KINO ZMIENIONYCH WSPOMNIEŃ

Z cyklu ,,Poznań fantastyczny"
Opowiadanie nagrodzone w konkursie literackim ,,Miejska paralaksa" - 2014 r.

https://kultura.poznan.pl/mim/kultura/news/znamy-laureatow-konkursu-poznan-fantastyczny-miejska-paralaksa,76209.html



KINO ZMIENIONYCH WSPOMNIEŃ

„Nowość. Sensacyjny wynalazek teraźniejszości!
Żywe fotografie. Między innemi: Wizyta cara w Paryżu bardzo naturalnie przedstawiona.
Co pół godziny od 5-10 wieczorem. Wstęp 50 fen. Dzieci 25 fen.
Przy ulicy Bismarcka Nr. 8/9 w tylnej Sali cukierni M. Michalskiego”.
„Dziennik Poznański” nr 271 z 25 listopada 1896 r.

Właściciel cukierni Michał Michalski zacierał ręce z zadowolenia. Jeszcze nigdy święta Bożego Narodzenia nie były tak dochodowe jak w tym roku. Od miesiąca interes kręcił się znakomicie. I nie chodziło o sprzedaż ciasta czy drogich likierów. Odkąd sprowadził z Francji owo niezwykłe urządzenie do projekcji ruchomych obrazków, zwane kinematografem, liczba klientów w jego sennej cukierni wzrastała lawinowo. To był doskonały pomysł, żeby zainwestować w nowinki techniczne. Świat się zmieniał. Już niedługo ludzkość będzie świętowała nadejście XX wieku, ery silników spalinowych, aeronautyki i właśnie kinematografii. A on, Michał Michalski, jest pierwszym w Poznaniu właścicielem aparatu do wyświetlania ruchomych obrazków. Na projekcje ściągają do niego tłumy ciekawskich mieszkańców miasta. Żeby pomieścić wszystkich chętnych, trzeba było uprzątnąć zaplecze kawiarni i przygotować miejsce pod widownię. Opłacało się, seanse gromadziły bowiem komplety widzów.

*

W każdy piątek Michalina Bonczyk zaczynała swoje życie od nowa. Budziła się wcześnie rano, szła na przystanek na Placu Cyryla Ratajskiego i wsiadała w tramwaj numer ,,17”. Podjeżdżała jeden przystanek  i o godzinie siódmej piętnaście była już na mszy w kościele pod wezwaniem Najświętszego Zbawiciela przy ulicy Fredry. Nieraz zastanawiała się, czy to, co się z nią dzieje w piątki po południu, jest zgodne z jakimikolwiek przykazaniami. Z nikim jednak na ten temat nie rozmawiała, bo nie miała ochoty zwierzać się komukolwiek ze swoich doświadczeń. Całe życie przeżyła w samotności i było jej z tym dobrze. Po mszy robiła zakupy w pobliskim sklepiku markecie i wracała do swego ukochanego mieszkanka w secesyjnej kamienicy przy ulicy Młyńskiej. Szykowała śniadanie, parzyła mieloną kawę i powoli z namaszczeniem spożywała posiłek. Później sprzątała mieszkanie, pielęgnowała rośliny i odpoczywała w głębokim fotelu. W samo południe wWłączała radio, żeby wysłuchać wiadomości. Świat kroczył do przodu, a ona zatrzymała się w tym jednym, najważniejszym dla niej momencie. To był jej świat, innego nie potrzebowała.
Przed godziną piątą po południu Michalina zaczynała szykować się do wyjścia. Na szóstą miała zamówiony seans projekcyjny w mieszkaniu przy ulicy Kantaka 8. Szła powoli przez miasto, drżąc cała z podniecenia. Znów będzie mogła przeżyć owe wspaniałe chwile, które w rzeczywistości nigdy się jej nie przydarzyły. Ciemnowłosy Stanisław w powstańczym mundurze, z tą jego gęstą czupryną opadającą na prawe oko i wąsko przystrzyżonym wąsikiem, będzie klękał przed nią z bukietem polnych kwiatów i szeptał czułe słowa. Dziś nie popełni tego błędu, jak wtedy, gdy miała dwadzieścia jeden lat. Tak jak w każdy poprzedni piątek, przyjmie jego oświadczyny. Dzięki projekcji będą razem. Przez ten niezwykły wieczór wieść będą szczęśliwe życie małżeńskie.

*

„Nowatorska metoda zastępowania przykrych wspomnień wspomnieniami pozytywnymi terapią seansów projekcyjnych. Doktor Albert Renert, Poznań, ulica Kantaka 8/9”
Ogłoszenia drobne, internetowe wydanie „Głosu Wielkopolskiego”.

Adrian Przybecki wpatrywał się w ekran komputera. Szukał nadziei dla siebie, odpowiedzi, co ma dalej ze sobą zrobić. Zawód miłosny, jaki przeżył, można było przyrównać do fali tsunami. Jego życie runęło zupełnie w gruzy. Wszystko, co dotychczas udało mu się zdobyć, z czego był tak dumny, wydawało się teraz nic niewarte i bezużyteczne. Stracił wiarę w siebie i nie umiał się wydobyć z tej ruiny.
Myślał, że ma dobrze zaplanowane, poukładane życie. Studia na Politechnice Poznańskiej ukończone z wyróżnieniem. Od razu propozycja ciekawej pracy w oddziale IT w banku. Niezłe wynagrodzenie i wolne weekendy. Anetę poznał na początku wiosny podczas sobotniego wypadu do klubu w Starym Browarze. Blondynka z pomalowanymi na zielono powiekami i lekko zadartym noskiem. Szybko okazało się, że wiele ich łączy. Nie tylko są rówieśnikami, ale lubią tę samą muzykę, smakuje im ta sama marka piwa i śmieszą ich te same seriale komediowe. Tak zaczęła się ich znajomość.
Najpierw spotkania, co tydzień, później częściej. Po dwóch miesiącach byli już parą, po czterech zamieszkali razem. Adrian wynajmował kawalerkę na Łazarzu przy ulicy Lodowej. Kuchnia, duży pokój i mały balkonik od strony podwórza. Anecie się tam spodobało. Wieczorami po pracy wychodzili na Stary Rynek albo na spacer do parku Wilsona. W sobotę rano razem szli na zakupy na Rynek Łazarski, potem rowerami jechali nad Rusałkę albo do Strzeszynka. Aneta wydawała się szczęśliwa, a Adrian nieprzytomnie zakochany. Miało tak już być zawsze.
Przyszła jednak zima. Skończyły się spacery, a Aneta coraz częściej znikała z domu. Tłumaczyła się, że ma spotkania z koleżankami, fitness, wodny aerobik i inne tego typu zajęcia. Któregoś dnia Adrian wrócił po pracy do domu. Szafa z rzeczami Anety była pusta. Na stole leżała kartka: ,,To już koniec. Żegnaj. Nie próbuj mnie szukać.”

*

Już po paru tygodniach popołudniowych seansów z ruchomymi obrazkami cukiernik Michał Michalski zauważył pewne dziwne zjawisko. Niektórzy z widzów po skończonym seansie zastygali w bezruchu. W kinematografie kończyła się taśma i przez dłuższą chwilę zamiast obrazu na płótnie ukazywała się duża plama światła. Michalski odniósł wrażenie, że na niektórych ta plama działa jak hipnoza. Trzeba było takiego widza mocno szturchnąć, żeby przywrócić go do rzeczywistości. Niektórzy uważali, że w trakcie takich seansów mają bardzo realistyczne zwidy. Najdrastyczniejszy przypadek zdarzył się zaraz po Nowym Roku. Po jednym z wieczornych seansów zapatrzona w ekran kobieta zaraz po ocknięciu się zaczęła krzyczeć, że ma skurcze porodowe. Michał wysłał natychmiast swego subiekta po pomoc do szpitala miejskiego na ulicę Szkolną. Zanim dotarł doktor z położną, poród się już rozpoczął. Nieszczęsną kobietę przeniesiono do pokojów mieszkalnych państwa Michalskich. Godzinę później na świat przyszła zdrowa dziewczynka. Jak się później dowiedział pan Michał, wdzięczna za opiekę podczas porodu kobieta dała dziewczynce na jego cześć imię Michalina.

*

– Czy to prawda, że dzięki seansom kinowym jest pan w stanie zmienić wspomnienia? – Adrian kulił się na krześle w gabinecie doktora Alberta Renerta. Miał podkrążone oczy, głos mu się łamał. Obgryzione paznokcie chował w zaciśniętych pięściach.
– Hmm… to stwierdzenie jest mało precyzyjne. – Doktor przybrał mentorski ton. Podrapał się po brodzie i poprawił opadające mu na nos zbyt duże okulary. – Wszystko zależy od samego pacjenta, a nie ode mnie. To nie ja zmieniam wspomnienia, ale pacjenci dzięki projekcji mają możliwość korygowania swoich przeżyć zapisanych w pamięci. To jakby nowe spojrzenie na tę samą rzecz, tyle tylko, że z innej perspektywy. To znaczy dłuższej perspektywy czasowej.
– A czy niedawne, dotkliwe wspomnienia można zamienić w doznania pozytywne? – Adrian podniósł swoje podkrążone oczy na Renerta. Na chwilę błysnął w nich cień nadziei. – Po to tu przyszedłem, panie doktorze…
– Naturalnie, jestem gotów pomóc. Wszystko będzie jednak zależało od pana, od tego, czy ma pan silną wolę zmiany swoich wspomnień. Ze świeżymi przeżyciami może być, co prawda, pewien problem. Widzi pan, im więcej czasu upływa od zdarzenia, które tkwi w naszej pamięci, tym większego nabieramy do niego dystansu. Pewne rzeczy mogą się nam teraz wydawać bardzo dotkliwe. Jednak po paru latach patrzymy na nie z zupełnie innej perspektywy i już nas to tak nie boli, a nawet z czasem zaczynamy dostrzegać pewne plusy. I o to chodzi w mojej terapii. Dotykam jakiegoś ważnego zdarzenia z przeszłości i dzięki terapii projekcyjnej daję pacjentowi szansę przeżycia wszystkiego na nowo. Tym razem jednak to pacjent jest panem swego losu. Zaczyna wplatać w projekcję nowy scenariusz zdarzenia, taki, który dla niego będzie miał pozytywne zakończenie. Terapia wzmacnia i utrwala w świadomości ten seans, w taki sposób, żeby pacjent zaczął wierzyć w alternatywne zakończenia. Dzięki temu zostają wymazane jego wspomnienia negatywne.
– Mam bardzo bolesne przeżycie związane z odejściem mojej dziewczyny. – Adrian mówił z trudem, jakby mu coś stanęło w gardle. – Dla mnie to jest jak koniec świata. Nie potrafię się odnaleźć w nowej sytuacji. Wszystko straciło sens, znaczenie… Jeżeli chcę dalej normalnie żyć muszę… muszę wymazać z pamięci okres bycia z Anetą.
– Wobec tego proszę wybrać ze swych wspomnień to jedno, kluczowe, którego zmiana spowoduje, że stworzy pan sobie alternatywny świat bez swojej dziewczyny.
Przybecki zamyślił się głęboko i dłuższą chwilę milczał.
– To by musiał być moment, kiedy spotkaliśmy się pierwszy raz w Starym Browarze. Od tego się zaczęło. Już wtedy się w niej zakochałem.
– No proszę. – Doktor uśmiechnął się szeroko. – Mamy już jakiś początek. Skupimy się na tym zdarzeniu. Proszę wrócić do domu i przez kilka dni postarać się stworzyć w wyobraźni scenariusz, co by się stało, gdyby pan nie poszedł wtedy na to spotkanie. Jak będzie pan gotów, to proszę się ponownie do mnie zgłosić. Przy pomocy niezwykłego projektora zacznę wprowadzać pana w seanse. Proszę być spokojnym. To zupełnie jak w kinie, tylko zamiast filmu będzie pan oglądał własne, zmodyfikowane wspomnienia.

*

„Teatr Świetlny SŁOŃCE wyświetla w okresie przedświątecznym tylko 2 seanse o godz. 7 i o godz. 9.
P.T. Publiczność zechce łask. zważać na kolejność rzędów i numerację miejsc”.
„Dziennik Poznański” nr 293 z 22 grudnia 1927 r.

Właściciel kina „Słońce” Stefan Kałamajski jak zwykle po skończeniu ostatniego seansu filmowego siedział w kantorku na zapleczu projektorni i atramentowym piórem uzupełniał rozliczenia w księdze bilansowej. Wybudowanie największej sali kinowej w Poznaniu kosztowało go prawie milion złotych. Jednak jeśli interes będzie się tak dobrze rozwijał jak dotychczas, to za dwa, trzy lata powinien się zacząć zwracać. Ta myśl radowała wielce Kałamajskiego i sprawiała, że nieco lżej oddychał. Kończył już zliczanie, gdy usłyszał delikatne pukanie do drzwi i nieśmiały głos kobiecy.
– Dobry wieczór. Nazywam się Michalina Bonczyk. Chciałabym rozmawiać z dyrektorem kina.
Kałamajski wstał i otworzył drzwi. Stała przed nim zgrabna, tak na oko trzydziestoletnia kobieta ubrana w zgrabną jasnozieloną garsonkę z białym kwiatem przypiętym na lewej piersi. W ręce trzymała białą torebkę. Na jej głowie spoczywał modny biały toczek z czarną woalką.
– Dobry wieczór, szanowna pani. Stefan Kałamajski, właściciel. – Dyrektor, ukłoniwszy się nieco przesadnie, uchwycił dłoń kobiety i nachylił się do pocałunku. Michalina szybko cofnęła rękę, wobec czego dyrektorski cmok zawisł w powietrzu.
– Cóż… – Kałamajski wyprostował się i uchwycił stojące przy biurku krzesło. – Proszę łaskawie usiąść. Czym mogę służyć?
– Znałam pana stryja, świętej pamięci Michała Michalskiego. Miał tu obok, przy ulicy Kantaka, kawiarnię i swój własny kinoteatr. – Michalina przysiadła na brzegu krzesła i skrzyżowała dłonie na białej torebce. – Wie pan, że przyszłam na świat na zapleczu tejże kawiarni? Moja mamusia zaczęła rodzić podczas projekcji filmowej. A pan Michalski, który się nami zajął podczas porodu, został później moim ojcem chrzestnym.
– Doprawdy? – Zdziwił się szczerze. – A to ci ciekawostka. Kamienica przy ulicy Kantaka należy teraz do mnie. Niestety kawiarni już nie prowadzę. Rozwijam za to, jak szanowna pani widzi, interes kinowy. Czy przyszła pani tutaj, żeby trochę powspominać?
– Poniekąd. Dowiedziałam się niedawno, że to pan odziedziczył spadek po stryju. – Michalina patrzyła dyrektorowi Kałamajskiemu śmiało w oczy. Ten lekko się nadął i już miał coś rzec, ale ona go ubiegła. – Proszę się nie obawiać, nie mam żadnych roszczeń wobec spadku. Chodzi mi o coś zupełnie innego. O stary projektor.
– Tak?
– Podobno używa pan nadal zabytkowego projektora, który pan Michalski nabył we Francji. Plotka głosi, że organizuje pan zamknięte seanse dla znajomych i rodziny. Cóż… Ponieważ byłam chrześnicą pańskiego stryja, mogę uważać się poniekąd za członka rodziny... Panie dyrektorze, powiem otwarcie. Chciałabym uczestniczyć w tych seansach. Nawet nie wie pan, jakie to dla mnie ważne. Nie chodzi mi o filmy, ale o samo uczestniczenie w seansach, o przebywanie w tym samym pomieszczeniu co działający projektor. Czy pan to rozumie?
– Przyzna pani, że to dość dziwne życzenie. – Stefan Kałamajski zamyślił się głęboko. – Nie wiem, pani Michalino, czy zdaje sobie pani sprawę, że te seanse mają pewną właściwość… nie do końca określoną. Niektórzy uczestnicy dziwnie reagują na projekcje. Dlatego nie każdy się na nie nadaje.
– Doskonale wiem, co się dzieje podczas seansów. Dla mnie moją one ogromne znaczenie sentymentalne. Przywołują wspomnienia kogoś bardzo mi drogiego, kto już niestety nie żyje. Dlatego tak bardzo mi zależy na uczestnictwie. Proszę to dla mnie zrobić, choćby przez pamięć o pańskim stryju. On pozwalał mi przychodzić na te seanse.
– No tak… – Dyrektor lekko się uśmiechnął. – Trudno odmówić tak ślicznie proszącym oczętom. Zapraszam zatem na najbliższą projekcję. W piątek o szóstej po południu. W moim mieszkaniu, w kamienicy przy ulicy Kantaka. Adres zna już pani dobrze.
– Oczywiście, panie dyrektorze. Bardzo panu jestem wdzięczna.

*

Albert Renert, nerwowo pojękując, przechadzał się wzdłuż swojego obszernego gabinetu. Chciał zebrać myśli, ale te uciekały od niego i sprawiały, że popadał w coraz większą panikę. Drzwi otworzyły się po cichu i do środka weszła recepcjonistka Monika.
– Załatwione. Znajoma przywiozła ze szpitala kroplówkę. Już ją podłączyliśmy do pacjenta. Na razie możemy zrobić tylko tyle. Milczenie lekarki będzie jednak pana sporo kosztowało. No, ale przynajmniej pacjent nie umrze nam z odwodnienia. Przydałyby się jeszcze materace antyodleżynowe.
– Dobrze, załatw je – westchnął ciężko Renert. – Ale co dalej? Przesadziłem, droga Moniczko. Za bardzo pozwoliłem mu odjechać z tą jego obsesją utraconej miłości. Ostrzegałem, że wczesne wspomnienia są groźne i nie bardzo nadają się do modyfikacji. Pierwszy raz mam do czynienia z tak drastycznym przypadkiem zapaści. Nigdy przedtem żaden z pacjentów nie tracił przytomności w czasie seansu. Nie rozumiem…
– Może to jednak zgłosić na pogotowie – zaproponowała po chwili milczenia Monika. Doktor zmierzył ją piorunującym spojrzeniem.
– W żadnym wypadku. Zacznie się dochodzenie i zabiorą mi projektor. Będę musiał zamknąć interes, a i ty stracisz pracę. Chyba nie chcesz tego…
– No nie. – Monika spuściła wzrok i zaczęła się powoli wycofywać w stronę wyjścia. Doktor powstrzymał ją jednak. Zaczął mówić, patrząc w stronę okna.
– Żałuję, że zgodziłem się na tę terapię. I jeszcze sam proponowałem Przybeckiemu wydłużenie projekcji. Co za nieostrożność z mojej strony. Ten człowiek był niebezpieczny ze swoim poczuciem winy. Podejrzewam, że on nie chciał wcale modyfikować swoich wspomnień. Oszukał mnie, mówiąc, że ma alternatywny scenariusz. Jemu widocznie zależało na powrocie do tego wycinka czasu, w którym był szczęśliwy ze swoją ukochaną. I teraz utknął we własnym wspomnieniu. Jest mu z nim tak dobrze, że bardzo trudno będzie go stamtąd zabrać.
– To może spróbować wyłączyć projektor – zaproponowała nieśmiało Monika.
– W żadnym wypadku! – Doktor zdecydowanie pokręcił głową. – Nie wiemy, co by się stało z ciałem Przybeckiego. Pozbawiony świadomości mózg mógłby obumrzeć. Nie będziemy robić tu takich eksperymentów. Musimy poczekać, aż jego wspomnienie osłabnie na tyle, że świadomość zechce powrócić do rzeczywistości. To może stać się w każdej chwili. Pozostaje nam tylko bierne oczekiwanie.
W korytarzu zadźwięczał dzwonek do drzwi wejściowych. Monika wyszła z gabinetu. Wróciła po chwili i powiedziała ściszonym głosem:
– Przepraszam, doktorze, ale przyszła pani Bonczyk na swój cotygodniowy seans. Co mam jej powiedzieć?
– No, nie! Problemy zaczynają się nam spiętrzać. – Renert uderzył pięścią w biurko. – Najważniejszy jest Przybecki. Nie ma mowy, żeby teraz go odłączać. Pani Bonczyk musi przyjść za tydzień. Dziś seans odwołany.
– Będzie załamana – jęknęła Monika.
– Trudno, musi to jakoś przeżyć.

*

Telefon milczał. Michalina Bonczyk siedziała w swoim wygodnym fotelu w domu i wpatrywała się w dach sąsiedniej kamienicy. Doktor Renert obiecał zadzwonić i powiadomić ją, kiedy wreszcie będzie mogła przyjść na seans. Myślała teraz o Stanisławie. Jaka szkoda, że zginął podczas powstania w dziewiętnastym roku. Dostał śmiertelny postrzał podczas walk pod Szubinem. W czasie seansów nie mogła dojść do tego momentu, bo to nie były jej wspomnienia. Miesiąc przed śmiercią Stanisław przyszedł do niej na Młyńską ostatni raz, żeby się pożegnać. Wstąpił na ochotnika do armii generała Dowbora-Muśnickiego, zaraz po tym jak odrzuciła jego oświadczyny. Jaka była wtenczas naiwna, licząc, że dopiero gdy wróci z powstania, to wyjdzie za bohatera. To przez nią ryzykował życie i zginął. Teraz zostały jej tylko seanse projekcyjne. Dzięki modyfikacji wspomnień czuła się najszczęśliwszą osobą na ziemi. Ona i Stanisław byli małżeństwem, żyli i kochali się. Planowali założyć dużą rodzinę. Te wytwarzane co piątek wspomnienia trzymały ją od blisko stu lat przy życiu.

*

– Komisarz Mroczkowski. – Mężczyzna o wygolonej głowie i pomarszczonej niczym u mopsa twarzy stał w drzwiach gabinetu Alberta Renerta. Wyciągnął z kieszeni policyjny identyfikator i machnął nim przed oczami zaskoczonego doktora. – Wybaczy pan, że przeszkadzam w pracy, ale prowadzę rutynowe dochodzenie w sprawie zaginięcia niejakiego Adriana Przybeckiego.
– W czym mogę panu pomóc? – Doktor ustąpił miejsca i wpuścił komisarza do środka.
– Adrian Przybecki, mężczyzna stanu wolnego, lat dwadzieścia siedem, od miesiąca nie pojawił się w pracy w banku – recytował sucho policjant. – Jego zniknięcie zgłosiła też właścicielka mieszkania przy ulicy Lodowej, które od niej wynajmował. Człowiek przepadł bez śladu, bez wyjaśnienia, nie zapłaciwszy czynszu i nie informując nikogo ani w pracy, ani nikogo z rodziny o swoim zniknięciu. Komórka została w domu.
– Tak? I co ja mam z tym wspólnego? – Renert starał się zachować spokój, ale zdradzało go nerwowe poprawianie opadających na nos zbyt dużych okularów. Drżenia palców też nie udało mu się opanować.
– Czy ma pan coś z tym wspólnego, to się za chwilę okaże. – Komisarz sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyciągnął z niej wizytówkę. – Poznaje pan?
– Oczywiście. To moja. – Doktor wyciągnął szybko po nią rękę, ale komisarz jeszcze szybciej schował ją z powrotem do kieszeni.
– Ta wizytówka była w mieszkaniu zaginionego, zawieszona w kącie lustra w korytarzu. Zdaje się, że pan Adrian był pana pacjentem.
– Zdaje się, że chyba tak. – Doktor ściszył głos i opuścił wzrok.
– To nich mi pan teraz powie, gdzie obecnie znajduje się Przybecki. – Na twarzy komisarza pojawił się lekki uśmieszek.
– A dlaczego ja miałbym akurat to wiedzieć?
– Coś mi się zdaje, że jest on od dłuższego czasu u pana.
– Skąd taki absurdalny pomysł?
– Pewna anonimowa osoba zadzwoniła dziś na policję i poinformowała, że od miesiąca w gabinecie przy ulicy Kantaka osiem, mieszkania dziewięć, przetrzymywany jest młody człowiek. Adrian Przybecki zaginął miesiąc temu, a jedyny ślad, dzięki wizytówce i donosowi, doprowadził mnie tu dziś do pana. Czy dobrze dedukuję?

*

Coraz trudniej było jej się wspinać po schodach. Była zła na doktora Renerta. Nie powinien jej tak zbywać. Michalina uważała siebie za jego najważniejszą pacjentkę, a on już od miesiąca odsyłał ją z kwitkiem z gabinetu. Przecież płaciła mu spore pieniądze, a w zamian miała tylko ten jeden seans w tygodniu. Na szczęście odkąd skończyła sto lat, dostawała z ZUS-u podwyższoną emeryturę. Stać ją więc było na wygórowane ceny. Miała jednak żal, że przez całe życie korzystała z projekcji za darmo, a od czasu, gdy Albert Renert otworzył swój gabinet w kamienicy przy ulicy Kantaka, zaczął pobierać od niej opłatę. Teraz jednak bez seansów czuła się coraz gorzej. Z dnia na dzień Michalina Bonczyk traciła siły. Z coraz większym wysiłkiem pokonywała drogę z domu do gabinetu. W zeszłym tygodniu, po usilnych prośbach, dowiedziała się od recepcjonistki, że w salonie z projektorem jest młody chłopak, który się nie wybudził. Dziś, gdy zadzwoniła z pytaniem, czy może przyjść na seans, recepcjonistka znów powiedziała, że sprawa z młodym pacjentem jeszcze się nie rozwiązała. Michalina straciła cierpliwość i zadzwoniła z donosem na policję. Sama zaś ruszyła w drogę do gabinetu. Czuła, że do następnego piątku bez seansu już nie dożyje.

*

Doktor Renert i komisarz Mroczkowski stali w sali projekcyjnej. Był to duży, umeblowany w staroświeckim stylu pokój. Solidna drewniana komoda biblioteczna wypełniona starymi woluminami, kredens z połyskującymi szybkami, stolik nakryty koronkowym obrusem, dwa wielkie fotele. Okna były szczelnie zasłonięte ciężkimi kotarami. Pokój rozświetlały dające delikatny blask kinkietowe lampki. Na lewo od wejścia, pod ścianą, na rozłożonej sofie spoczywał w pozycji wpółleżącej młody mężczyzna podłączony wenflonem do kroplówki. Jego twarz zarosła bujnym owłosieniem. Oczy miał otwarte, wpatrzone nieruchomo w punkt na ekranie, który wisiał na rozłożonym stojaku. Obok łóżka na drewnianym statywie stała terkocząca skrzynka z wystającym niewielkim obiektywem. Snop światła sączący się z obiektywu skierowany był na ekran, dokładnie w to miejsce, w które wpatrywał się leżący mężczyzna. 
– Co to wszystko znaczy? – Komisarz Mroczkowski patrzył przed siebie wielkimi ze zdziwienia oczami. Przypominał teraz bardziej sowę niż mopsa. 
– To jest właśnie mój pacjent, a pana zaginiony. – Doktor Renert przybliżył się do postaci spoczywającej na sofie. – Niestety podczas pierwszego seansu terapeutycznego Adrian odpłynął w strefę swoich niedawnych wspomnień i jak na razie nie ma ochoty wrócić do świata rzeczywistego. Cały czas podtrzymujemy jego funkcje życiowe, mając nadzieję, że w końcu się ocknie.
– Dlaczego on nie jest w szpitalu? Ten człowiek wymaga fachowej pomocy. – Komisarz cofnął się do drzwi i sięgnął do kieszeni spodni po swojego smartfona.
– Ja też jestem lekarzem i wątpię, żeby ktoś mógł mu w obecnym stanie pomóc. Muszę wyjaśnić panu pewną rzecz, komisarzu. Ten pacjent żyje jeszcze tylko dlatego, że znajduje się w tym pokoju i jest podłączony do projektora. Jeżeli go odłączymy lub przeniesiemy w inne miejsce, to bardzo prawdopodobne, że on już nigdy nie powróci do naszego świata.
– Co to za brednie? Dzwonię pod numer ratunkowy. – Mroczkowski przyłożył telefon do ucha.
Renert rzucił się w jego kierunku i chwycił go za rękę.
– Proszę dać mi pięć minut na wyjaśnienie! – krzyknął rozpaczliwie. – Potem pan zrobi to, co uzna za słuszne.
Mroczkowki włożył komórkę do kieszeni. Uspokojony doktor Renert westchnął ciężko i opadł na oparcie fotela.
– Ten gabinet, to mieszkanie otrzymałem w spadku po śmierci mojego dziadka Joachima Renerta. To on zapoczątkował tu tak zwane leczenie przez projekcję. Jego przyjaciel z młodości Stefan Kałamajski był przed wojną właścicielem kina. Wie pan, że na placu Wolności znajdowało się wówczas największe w Poznaniu kino? Nazywało się „Słońce”. Mój dziadek w czasie okupacji pracował jako portier w niemieckim biurze paszportowym. Przez znajomości załatwił Kałamajskiemu potrzebne dokumenty i ułatwił tym samym wyjazd do Szwajcarii. Stefan Kałamajski zostawił mu pod opieką mieszkanie, to, w którym obecnie się znajdujemy. Ponieważ nigdy już nie wrócił do Polski, dziadek Joachim postarał się po wojnie o meldunek. I w ten sposób mieszkanie wraz z meblami dostaliśmy jakby w spadku. Oprócz tego otrzymaliśmy jeszcze ten zabytkowy projektor do wyświetlania filmów. 
Policjant podszedł do urządzenia i zaczął mu się bacznie przyglądać. Projektor wyglądał niepozornie. Przypominał małą drewnianą szafkę zamykaną na haczyki z wystającym po boku metalowym obiektywem.
– Jakaś znajoma Kałamajskiego opowiedziała dziadkowi o niezwykłych właściwościach tego aparatu – kontynuował opowieść doktor Renert. – Okazało się, że ludzie, którzy uczestniczyli w seansach filmowych puszczanych z tego projektora, zapadali w dziwne stany odrętwienia. A jeżeli w projektorze nie było taśmy filmowej, na pustym ekranie można było zobaczyć swoje wspomnienia. Mało tego, widzowie wprowadzeni jakby w stan hipnotyczny mogli swoje wspomnienia dowolnie zmieniać i zaczynali w nie wierzyć. Dziadek odkrył, że seanse miały moc tylko w tym pomieszczeniu, w dawnej sali, w której ponad sto lat temu mieściło się zaplecze kawiarni. Dziadek Joachim wykorzystał to miejsce i opracował coś w rodzaju terapii umożliwiającej ludziom nabieranie dystansu do wspomnień, które obciążały ich cierpiące umysły. Nie była to w żadnym wypadku praca naukowa, więc nie mógł tego wykonywać oficjalnie. Dopiero ja, jako psycholog z wykształcenia, odziedziczywszy to wszystko, mogłem otworzyć tu gabinet terapeutyczny z prawdziwego zdarzenia. 
– To całkiem ładna historia rodzinna – przerwał nagle komisarz Mroczkowski – ale nadal nie rozumiem, dlaczego przetrzymuje pan od miesiąca człowieka, który jest w śpiączce. Tu trzeba natychmiast wezwać zespół reanimacyjny.
– Panie komisarzu – Renert zerwał się gwałtownie z fotela – już mówiłem. Przybecki żyje tylko dlatego, że jest w tym pokoju. Nie rozumie pan, że to miejsce ma wyjątkową moc. Dzięki nieustannej projekcji on jeszcze żyje, choć to jest życie w jego własnym świecie wewnętrznym. On wymknął się z naszej rzeczywistości i pogrążył w alternatywnym świecie zbudowanym z niedawnych wspomnień. Widocznie świat ukryty głęboko w jego jaźni okazał się bardziej atrakcyjny. Niestety, poza tym pokojem projekcja nie będzie działała. Jeżeli go stąd zabierzemy, to może umrzeć.
– Brednie! – warknął Mroczkowski i jednym przyciskiem wybrał numer ze swojej komórki. – Czołem. Dajcie prędko radiowóz na Kantaka osiem, mieszkanie dziewięć, i wezwijcie karetkę pogotowia. Mamy człowieka w śpiączce, w krytycznym stanie.
– Robi pan duży błąd, komisarzu. – Renert rzucił się w stronę łóżka, na którym spoczywał Adrian Przybecki. Wykonał gest, jakby próbował własnym ciałem zasłonić pacjenta. – Będzie miał pan tego człowieka na sumieniu.
– Pan już go ma. Niech się pan raczej zacznie zastanawiać nad linią swojej obrony. Wkrótce zajmie się panem prokurator. Tymczasem pojedzie pan ze mną na komendę złożyć na piśmie zeznania.
– Nie mogę! Nie mogę zostawić tak tutaj Adriana! – zaczął rozpaczliwie wołać doktor. – On może w każdej chwili wrócić do świadomości.
– Zajmą się nim lekarze z pogotowia. Proszę się ubrać. Idzie pan ze mną.

*

W poczekalni zrobiło się niezłe zamieszanie. Wpierw pojawił się zespół reanimacyjny karetki pogotowia. Zaraz po nim zameldowało się dwóch policjantów z wezwanego przez komisarza radiowozu. Albert Renert za wszelką cenę starał się nie dopuścić lekarzy do pokoju, w którym znajdował się Przybecki. Kiedy w końcu na polecenie komisarza Mroczkowskiego policjanci skuli doktora kajdankami, ten rozpaczliwie krzyczał do sanitariuszy, aby nie oddzielali chłopaka od projektora. Na próżno. Doktora wyprowadzono do radiowozu.
– Monika, dbaj o projektor, uważaj, żeby nie zginął – krzyknął jeszcze z klatki schodowej Renert.
Chwilę później sanitariusze znieśli na noszach Adriana Przybeckiego. Miał zamknięte oczy.
Monika domknęła drzwi do mieszkania. W poczekalni zrobiło się cicho. Dopiero po chwili spostrzegła, że w kącie siedzi zgarbiona mała staruszka.
– Pani Bonczyk! Ale mnie pani wystraszyła! Jezu! Co się pani stało? Źle pani wygląda. – Recepcjonistka patrzyła z przerażeniem na podniesioną w tym momencie twarz Michaliny. Była ziemistoblada i strasznie pomarszczona. Jej sylwetka skurczyła się. Wyglądała tak, jakby jej nagle przybyło z kilkadziesiąt lat.
– Muszę wejść na projekcję – wyszeptała staruszka. – Proszę, tylko to mnie trzyma jeszcze przy życiu.
– Widzi pani, jakie mamy tu zamieszanie. Policja, pogotowie, zabrali doktora. – Monika rozłożyła bezradnie ręce.
– Proszę… – szepnęła słabym głosem Michalina, a jej oczy zaszkliły się wielką łzą.
– Sama nie wiem... – Monika zawahała się chwilę. – Dobrze, niech pani wejdzie do pokoju i poczeka. Ale bez doktora nie uruchomię projekcji. Już i tak mieliśmy sporo kłopotów przez poprzedniego pacjenta.
– Dziękuję. – Michalina Bonczyk z trudem dźwignęła się z krzesła i truchtając podeszła do drzwi. Otworzyła pokój. Znała go dobrze. Od stu lat nic się tu nie zmieniło. Wciąż ten sam wystrój, ten sam zapach drewna i wypastowanego parkietu. To ją uspokoiło, odetchnęła głęboko.
O dziwo projektor był włączony, a snop światła zamiast na ekran skierowany był na sufit. Michalinie to nie przeszkadzało. Usiadła w fotelu i podniosła głowę w kierunku światła. Jej ukochany Stasiu już tam był. Patrzył na nią, uśmiechał się, ale przecząco kręcił głową. Wciąż był taki młody, przystojny, z tym ostrym jak dwa sztyleciki wąsikiem, z tą bujną czupryną opadającą kosmykiem na prawe oko. A ona, taka stara, niedołężna. Tylko jej serce wciąż, niezmiennie, biło z takim samym zapałem.
Stanisław coś do niej mówił, ale co? Wsłuchiwała się… Do czegoś starał się ją przekonać… Czego on chciał? Wytężyła cały swój umysł, żeby się do niego przybliżyć.
Wreszcie zrozumiała.
Mówił, że już czas…

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

PIEŚŃ DO LUDOLFINY 3,141592653589

GWIAZDKA W PRASOWEJ

ŻYWA PAMIĘĆ MIEJSCA