KWITNĄCE WIŚNIE

Mikro opowieści 

KWITNĄCE WIŚNIE

 

 Kiedy byłem jeszcze małym chłopcem, takim malutkim zupełnie jak pestka wiśni jeździłem co roku z rodzicami wczesną wiosną daleko za miasto, na prawdziwą wieś. Z dala od głównej drogi, tam gdzie nie było żadnego sklepu, a autobus pojawiał się tylko dwa razy na dzień stało duże gospodarstwo. Wielkie obejście z pstrokatymi kwiatkami przed gankiem, ogromną jak osiedlowe boisko stodołą i starym psem, który warczał na dzieci. Siwy gospodarz wychodził przed dom i wyciągał na nasze powitanie szorstką od pracy dłoń. Pachniał wsią i wszystkim tym, co go otaczało. Rodzice znikali z gospodarzem w domu, a ja zostawałem sam na podwórku. Choć otoczenie gwarne było od odgłosu przeróżnych stworzeń i kuszące mnóstwem zakamarków, wraków starych maszyn oraz licznych drzwiczek do zagród i komórek nie pociągało mnie aż tak bardzo. Bowiem to, co najbardziej mnie ciekawiło znajdowało się za tą wielką stodołą. Rozległy sad pełen kwitnących wiśniowych drzew.

Aby dotrzeć do sadu trzeba było się wpierw zanurzyć w czeluść stodoły. Kilka sekund niespokojnej podróży przez ciemny, wionący mokrą słomą i obornikiem korytarz, aby dojść do drewnianych drzwi, które z trudem otwierały się na cudowny świat wielkiego sadu. To on był tym, co mnie tak bardzo pociągało w wyprawie na wieś. Ponad dwa hektary niewysokich drzewek wiśniowych stojących w równych szpalerach niczym armia huzarów gotowych do wojskowej musztry. Sad wydawał mi się wówczas nieskończenie wielkim polem, które zdawało się nie mieć końca. Ja taki malutki wobec takiego ogromu.

Drewniane drzwi stodoły otwierały mi przejście do innego wymiaru przestrzeni, barw i zapachu. Kwitnący wiśniowy sad na tle wiosennego nieba był jak obraz z bajki. Przytłaczał swoją bielą kontrastującą z otoczeniem. Biały kolor odrywał się od niebieskiego nieba, zielonej ziemi, ciemnych konarów drzew. Tworzył jedyny i niepowtarzalny w ciągu roku impresyjny pejzaż będący portretem wczesnej wiosny. Tęskniłem za tym obrazem gdy kończyła się zima i nie mogłem doczekać się wyjazdu na wieś. A kiedy wyjazd się ziszczał biegłem do sadu kuszony chęcią popatrzenia na pokryte białymi kwiatami gałązki.

Spacerując pomiędzy drzewkami puszczałem wodze mojej fantazji i wymyślałem sobie, że uczestniczę w wielkim balu, na który zostałem proszony. Udekorowane wiśniowym kwieciem gałązki zdawały się opadać ku ziemi niczym welon panny młodej. Pod wpływem tej wizji to, co z daleka wydawało mi się armią huzarów przeistaczało się w orszak ślubny. Drzewka owocowe przywdziewały godową szatę i stojąc w szpalerze czekały na pierwszy takt muzyki, by ruszyć naprzód w tanecznym pochodzie poloneza. Czułem się zauroczony i trochę jakby onieśmielony. Oto ja maluszek stoję pośród tego orszaku sam jeden, a owe przystrojone drzewka kuszą mnie jak młode panny na wydaniu. Wydawało mi się, że szepcząc między sobą obgadują mnie, naśmiewają się z mojego zawstydzenia i niedojrzałości. Dlatego bałem się wchodzić głębiej w sad i tak naprawdę nigdy nie dotarłem do jego skraju.

Zdarzało się, że lekki powiew zachodniego wietrzyku strącał delikatne płatki kwiatów, a te wirując w tanecznych pląsach padały na ziemię i tworzyły weselny kobierzec na trawie. Szedłem po nim ostrożnie jak spóźniony gość, który nie zdążył z życzeniami do kościoła. Młodej pary już nie było, zostały tylko płatki. Wokół cisza. Byłem sam i było mi z tym dobrze.  

Wiśniowy sad pobudzał moją wyobraźnię. Z początku przebywanie w nim traktowałem z nabożną ostrożnością. Wkraczałem w piękny, ale obcy mi świat. Z czasem jednak oswajałem się z otoczeniem bieli, bzyczących owadów, szumem kwietnych gałązek. Oddychałem pełną piersią i cieszyłem się radością dziecięcą, bo przecież byłem małym chłopcem. Wówczas chciało mi się tańczyć i skakać, biegać wzdłuż szpaleru białych drzewek. Błękitny nieboskłon rozpościerał nade mną swój cudowny baldachim. Słońce przygrzewało i zmuszało moje powieki do nieustannego zmrużenia. Byłem szczęśliwy.

Zawsze jednak przychodził ten najgorszy moment. Niebo robiło się granatowe, a wietrzyk bardziej chłodny. Musiałem wracać, bo małym jak pestka chłopcom nie wolno było zostawać na noc w sadzie. Noc mogła zmienić to miejsce w upiorny koszmar, a ja nie chciałem, żeby mi się to później śniło.

Rozstawaliśmy się więc, ja i wiśniowe drzewka, mówiąc sobie do zobaczenia za rok. Każde z nas znikało i zanurzało się w swoim dojrzewaniu.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

PIEŚŃ DO LUDOLFINY 3,141592653589

GWIAZDKA W PRASOWEJ

ŻYWA PAMIĘĆ MIEJSCA