Niech to
będzie pięknym podsumowaniem naszej imprezy. Za wspaniałą przyszłość przed nami.
– Wojtas prawie promieniał ze szczęścia. Mimo nieprzespanej nocy w jego
spojrzeniu żarzył się błysk radosnego ożywienia.
Znów sięgnęliśmy po
kieliszki. Zbychu rozlał resztki wódki, a pustą butelkę dołączył do towarzystwa
kilku jej poprzedniczek stojących pod stołem. Spełniliśmy toast w milczeniu.
- A wiecie co teraz? –
spytał wciąż tym samym radosnym głosem Wojtek. – Idę popływać w jeziorze. Nie
ma to jak poranna orzeźwiająca kąpiel. Jak oczyszczać się to do końca.
- Głupek – wybełkotał
Krzychu. – W takie zimno się kąpać i to po pijaku...
- Jaja mu zamarzną –
zachichotał Zbychu.
- Znów zgrywa gieroja,
tak jak ćwierć wieku temu przed ,,Prasową” – mruknął Medżik i brzdąknął od
niechcenia na gitarze. Erni tylko ciężko westchnął swoje ,,o matko”.
- Dajcie spokój, przecież
to stary wyga morski. Ciągnie go jak rybę do wody – dodałem po chwili
krępującego milczenia.
Ale Bartkowski już tego naszego
marudzenia nie słyszał. Pobiegł w stronę jeziora. Październikowe słońce z
trudem przedzierało się przez nocne chmury. Świtało. Wyszliśmy wszyscy za nim
na taras i owiało nas przenikliwe zimno jesiennego poranka. Patrzyliśmy
oniemieli co wyrabia Wojtek. A on nie zważając na przenikliwe zimno zaczął się
rozbierać z swetra i koszulki ukazując swój bujnie owłosiony tors. Ściągnął buty
i spodnie. Po chwili usłyszeliśmy tupot bosych stóp po drewnianym pomoście i
chlust wody. Jednak wskoczył.
[1] Rainer Maria Rilke,
Odziany światłem, wiersze rozproszone i pośmiertne z lat 1906-1926, przekład
Bernard Antochewicz, Krajowa Agencja Wydawnicza, Wrocław 1991.
Komentarze
Prześlij komentarz