ODDZIAŁ CHORYCH NA MELANCHOLIĘ

Z cyklu ,,Poznań fantastyczny"

ODDZIAŁ CHORYCH NA MELANCHOLIĘ



Próbowałem sobie wszystko poukładać na nowo w pamięci. Niestety, początkowe sekwencje zdarzeń nie układają mi się chronologicznie. Zatraciłem poczucie czasu. Ale jakie to ma teraz znaczenie… Po prostu leżę i patrzę w sufit. Nic ponadto.

Nazywam się Polikarp Ross, mam trzydzieści lat, urodziłem się w marcu trzydziestego siódmego roku. Stan cywilny kawaler, zameldowany w Strefie Żółtej metropolii poznańskiej. Nakaz pracy numer cztery, zero, trzy, trzy, przydział do Sektora Obsługi Finansowej… Nazywam się Polikarp Ross, mam numer w Żółtej Strefie z nakazem pracy do obsługi… Nazywam się Polikarp Poznański…

To było chyba w piątek, bo wstałem jak zwykle rano do pracy. A może to była sobota i nie poszedłem do pracy, tylko do sali ćwiczeń w moim bloku? Tego właśnie nie pamiętam… Ktoś mi przekazał informację o spotkaniu wieczorem w klubie degustacyjnym przy ulicy Wodnej w Czerwonej Strefie. Może to zmysłowa Aurelia, urocza dyspozytorka z pracy? A może to ten rubaszny Scypion z sekcji lekkoatletycznej? Zamknięte spotkanie dla wybrańców gotowych na poznanie filozofii wolnomyślicieli. Jak uwolnić się od rutyny pracy, od przydziałów, nakazów, jak wydostać się z Systemu? Wiadomość elektryzowała i pachniała nieprawomyślnością, złamaniem reguł obywatelskich. Dlaczego więc poszedłem? Nie umiem tego wytłumaczyć. Po prostu poniosła mnie fantazja.
Pamiętam dokładnie klub, chociaż nigdy tam wcześniej nie byłem. Rzadko chodzę do Czerwonej Strefy i w zasadzie tylko służbowo. Stary Rynek zwiedzałem ostatnio na szkolnej wycieczce. Musiałem wykorzystać moją firmową przepustkę, co już było naruszeniem przepisów. Czerwona Strefa zawsze przerażała mnie swoim snobizmem i sterylnością. Skansen z apartamentami dla wielkomiejskich elit. Ku mojemu zaskoczeniu klub nie różnił się niczym nadzwyczajnym od klubów konsumpcyjnych w Strefie Żółtej. Wystrój staromodny, stylizowany na początek wieku. W środku było niewielu gości. Spytałem dyskretnie barczystego portiera o azjatyckich rysach o spotkanie dla wolnomyślicieli. Mrugnąłem do niego znacząco, ale jego skośne oczy nie odwzajemniły gestu. Już wtedy powinienem się był wycofać. To nie wróżyło nic dobrego. Azjata jednak zaprowadził mnie schodami do piwnicy. Była tam mała, kameralna salka konferencyjna. W środku nie było nikogo.
– Pan na prelekcję wolnomyślicieli? – usłyszałem szept unoszący się gdzieś nad sufitem. Skinąłem głową i wtedy to poczułem ukłucie prądem w okolicach prawej nerki. Pociemniało mi w oczach.
Śniłem o podróży balonem. Miękko unosiłem się ponad ziemią, nad Starym Rynkiem pogrążając się w gęstniejącej mgle. Nic nie widziałem przez tą białą powłokę, ale samo wznoszenie się w przestworzach było całkiem przyjemne. Nagle jednak coś mną szarpnęło, tak jakbym zahaczył o antenę planetarną wystającą z dachu kamienicy. Nie mogłem się ruszyć. Słyszałem syrenę karetki pogotowia i powtarzający się w kółko metaliczny głos: ,,ETENSZION, ETENSZION”... Nagle przestałem śnić, a gdy otworzyłem oczy nadal otaczała mnie biel mgły. Byłem w szpitalu, a ściślej ujmując na oddziale specjalnym polikliniki metropolitalnej przy Lutyckiej. Powiedziała mi o tym siostra Ludgarda. Pamiętam jej kamienną twarz, która nie wyrażała żadnych uczuć. Bardziej przypominała robota z okienka w urzędzie komunalnym niż żywą istotę. Siostra Ludgarda wstrzyknęła mi coś w żyłę tętniczą szyi i to była ostatnia rzecz jaką zapamiętałem wtedy ze szpitalnego korytarza.

Nazywam się Polikarp Ross, mam trzydzieści lat, urodziłem się w marcu…

  Jestem Anastazy Drozd, profesor filologii klasycznej, miłośnik literatury, badacz starodruków, manuskryptów filozoficznych, autor licznych opracowań naukowych. Choć tak naprawdę to wszystko teraz bez znaczenia. Witaj w naszym, innym świecie.
Nachylający się nade mną mężczyzna z kozią bródką uśmiechał się pełną gębą. Miał bardzo pogodny wyraz twarzy. Odsuwając się nieco na bok odsłonił mi większą perspektywę spojrzenia. Zalała mnie fala różowego koloru otoczenia. W kącie dostrzegłem kolejną postać.
– Pozwoli pan, że przedstawię mojego nieco introwertycznego towarzysza niedoli. Makary Smalec to przedstawiciel samego dna z najniższych warstw cywilizowanego społeczeństwa obywatelskiego. Król odpadków i zdegenerowany abnegat migający się od wszelkiej pracy i przydziału zamieszkania. Moje alter ego. Został tu celowo dokooptowany, aby mnie spauperyzować i osłabić mego wolnościowego ducha. Ale im się to nie udało.
Makary miał strasznie długie, zaniedbane włosy, spory zarost na twarzy i spojrzenie zbitego psa. W chwili gdy się nachylał nade mną poczułem ostrą, nieprzyjemną woń czosnku.
– Jestem Makary Smalec. Po prostu Makary i nic więcej. Kapujesz stary? No, to tej ino uważaj gdzie liziesz i pilnuj swego wyrka. A reszta jest bez znaczenia.
Skinąłem głową na znak, że zrozumiałem. Niestety nie mogłem się podnieść z łóżka. Chyba byłem unieruchomiony. Obaj osobnicy wpatrywali się we mnie długo i wnikliwie. Pożerali mnie wzrokiem. Jeden wciąż szczerzył zęby w uśmiechu, a drugi stękał i zatruwał mnie nieświeżym wydechem. Stałem się obiekt bacznej obserwacji czynionej przez moich sublokatorów z pokoju różowego. Podobno każdy pokój na oddziale specjalnym miał inny kolor. Mnie przydzielono do różowego. Trafiłem najgorzej jak tylko mogłem.

 Nazywam się Polikarp Ross, urodziłem się w trzydziestym siódmym roku…

– Kwestię pana tożsamości mamy ustaloną – głos doktora Teofila Mangiewicza wibrował mi w uszach niczym metaliczny świst taksówki powietrznej. Siedziałem na fotelu podłączony do aparatury. Zapewne skanowano moje myśli.
 – Interesują  mnie pana skłonności do fantazyjnego myślenia. Podobno nie lubi pan koloru różowego? Ciekaw jestem dlaczego? Czy kolory mają dla pana aż takie znaczenie, że może je pan nie tolerować? Czy lubi pan swoją pracę? Nie czuje się pan przemęczony, znużony? Chciał się pan wyrwać z rzeczywistości? Ma pan ciągoty do wolnomyślicielstwa?
Byłem bombardowany pytaniami, na które nie potrafiłem od razu odpowiedzieć. Nadal pozostawałem w szoku. Wszystko działo się tak szybko, że nie miałem czasu przemyśleć o co w tym wszystkim chodzi. Wyrwany niespodziewanie z normalnego rytmu życia: praca, sport, wypoczynek znalazłem się na oddziale specjalnym polikliniki metropolitalnej. I to tylko dlatego, że poszedłem do klubu degustacyjnego na jakiś wykład.
– O nie, drogi Polikarpie – doktor rozwinął przede mną monitor podręcznego notatnika. – Panu wydaje się, że poszedł przez przypadek na wykład wolnomyślicieli. Ale pana akta zawierają dokumentację wielu innych wcześniejszych odchyleń. No proszę, nich pan tylko spojrzy, wszystko jest w Systemie.
Ostatnie słowo zadźwięczało tak ostro, jakby ktoś próbował rzeźbić nożem na szklanej tacy. Mangiewicz powiększył obraz i wskazał jakąś tabelkę z datami zaznaczonymi na czerwono.
– Sobota, piętnastego kwietnia ubiegłego roku. Nie zgłosił się pan na zajęcia do sali ćwiczeń. Udał się pan do parku leśnego w Strzeszynku, gdzie spędził połowę dnia siedząc na ławce i wpatrując się w drzewo. Medytował pan?
Park, ławka, drzewo. Coś sobie kojarzę. Wiosenne słońce ogrzewało moją twarz. To było bardzo przyjemne uczucie. O czym wtedy myślałem? Nie pamiętam. Chciałem tylko wybić się z całego tego nużącego mnie życiowego rytmu. To był impuls, ale na pewno nie była to medytacja. Nie umiem medytować. Nawet nie wiem, co to znaczy?
– A tutaj, wrzesień dwunastego. Opuścił pan bez zezwolenia stanowisko pracy tylko po to, by usiąść nad Wartą i przez dwie godziny wpatrywać się w niebo. A dzień później udał się pan na targ staroci na Garbarach. W antykwariacie nabył pan papierową wersję książki ,,Dwa lata wakacji” Juliusza Verne. Nie lubi pan przyswajać tekstu elektronicznego? Woli pan pożółkły, pełen bakterii chorobotwórczych papier i toksyczną farbę drukarską? Dlaczego zainteresowała pana akurat ta powieść?
Dlaczego? Chyba spodobały mi się ilustracje. Na okładce był balon. To on przykuł moją uwagę. Poza tym nie mam w domu żadnej papierowej książki. A zawsze chciałem taką mieć. Żadnej też nigdy nie przeczytałem, a ta książka z balonem na okładce i wakacjami w tytule pachniała wolnością. Dałem się ponieść fantazji.
– Mam podejrzenia, że często pan fantazjuje. Dyspozytorka Aurelia z pana firmy przekazała do Systemu, że opowiada jej pan swoje sny. To chyba dosyć dziwny sposób flirtowania i to jeszcze z androidem.
To niemożliwe! Aurelia, jest robotem? Nie, na pewno nie ona. Jest za ładna, za bardzo ludzka… Nie mogłem się aż tak pomylić…
– Lista pana nienaturalnych zachowań jest o wiele dłuższa – świszczał doktor Mangiewicz, a ja czułem w głowie przeszywający bólem pisk. – Na przykład często szuka pan w sieci informacji o znaczeniu snów i wpisuje takie hasła, jak: ,,rozmarzenie”, ,,fantasmagorie”, ,,nieboskłon”, ,,struktura chmur”, ,,loty balonem”, ,,sterowiec”.  System wszystkie pana zachowania zarejestrował i przeanalizował. To System skierował pana do nas. Zaproszenie do klubu wygenerował System i wszczepił panu w podświadomość za pomocą dyspozytorki Aureli. To był ostateczny test mający wykazać pana nienormatywne skłonności. Niestety, poddał się pan negatywnym impulsom, co świadczy, że nie jest pan zdolny do dalszego prawidłowego funkcjonowania w strukturach społecznych. Teraz musimy się dogłębnie przyjrzeć pana przypadkowi. Wie pan jak groźną dla otoczenia chorobą jest melancholia? Naszym zadaniem jako lekarzy jest wydzielenie ze zdrowego organizmu społecznego jednostek stanowiących potencjalne źródło zagrożenia destabilizacyjnego. Dlatego pozostanie pan na naszym oddziale przez jakiś czas na obserwacji. Postaramy się zmotywować pana do pracy nad sobą i przywrócić wiarę w sens życia funkcjonalnego. 

 Jestem zameldowany w Żółtej Strefie…

– Człowieku nie przejmuj się strefami. Tu nie ma żadnego podziału kastowego. To jest nasza mała namiastka wolności. Wszyscy tu jesteśmy równi wobec miejsca naszego obecnego pobytu.
Anastazy Drozd bujał się na plastikowym krześle przy stoliku i drapał się po brodzie. Właśnie kończyliśmy obiad, który przywiozła nam na wózku siostra Ludgarda. W zasadzie mogłyby nas obsługiwać samobieżne roboty, ale nie na tym oddziale… To już wiedziałem. Kontakt tylko z ludźmi. Żadnej elektroniki. Zabronione. Makary nie siedział z nami, tylko spożywał posiłek na swoim łóżku. Nogi miał podkurczone pod siebie i wyglądał jak wielkie ptaszysko, które dziobie ziarna ze swego talerzyka.
– Ja na przykład miałem całkiem niezły apartament przy Świętym Marcinie, a więc w Strefie Czerwonej – kontynuował swój wywód profesor. – To był sam high life. Najlepsze otoczenie, pięknie, zielono, czysto, bezpiecznie i blisko do pracy na uniwersytecie. Ale wszystko w ramach ustalonych przepisów i regulaminów. To wolno, tamtego nie wolno, to musisz zrobić, tamto ci nakazują. Mierził mnie nakaz pracy dydaktycznej i bezsensownych badań narzucanych przez System. Chciałem być wolny, mieć wolny wybór tego co robię, chciałem pracować bez nakazu. Literatura, którą tak bardzo kocham, wciągnęła mnie w przygodę, która okazała się być moją zgubą. Im głębiej bowiem wchodziłem w sferę poznawczą, tym bardziej nęciło mnie poczucie wolności. Wolność myśli, idei, swoboda dyskusji bez cenzury, budowanie nowego, bardziej sprawiedliwego świata bez Systemu, utopia…
Patrzyłem w osłupieniu na profesora Drozda. Był niezwykle podniecony, a jednocześnie skupiony na kontrolowaniu swoich odruchów. Wyglądał jak średniowieczny święty przeżywający religijną ekstazę.
– Chciałem żyć pełnią życia, oddychać bez pozwolenia. Chciałem wykrzyczeć światu całą swoją wiedzę jaką posiadłem. Ujawniłem się ze swoimi myślami i dlatego jestem teraz tutaj.
Profesor nagle posmutniał. Zamilkł na dłuższą chwilę, tak jakby go ktoś odłączył od zasilania. W końcu Makary zamlaskał trzykrotnie i głośno beknął. Anastazy wyrwał się z zadumy i rzekł ożywczym głosem:
– Tu, na oddziale na szczęście nie ma nakazu pracy, podziału na strefy, przydziałów żywieniowych, norm ćwiczeń fizycznych. Popatrz, tu nic nie trzeba…  Jesteśmy poza Systemem. Czy to nie piękne? Zapytaj Smalca czy jest szczęśliwy?
Spojrzałem na łóżko pod ścianą. Makary lizał swój talerz. Odwrócił się do nas plecami, tak jakby się bał, że za chwilę rzucimy się na jego wylizywane naczynie.
  Poczciwy Makary pochodzi ze Strefy Zielonej – ciągnął Anastazy. –  To zwykły lump z Dębca. Po profesji gemylorz, jak to mówią w Zielonej. Też marzył o totalnej wolności, uchylał się notorycznie od nakazu pracy od przydziału zakwaterowania, więc System odesłał go na nasz oddział. 
  Tylko nie gemylorz! Jestem Makary, kapujesz. No, to uważaj, tej co paplasz. Jestem Makary, bez znaczenia – kłapnęło dziobem wielkie ptaszysko.
– Tutaj wszyscy jesteśmy równi. Dopiero na oddziale doświadczasz prawdziwej wolności – profesor wstał z krzesła i uniósł ręce ku górze jakby chciał wskazać jej fizyczny zakres. – Wolność myśli bez konsekwencji. Oto kwintesencja naszego świata w różowym kolorze. Owszem, przyznaje, że kolor ścian jest formą restrykcji władz, które chcą nas zdekoncentrować. Ale mogliśmy trafić gorzej. Nie jest tak źle drogi Polikarpie. Ciesz się pan życiem i czuj się jak na wakacjach.
– No, tej jak na blałce – przytaknął radośnie głową Smalec. – Tutej i żryć porządnie dają bez bejmów i kimnąć się można kiedy się jest stetranym. A reszta? Reszta ganc pomada.

Nazywam się Ross, jestem kawalerem…

– No to zasuwaj Ross!
Siostra Hermana przestała mnie ściskać oburącz w pasie. Była silnie zbudowana i miałem podejrzenie, że w dzieciństwie musiała przejść mutację transgeniczną. Taśma pod moimi nogami ruszyła powolnym ciągiem do przodu. Moje nogi zostały przymuszone do chodu. Musiałem iść po bieżni, żeby nie upaść. Hermana podkręciła tempo wymuszając na mnie przejście w lekki trucht. Bardzo mi się to nie podobało. Przez tyle lat byłem zmuszany przez osobisty planer treningowy do biegania. Codzienne zajęcia w sali ćwiczeń w moim bloku przyprawiały mnie już o mdłości. Dziś nie miałem ani siły, ani ochoty. Czułem, że mój mózg nie przesyła zachęcających komunikatów do kończyn dolnych.
– Co jest Ross? Poddałeś się apatii? – Siostra Hermana uśmiechnęła się krzywo. – Jak nie zaczniesz trenować, to nigdy nie opuścisz tego oddziału. Chcesz wrócić do normalnego świata, to zachowuj się normalnie.
Słowo ,,normalnie” było chyba najczęściej używanym tu przez personel słowem. Było słowem kluczem do zrozumienia funkcjonowania tego miejsca. Wiedziałem już, że pacjenci stali po stronie nienormalności. Normalność zaś reprezentował personel, czyli lekarze i pielęgniarze. Jeżeli będziemy wykonywać, to co nam każe personel, to przejdziemy na normalną stronę życia i staniemy się jak oni – poukładanymi obywatelami funkcjonującymi w Systemie. Będziemy znów trybikami w zaprogramowanym świecie. Tyle tylko, że im dłużej przebywałem w tym miejscu, tym mniejszą miałem ochotę powrotu do sztywnych reguł normalności. Po prostu nie chciało mi się być normalnym. Dziwaczny świat rozmarzonych pensjonariuszy pociągał mnie bardziej.
– Ross, słyszysz mnie? – pielęgniarka spoglądała mi prosto w oczy. Miała tępy wyraz twarzy. Zupełnie jak siostra Ludgarda. Zero kobiecości. – Jeżeli twój umysł zajmie się wysiłkiem fizycznym, to przestaniesz popadać w melancholię. Zobaczysz, opłaci ci się. Ten, kto wypoci najwięcej kalorii w ciągu dnia może liczyć na nagrodę. Pół godziny dostępu do sieci. Nie chcesz sprawdzić, co słychać u twoich bliskich, u twojej dziewczyny? Biegaj Ross, biegaj. Jesteś w tym dobry.
Tak naprawdę nie chciałem wiedzieć co u moich bliskich. Krąg znajomych z którymi powiązał mnie System nie obchodził mnie na tyle, abym chciał informować ich o miejscu mojego obecnego pobytu. Jedyna osoba, na której wydawało mi się, że mi zależy, okazała się być androidem.  Teraz jestem wolny. Nie muszę biegać. Jak nie chcę, to nikt mnie do tego nie zmusi.
– Jak nie, to nie. Uparty jesteś! – Siostra Hermana ze złością wyłączyła bieżnię treningową i walnęła mnie wielkim łapskiem w potylicę. – Wracaj do swego różowego świata, mięczaku!

Nakaz pracy numer cztery, zero, trzy, trzy, przydział do Sektora Obsługi Finansowej…

Spojrzenie małego, chudego i w dodatku łysego  mężczyzny było pełne ciepła oraz spokoju. Siedział na miękkim fotelu opatulony kocem. Patrzył na mnie od dłuższego czasu, a ja w jego spojrzeniu czułem się dosłownie błogo. Chyba nikt jeszcze nigdy tak na mnie nie patrzył. Nawet moja własna matka. Książę był najbardziej tajemniczą postacią na oddziale. Profesor Drozd nalegał, abym osobiście go poznał. Problem tkwił w tym, że Książę był poddawany przez personel częstej izolacji. A jeśli nawet pozwalano mu na kontakty z innymi pensjonariuszami, to Książę sam wybierał sobie interlokutora. Tym razem Książę wybrał mnie. Ciekawe dlaczego?
– Jesteś ciekaw dlaczego chcę z tobą porozmawiać – błogie spojrzenie zamieniło się w łagodne słowa. –  To oczywiste, jesteś na początku Drogi. Jeszcze masz wybór. Możesz odrzucić Drogę i wrócić do normalnego świata. Jeśli jednak zaczniesz podążać Drogą nie będziesz miał możliwości powrotu. Z Drogi się nie zawraca. Idziesz na przód albo umierasz.
Jego słowa płynęły i chociaż nie wiedziałem jeszcze o czym mówi, czułem jak unoszę się nad jakąś polną droga i szybuję lekko ku niebu.
– Droga to nie fantazja i błądzenie w obłokach – Książę przestał patrzeć mi w oczy i odwrócił swój wzrok ku niewielkiemu oknu. Słoneczny blask rozświetlił pomieszczenie. – Wpierw musisz zrozumieć dlaczego się tu znalazłeś.
Na to pytanie odpowiedzi udzielił mi już doktor Mangiewicz. Znalazłem się tu, bo tak zadecydował System. Uzyskiwanie prostych odpowiedzi na niepokojące nas pytania jest elementem terapii mającym przywrócić nam normalność.
– Wszystkich nas tu wrzucił System. Nie pasujemy do jego algorytmów. Jesteśmy nieprzewidywalni, bo wybraliśmy Drogę, czyli obszar działania poza jego ramami. System wtedy się gubi, ponieważ on nie ma zaprogramowanych granic. Mógłby nas zniszczyć, ale nie może, bo nie dysponuje funkcją niszczenia. Może próbować nas izolować i naprawiać. System nie wie jednak, że ci, którzy podążają już Drogą nie dadzą się naprawić. I na tym polega sukces Drogi.
Nadal tego nie rozumiałem, ale czułem się naprawdę błogo. Słowa delikatnie sączyły się do mego ucha i rozpływały słodyczą w moim umyśle. Zamieniłem się w wielki, puchaty sterowiec lecący nad metropolią. Pode mną był zielony lasek na Golęcinie. Wiosenne słońce, błękitne, bezchmurne niebo. W dole drzewa, ścieżki, jezioro Rusałka.
– Wytłumaczę to tobie w prostszy sposób. Zauważ, że już w momencie narodzin System zaczyna układać tobie życie. Rodzisz się w danej strefie i to już określa twoje dalsze losy. Dostajesz przydział do ośrodka wychowawczego, a później do jednostki edukacyjnej. O wszystkim decyduje System. On pobiera informacje o twoich zdolnościach, umiejętnościach i profiluje twoją ścieżkę zawodową. Dostajesz przydział pracy, przydział mieszkania. System wybiera tobie odpowiedni krąg znajomych, podtyka ci pod nos profile potencjalnych partnerów życiowych. Wydaje się tobie, że masz jakiś wybór, ale tak naprawdę to System przedstawia tobie opcjonalne rozwiązania, które on sam wygenerował. Cokolwiek wybierzesz, System już to zrobił za ciebie. Wszystko skalkulował, obliczył na podstawie rachunku prawdopodobieństwa. Nawet w sprawach wyżywienia System zwalnia cię z myślenia. Przecież to nie ty określasz rodzaj swojej diety i stopień zaangażowania w rozwój fizyczny ciała. Codziennie do twojego domu dociera dostawa z produktami spożywczymi. Myślisz, że to ty określasz zawartość dostawy? Tylko klikasz w panel zamawiający. System zna twoje preferencje i uzupełnia ewentualne braki. Wyrabianie dziennej normy ćwiczeń sportowych to nie wymysł twojego osobistego programu trenerskiego tylko ustawienia Systemu. Wszystko co robisz, co lubisz, czego pragniesz ustala za ciebie System. Ulubiona muzyka, programy, gry, rozrywka, ulubione potrawy, seksualne preferencje, wszystko za ciebie ustala wszechwiedzący System. Jeszcze wmówi tobie, że to wszystko dla twojej wygody. Ty, jako przeciętny obywatel metropolii masz do wypełnienia trzy podstawowe funkcje: praca, aktywność fizyczna i wypoczynek.
W moim umyśle zapaliła się czerwona lampka. Sterowiec zachwiał się tracąc moc wznoszenia. Trzy przyswojone od dziecka podstawowe potrzeby współczesnego człowieka. Te trzy słowa brzmiały tak znajomo, jakby były wyryte w moim umyśle gorącym żelazem. Paliły mnie.        
– Czujesz ból w umyśle. To dobrze. To znaczy, że pierwszy etap wejścia na Drogę masz już za sobą. – Książę znów uśmiechał się do mnie przymilnie i wpatrywał się dobrotliwie w moją twarz. – System cię boli i wyczuwasz, że może coś istnieć poza nim. To, co jest poza Systemem, to wolność wyboru, wolność myśli. Nie ograniczaj jej, wręcz przeciwnie, powinieneś zacząć ją rozwijać. Tu na oddziale możesz robić to zupełnie bezkarnie. Podążaj Drogą, a osiągniesz stan uspokojenia i prawdziwego, autentycznego szczęścia. Zdradzę ci pewną tajemnicę tego miejsca.
Sterowiec którym byłem szybował bezszelestnie po niebie i właśnie obrał kurs na Park Sołacki. To była strefa zakazana, a ja mógłbym tam wlecieć bez przepustki. Uwielbiam tajemnice. To właśnie jedna z nich, wyszeptana mi na ucho, zaprowadziła mnie tu, na oddział. Ale słowa Księcia brzmiały tak intrygująco, że chciałem je chłonąć wszystkie, szerokim strumieniem.
– Ten oddział to ostatnia oaza wolnomyślicielstwa w całej metropolii. Tak naprawdę lekarzom nie chce się już nas leczyć. Poddali się, bo wiedzą, że nigdy już nie wrócimy do normalnego funkcjonowanie w Systemie. Usunąć nas nie mogą, więc stwarzają pozory leczenia. Muszą leczyć, bo takie jest ich zadanie, ale w praktyce zostawiają nas w spokoju. Izolują od zdrowego społeczeństwa i od Systemu, dając nam swobodę rozwijania naszych pragnień, tu na oddziale. To jest właśnie Droga, którą możesz zacząć podążać. Zacznij realizować swoje pragnienia…
Książę nie dokończył wywodu. Do pomieszczenia w którym się znajdowaliśmy gwałtownie wtargnął doktor Teofil Mangiewicz w asyście dwóch pielęgniarzy. Bez zbędnych komentarzy pielęgniarze podchwycili Księcia pod pachami i unieśli go z fotela niczym małego Buddę. Książę miał podkurczone nogi, więc sprawiał wrażenie jakby lewitował w powietrzu. Nie stawiał oporu. Był lekki. Myślałem nawet przez chwilę, że podleci do mnie i razem uciekniemy wysoko, tam, gdzie nikt nas nie dosięgnie. Ale on dał się ponieść pielęgniarzom. Kątem oka dostrzegłem jeszcze jego uśmiechniętą twarz. Promieniał.

Nazywam się Polikarp. Jestem sterowcem na niebie…

– Widzę, że nasz szanowny Księciunio zdążył już zatruć pana umysł.
W pomieszczeniu zostaliśmy sami: ja i doktor Mangiewicz. Patrzyłem jak doktor statecznym krokiem przechadza się wzdłuż ściany z rękami w kieszeni białego kitla. Nie podobało mi się to. Odczuwałem lekki niepokój. Mimo to, wciąż unosiłem się nad ziemią.
– Książę to beznadziejny przypadek, jednostka zupełnie zdegenerowana bez szans na uleczenie. Jego wieloletni pobyt na oddziale zamienił się już w powolną wegetację. Pacjent utracił zdolność życia społecznego. Na pewno, używając swoich hipnotycznych zdolności zdążył panu wsączyć truciznę, którą on nazywa Drogą. Górnolotne słowa, cudowne obietnice, wielkie poczucie wolności. A tak naprawdę cała ta jego gadanina o wolnomyślicielstwie jest ogromną mistyfikacją, która ma przykryć bolesny fakt jego ciężkiego stanu obłąkania. To dmuchany balon, który w środku jest pusty. Niech pan nie da się zwieść fałszywej idei.
Moja podróż sterowcem nad Sołaczem stawała się coraz cięższa. Tak jakby gęste chmury chciały mnie przytłoczyć coraz mocniej ku ziemi. Robiło się ponuro i zimno.
– Proszę mi wierzyć, że ludzi, takich jak pan jest całe mnóstwo. Każdy z nas ulega w pewnym stopniu znużeniu monotonią życia. Czasami to zmęczenie nas przerasta i mózg chroniąc się przed przegrzaniem ucieka w świat nierealnych marzeń. Ale ten stan, przy odrobinie dobrej woli może zaniknąć. Wtedy powraca radość życia i chęć pracy. Pan wciąż ma wybór. Jeżeli nie ulegnie pan fałszywym obietnicą głoszonym przez szaleńca, ma pan szansę szybko powrócić do normalnego życia. Nikt nie chce tu pana na oddziale przetrzymywać. Po co? Niech pan wraca do domu, do pracy, do normalności.

Nie umiem latać. Wiem, że te bajki o sterowcu są wytworem mojej wyobraźni. Ale jakże pięknie jest unosić się nad dachami metropolii poznańskiej. Czasami lecę sobie nad Starym Rynkiem i wykonuję kilka rundek wokół wieży ratusza. Swobodnie przekraczam strefy i raz jestem nad slumsami na Dębcu, a raz nad bogatymi rezydencjami na Sołaczu. Czasami wpływam sobie między drapacze chmur w dzielnicy finansowej i zaglądam przez okna do wnętrza biur i apartamentów. Podglądam wtedy ludzi w pracy i cieszę się, że nie jestem już jednym z nich. Zaglądam też do gabinetu dyspozytorki Aurelii i patrzę jak w ludzkim odruchu dyskretnie przyczesuje włosy, albo poprawia makijaż. Jest mi tylko trochę smutno, że nie mogę jej zabrać ze sobą na sterowiec.

– Trudno pana przekonać do współpracy. Ignoruje pan nasze wysiłki lecznicze. Poddał się pan fantastycznym wizjom tak zwanej Drogi. No cóż, nie mam zatem wyboru. Pokażę panu jej prawdziwe oblicze.    
Głos doktora Mangiewicza dźwięczał mi natrętnie nad uchem. Siostra Hermana nacisnęła przycisk przy moim łóżku i mocne chwytaki przytrzymały moje dłonie w przegubie. Łóżko na którym leżałem podniosło się w pionie i ułożyło w pozycji fotela na kółkach. Używając pilota sterującego siostra Hermana wyjechała ze mną z różowego pokoju. Przemierzaliśmy dobrze mi znany korytarz oddziału mijając poszczególne sale. Przy końcu, ku mojemu zaskoczeniu, nie skręciliśmy w lewo do sali ćwiczeń, tylko w prawo w kierunku wielkich drzwi na których widniał krwisto-czerwony napis AMBULATORIUM. Nigdy tu jeszcze nie byłem. Doktor przyłożył dłoń do czujnika i drzwi się rozchyliły. Weszliśmy do dużego pomieszczenia, którego ściany, podłoga i sufit pokryte były srebrzystą folią. Nie było żadnych okien, a źródłem światła był blask bijący z całego mnóstwa ekranów. W środku było sporo osób leżących na miękkich posłaniach z goglami projekcyjnymi na oczach. Jedni leżeli w milczeniu, inni wierzgali intensywnie kończynami, ktoś jęczał, ktoś nawet nucił jakąś melodię. Wszyscy leżący byli pacjentami z oddziału. Wśród nich dostrzegłem profesora Anastazego i Makarego.
– Oto Droga, czyli wirtualna wolność! – Teofil Mangiewicz wyszczerzył zęby w nieszczerym uśmiechu. Przyjął pozę triumfatora prezentującego swoje trofeum. – Każdy z pacjentów pogrąża się w swoim wyobrażeniu o wolności, który my mu tu serwujemy niczym wyborne danie w ekskluzywnym klubie degustacyjnym. Proszę bardzo, niech pan spojrzy na swoich kolegów z pokoju. 
Siostra Hermana skierowała mój fotel pod stanowisko na którym spoczywał profesor Anastazy Drozd.
– Przyjrzyj się Polikarp monitorowi. To wizja podróży po starodawnych bibliotekach pełnych zakurzonych papierowych woluminów. Profesorowi wydaje się, że odkrywa nieznane lub zapomniane teksty filozofów, myślicieli. A obok niego leży Makary Smalec. Jego wizja jest jakże odmienna. Spójrz Polikarp na jego ekran.  Hałdy śmieci, elektronicznych odpadów, wraki pojazdów, niepotrzebnych nikomu rzeczy. Makary zanurza się w świecie w którym czuje się szczęśliwy. To ich drogi, a tak naprawdę to jeden, ten sam program komputerowy wygenerowany przez System.
Znów poczułem pieczący ból w głowie. Włączył się mój wewnętrzny system alarmowy. Doktor Mangiewicz musiał kłamać. To wszystko było wielką mistyfikacją, zainscenizowaną tylko po to, żeby mnie złamać. Chcą mnie sprowadzić na ziemię, pozbawić złudzeń, zdusić moje dobre samopoczucie.
– Wam się wydaje, że jesteście poza Systemem, że mu uciekliście, że jesteście sprytniejsi. Nic bardziej złudnego. System wszystko przewidział i stworzył to miejsce dla takich wyrzutków społecznych jak wy. Jeden ma zaprogramowane sny o starych książkach, a drugi o śmietniku. Jaka tu idea?
Głos Teofila Mangiewicza wibrował nieprzyjemnie z każdym słowem zwiększając swoje natężenie.  Tego nie dało się słuchać. Głowa mi pękała.
– Obudź się Polikarp i zacznij normalnie pracować, ćwiczyć, spotykać się ze znajomymi, chodzić na randki. Przestań fantazjować i uciekać w abstrakcyjny świat własnych myśli! Czy rozumiesz, że nie ma świata poza Systemem!
Nie byłem już sterowcem tylko jakimś ponaddźwiękowcem, który wyleciał poza stratosferę. Wszystko wokół mnie piszczało i wibrowało. Wskaźniki w kokpicie przegrzewały się. WYŁ ALARRRM: ,,ETENSZION, ETENSZION”!!!
– Jedna twoja deklaracja, że chcesz wrócić do normalnego życia i wkrótce opuścisz oddział. Inaczej czeka cię wegetowanie na jednej z naszych maszyn projekcyjnych!
BUCH! Eksplozja! Rozleciałem się na drobne kawałki. Zacząłem spadać w dół ku ziemi. Powoli, leciutko. Byłem sobą, a jednocześnie byłem w tysiącu kawałkach. Moje drobiny unosił prąd powietrzny. I wcale nie było to nic strasznego. Przeciwnie. Czułem się całkiem dobrze…

Oczywiście, że wrócę do domu, do pracy w Sektorze Obsługi Finansowej. Ale jeszcze nie teraz. Siostra Ludgarda przyniosła mi właśnie posiłek. Śniadanie, obiad, a może kolację? Nie mam pojęcia, nie odróżniam pory dnia. Nie liczę też dat. To i tak bez znaczenia. Zjadam szybko, bo za chwilę będę leciał moim balonem. Podnieca mnie myśl dokąd  się udam. Może na północ nad ocean? Byłoby cudownie usłyszeć szum morskiej fali, znaleźć bezludną wyspę... A może na południe, nad lasy tropikalne? Słońce cudownie przygrzewa. Jestem gotowy do mojej wielkiej wyprawy. Zaczynam wakacje. Myślę, że potrwają jakieś dwa lata.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

PIEŚŃ DO LUDOLFINY 3,141592653589

GWIAZDKA W PRASOWEJ

ŻYWA PAMIĘĆ MIEJSCA