KWITNĄCE WIŚNIE
Mikro opowieści
KWITNĄCE WIŚNIE
Aby dotrzeć do
sadu trzeba było się wpierw zanurzyć w czeluść stodoły. Kilka sekund niespokojnej
podróży przez ciemny, wionący mokrą słomą i obornikiem korytarz, aby dojść do
drewnianych drzwi, które z trudem otwierały się na cudowny świat wielkiego sadu.
To on był tym, co mnie tak bardzo pociągało w wyprawie na wieś. Ponad dwa
hektary niewysokich drzewek wiśniowych stojących w równych szpalerach niczym
armia huzarów gotowych do wojskowej musztry. Sad wydawał mi się wówczas nieskończenie
wielkim polem, które zdawało się nie mieć końca. Ja taki malutki wobec takiego
ogromu.
Drewniane
drzwi stodoły otwierały mi przejście do innego wymiaru przestrzeni, barw i
zapachu. Kwitnący wiśniowy sad na tle wiosennego nieba był jak obraz z bajki. Przytłaczał
swoją bielą kontrastującą z otoczeniem. Biały kolor odrywał się od niebieskiego
nieba, zielonej ziemi, ciemnych konarów drzew. Tworzył jedyny i niepowtarzalny
w ciągu roku impresyjny pejzaż będący portretem wczesnej wiosny. Tęskniłem za tym
obrazem gdy kończyła się zima i nie mogłem doczekać się wyjazdu na wieś. A
kiedy wyjazd się ziszczał biegłem do sadu kuszony chęcią popatrzenia na pokryte
białymi kwiatami gałązki.
Spacerując
pomiędzy drzewkami puszczałem wodze mojej fantazji i wymyślałem sobie, że
uczestniczę w wielkim balu, na który zostałem proszony. Udekorowane wiśniowym
kwieciem gałązki zdawały się opadać ku ziemi niczym welon panny młodej. Pod
wpływem tej wizji to, co z daleka wydawało mi się armią huzarów przeistaczało
się w orszak ślubny. Drzewka owocowe przywdziewały godową szatę i stojąc w
szpalerze czekały na pierwszy takt muzyki, by ruszyć naprzód w tanecznym
pochodzie poloneza. Czułem się zauroczony i trochę jakby onieśmielony. Oto ja
maluszek stoję pośród tego orszaku sam jeden, a owe przystrojone drzewka kuszą
mnie jak młode panny na wydaniu. Wydawało mi się, że szepcząc między sobą obgadują
mnie, naśmiewają się z mojego zawstydzenia i niedojrzałości. Dlatego bałem się
wchodzić głębiej w sad i tak naprawdę nigdy nie dotarłem do jego skraju.
Zdarzało się,
że lekki powiew zachodniego wietrzyku strącał delikatne płatki kwiatów, a
te wirując w tanecznych pląsach padały na ziemię i tworzyły weselny
kobierzec na trawie. Szedłem po nim ostrożnie jak spóźniony gość, który nie
zdążył z życzeniami do kościoła. Młodej pary już nie było, zostały tylko
płatki. Wokół cisza. Byłem sam i było mi z tym dobrze.
Wiśniowy sad
pobudzał moją wyobraźnię. Z początku przebywanie w nim traktowałem z nabożną
ostrożnością. Wkraczałem w piękny, ale obcy mi świat. Z czasem jednak oswajałem
się z otoczeniem bieli, bzyczących owadów, szumem kwietnych gałązek. Oddychałem
pełną piersią i cieszyłem się radością dziecięcą, bo przecież byłem małym
chłopcem. Wówczas chciało mi się tańczyć i skakać, biegać wzdłuż szpaleru
białych drzewek. Błękitny nieboskłon rozpościerał nade mną swój cudowny
baldachim. Słońce przygrzewało i zmuszało moje powieki do nieustannego zmrużenia.
Byłem szczęśliwy.
Zawsze jednak
przychodził ten najgorszy moment. Niebo robiło się granatowe, a wietrzyk
bardziej chłodny. Musiałem wracać, bo małym jak pestka chłopcom nie wolno było zostawać
na noc w sadzie. Noc mogła zmienić to miejsce w upiorny koszmar, a ja nie
chciałem, żeby mi się to później śniło.
Rozstawaliśmy
się więc, ja i wiśniowe drzewka, mówiąc sobie do zobaczenia za rok. Każde z nas
znikało i zanurzało się w swoim dojrzewaniu.
Komentarze
Prześlij komentarz