POMIĘDZY SNEM A PRZEBUDZENIEM
Pomiędzy snem a przebudzeniem
,,Sen, który mię trapił w nocy i
obudził, był wykładnikiem lęku. Nawrotem czasu, który powinien być zabroniony
naturze, ujrzałem siebie takim, jakim byłem, gdy miałem lat piętnaście i
szesnaście...”
Początek
nietoperze spadają z łóżka
- wylatują przez sufit
przestraszony szukam po
omacku
resztek drugiej strony
nie mam jednej nogi...
kuśtykam boso do lustra
kalecząc stopę o rześkość
poranka
zwiędłymi palcami bezwładnie
ugniatam usta na kształt
twarzy
zakładam płaszcz
półcienie szpetnego jego
oblicza
obwisają wszystkim
wczorajszym
już nieżywym
dotykam klamki
jeszcze w drzwiach spoglądam
na siebie
wyrwany
czy wskrzeszony
Chłopiec
Stopy – każda w swoją stronę
pielgrzymi przekorni na
drodze rozpiętej
między łóżkiem a przystankiem autobusu
szukają w kałuży prawd wiary
dłonie małe niekoniecznie jeszcze chętne
do współpracy w obejmowaniu troski
o pomyślność tworzenia chwili
rzucają kamienie na złość czystej myśli
tylko oddech szybszy
zimny w styczniu gwałtowny w maju
czasem przykry dla innych
nienawistne
spojrzenia ulicy
niełatwo być chłopcem
na początku świata
Pierwszy lot
Tato uczył mnie
latać
zbierał gęsie
pióra kleił do ramion
synu patrz
kasztany kwitną już czas
pisałem
zmyślone strofy kolejny wiersz
niezgrabny jak
brzydkie kaczątko
stawałem na
palcach dachu domu
otwierałem usta
z zachwytu płakałem
synu patrz
wieża kościoła już czas
pierwszy lot
upadek
gdy leciałem
bezwiednie w dół
ufna dłoń mnie
dźwignęła
spojrzałem w
górze była twarz
małego
człowieczka
mój Tato
Poznanie
wyszedłem więc na świat
i nazwałem
łóżko moim domem
słońce przyjacielem
kałuży dałem imię oceanu niepokoju
by zwodować pierwszy statek
obciążony wzorami z fizyki
określiłem zależność pomiędzy uśmiechem
a lotem koszącym ptaka na niebie
między kroplą deszczu na oknie
a ilością zużytego papieru w kratkę
stałem długo na skrzyżowaniu
trudząc się opisaniem praw wyboru
prawdopodobieństwa istnienia przeznaczenia
zmierzyłem długość dżdżownicy
odporność karalucha
na ciężar właściwy podeszwy kozaka
próbowałem uszeregować czas
nazywając kolejny dzień innym kolorem
chwile zapisywałem niczym
protokół z doświadczenia
dumny ze swej pracy
próżno czekałem
na wystawienie oceny
Galaktyka
Po drugiej stronie ulicy kończy się nasza galaktyka
kawałek drogi mlecznej z dziurami w asfalcie
gwiezdny pył unosi się ku Słońcu
dwóch kosmitów orbitujących przy piwie
wciera się w czarną bramę znikają
w czasoprzestrzeni
kolega odpalił papierosa splunął na Ziemię
śmiał się że Komety obcinają warkocze
i biegają w krótkich spódniczkach
siwy Karzeł patrząc z okna
gasi światło latarni
zastyga
Podróż z małego w duże
Już dłoń przebita boleśnie
jak pędy młodej trawy
ku pełnopłucnej przestrzeni
rodzi z myśli nowe
Ciebie
na miarę właściwej chwili
szczęśliwej
może
powstajesz niepowtarzalny
obdarzony samoistną interpretacją
- popatrz jak wszystko dookoła
jaki ruch wewnątrz
mikroskopijnych spraw i interesów
to właśnie otoczenie
twoje uwikłane cierpienie doczesne
teraz Ty śmiało
potrafisz stawiać kroki
zadawać pytania
zamęczać
wzbudzać litość
idziesz w czas przebywania
długo daleko
nikt nie poda Tobie
bezinteresownie ręki
Ogród
Zbuduję ogród
z jednego wiersza
spojrzenia ukradkiem
nocy złudzeniem nasiąkniętej
w przestrzeni świadomości
na tyłach chłodnych poranków
z których powstaję
zamknę go w dłoniach
mocno by chwila przypadkiem
nie wyciekła
przez szpary zapomnienia
Szafa
Rankiem
może wstanę
wyjrzę poza łóżko
schowam gwiazdy do miski
wywieszę słońce na sznurze
do prania
nie wzrusza mnie już żaden
ból
amputowany mięsień serca
naprawdę jestem szafą
nadżartą przez sen
dobrze by teraz
promień słońca
zajrzał do mego
wnętrza
Z cyklu: Tobie
Sny
Śnią mi się czasem kasztany
uśmiechnięte jak Twoje usta
wpadają przez okno
z blaskiem nagłego słońca
kładą się cieniem w drewnie
podłogi
tuż pod twoim łóżkiem
milczą upojone błogością
jakby zapomniały o
przemijaniu
Ty we mnie
rzucone na dno przepastnej kieszeni
sobie
niebu
wodzie
by sen wreszcie przyszedł
słońce zasnęło
komu
bo c i ę ż k i e
dźwigać nie
mogę
chyba je zrzucę
jak górskie kamienie
Myśl o tobie
Myśl o tobie przed słońca zgaśnięciem
schowana dyskretnie w pudełko zapałek
mruczy jak kot znika z kolejną falą
delikatnie wygładza zmęczone powieki
w morza zaśnięciu
na piasku nakreślone imię
zdążyła porwać nisko lecąca mewa
uniosła pod skrzydłami ostatni oddech
miejsca na końcu świata
tak mi się zdawało
bo wiatr zakręcił w głowie pijany
i wspomnienie rozsypało się
niczym podarte kartki
Milczenie
czas uciekał w ziarenkach
ty stałaś
cała noc i pół
kosmiczny bez-ruch
milczałem
bałem się
że za jednym dotknięciem
znikniesz za firmamentem słowa
Sen majowy
Poczułem - byłaś
spojrzenie jak słowo nadbiegło
wiedziałem że to dla mnie
właśnie teraz gdy ramion mi brakło
twoje ramiona zapach wieczoru
delikatny jak motyl
siadł tobie na skrzydłach
księżyc z piosenki błyszczał
w oczach jak niebo
one się śmiały
szkoda tylko
że tego nie pamiętam
Błękit
Twoje oczy są fragmentem nieba
w którym zagnieździł się głos ptaka
czemu nie czułem z nich wiatru
przestrzeni kraju pod skrzydłami
zamieszkałego przez bogów
twoje oczy
nim wstałem
zasnęły w błękicie
Deszcz
Każdy deszcz mi ciebie przypomina
bo jest jednaki dla nas oddalonych
rozmokłych w miękkim plusku
z osobna liczymy błyskawice
jak wróżbę na jutro
szukając w rozbłysku twarzy
drążąc w odbiciu kropli
oblicze nadchodzącego snu
kładę pocałunki na szybie twoich ust
M
Znów przyszłaś do mnie
z niedomkniętej szuflady
z niedopatrzonego miejsca
w obojętnym spojrzeniu
biała jak kartka papieru
- nawet nie zdążyłem usnąć
nieoczekiwanie
skurcz zamyka mi oczy
a ty każesz sięgnąć
po nieme już pióro
i skreślić tych parę słów
HOMO VIATOR
poniedziałek - ból
ranek dnia stworzenia
drobne
ruchy kreślone w bezładzie
próbują
zatrzymać cieknący strach
pęczniejąc
rozsadza
bezsilność
rodzi ból
nieudolność
lęka się cienia w lustrze
trzeba
wyjść
wtorek-ufność
modlitwa
chaotyczna z biegu
w
imię czego
ile
w nas pychy aby ufać
zrzucić
z siebie wszystko
na
barki kilku słów
zaklętych
w ciszę
środa - wolność
wolność – napis na rozstaju
przed
siebie bez początku
końca
róży wiatrów
siedząc
na kamieniu patrzymy
na
mijające wozy
czekając
na okazję
czwartek - nadzieja
pomiędzy snem a przebudzeniem
istnieje
przestrzeń zażartej walki
ukrytych
pragnień a tym co nam pisane
tylko
paranoicy wychodzą z niej zwycięsko
a
jednak codziennie
zasypiamy
z tą samą nadzieją
piątek - niepokój
szukamy dróg na skróty
uciekamy
przez dziurę w płocie
po
drugiej stronie
powierzchowność
nie
przynosi błogosławieństwa ramion
sobota - wiara
człowiek z sercem
wierzy kasztanowej alei
krokom
znad przeciwka
spojrzenie
w pustym oknie
niknący
ślad w bramie każe mu stanąć
łyknąć
parę kropli deszczu
niedziela-pokora
każdy
dzień jak chleb powszedni
jest
darem a my lękamy się
że
kiedyś go zabraknie
Niedobranoc
W szaleństwie sztormu wtapiam się
w nadpływający masyw kołdry
nim zatoną światła
postać w lustrze mówi
że nie zostanę tu długo
dlatego tonę każdego wieczoru
przed gwałtownym spożywaniem
wyschniętego kawałka doczesności
w ciemności rozmaczam pączkujące
lęki ukryte w kałuży za plecami szafy
niedomkniętej z powodu zdarzeń
uciekających przed rachunkiem
w prostej kalkulacji:
- nie zrobiłem nic
przemieszczam się
w różnych niewypowiedziach
wyznaczonych bezprawnie brzegami łóżka
teraz nie muszę śnić
zagubiłem
poczucie wzajemnego przenikania
nie było mi potrzebne
już
czerpię brzemię zniechęconego
w niedołężności końca nocy
bez walki zastanawiam się
mogę wstać
Toast
Kieliszek wypełniła moc
wiatru przeciwnego
w oczekiwaniu na przypadek
toast spłodzony nieskromnie
nie przybrał znaku barwnego
przekłamania
nadchodzącej nocy
- trzeba było przełknąć od
razu
nie oglądając się za okno
całą pełnię
nie mogłem
niedokończone słowo krztusiło
ciężarem
zbyt wielkim w pustych
kieszeniach marynarki
nie było gwiazd na niebie
jak zwykle
nic się nie stało
Myśli zupełnie zielone
Czasami mam myśli
zupełnie zielone
pozwalam im skakać trochę
poszaleć na podwórku
dzieci kochane
zamykam oczy
wchłaniam czasu aromat
niech siądą na ławce
nieco odpoczną
wymęczone pamięcią
otwieram okno
wietrzę wczorajsze bycie
wypuszczam słońce na dziś
patrzę z dumą na ogród
kwitnie
Wiosna w kieszeni
Na drobnych kartkach papieru
sadzę niedojrzałe słowa
o poranku szedłem koło zoo
zbierałem nadzieję do torby pod ramię
przez słomkę sączyłem promienie
pierwsze ale smaczne
zginam drobne kartki papieru
by zakopać je w kieszonce
podlewam je uśmiechem
czekam
Artysta na
niebie
Ponaddźwiękowiec rozciął
na dwie połówki jabłka sklepienie świata
darmowy wernisaż dla wracających z pola
mały jak pestka artysta z przypadku
wzniecił bałagan w odwiecznym porządku
Michał Anioł ze skrzydłami
pomieszał szyki niebiańskim ptakom
co zapóźnione wracają z ziemi na noc do raju
Fidiasz spoglądał z niedowierzaniem
że tak świętokradzko można rzeźbić w chmurach
Za piętnaście dwunasta
Tyle dnia naczętego
niedokończone słowo
utopione w spojrzeniu
przelotne
myśl porzucona przez tramwaj
na moście
zdyszane pogonie za rogiem
zupełnie niechcący łyk wina
zgubione gdzieś w nocy
trzy bardzo ważne kartki
papieru
nagle w mieście
pod wieżą kościoła
niby zwyczajnie jak co dzień
jednak z zaskoczenia
z zupełnego braku wyczucia
za piętnaście dwunasta
dwie strony świata
z
drzewa zerwana
ucieczka
za cień własny
zuchwały włóczęga
krok powrotu w ciało zmęczenia
nie skropione wodą święconą
tragarz
wahanie
jak ból ostre
niespokojne
pozbawione
wewnętrznego czasu
za
piętnaście dwunasta
ani
kroku więcej
krzyk
wyrwany
cisza
zlękniona
nieudacznik
stchórzył
za
piętnaście dwunasta
Dom Kolegi A.
Dzień się kończy
zamyka w szufladzie ze starymi kasetami
miesza łyżeczką w pustej szklance
dzwoniąc na nieszpory i ucieka
jak przestępca pod łóżko
bojąc się wychylić przed zapytaniem
lekko szurając po podłodze
na krzesłach zasiada cisza
tylko pół zdania niepotrzebnie
eksploduje z końca stołu
i wisi na przekrzywionym wieszaku
tytoniowe firanki
zasłaniają słońce
przepuszczają deszcz
czyjeś oczy wiszą za szybą
dopóki nie zastukają drzwi
wtedy wiem
trzeba iść
obcy mnie nie lubią
Potop
Trzeci dzień pada
bez powodu deszcz
osaczył nas w domu wczasowym
zapuścił wpierw smutek
dreszcz milczenia w kolorze
kolejnej torebki od herbaty
kiedy skończyły się słowa
wszystkie gry w karty
ostatni papieros zasmakował nudą
wsłuchani w nerwowe drgania
lokalnej stacji radia
już nie udajemy
papierowe okręciki z gazety
wyruszają w błagalny rejs
wczoraj skończyły się krzyżówki
Światło
Ktoś rozłożył na łące mleczną chustę
jak lustro odbijającą
pokropione oblicze nocy
światło które
mnie niosło
nie było jasnością
lecz wybitą szybą w ciemności
po cieniach drzew spacerował szept
a mnie wydawało się że pod kamieniem
rozpościera się niezgłębiona przestrzeń westchnienia
Radość
Niespokojna toń
zamącona cisza
fale wypływają jak sygnały
czasami wracają odbite
czasami giną w bezkresie
Les Salins
Noc na plaży bezsnu
przystań dzieci marzycieli
każde z nich z osobna
w
nadpływającej fali
topi swój nadmiar
klęcząc błagalnie na piasku
wsłuchani w ciemności głębin
łapią w siatki
zapomniane wołania
tupiąc bosymi
stopami
przenikają ukradkiem
wąskie uliczki
szukając odległych pragnień
półksiężyc
jest ich drogą
a oni
wciąż przybywają
czekając świtu
jak
zbawienia
Anioł Stróż
Sfrunął cicho
nienamacalnie dla ciała
przysiadł na krześle niewygodnie
bez pytania skargi zażalenia
udając cień ulatujących pomysłów
patrzył przez ramię wnosząc w powietrzu
kurz za rozbudzonymi ćmami
już natchniony chęcią tworzenia
zwolnił ruch opuścił skrzydła
starał się słuchać
bez skutku
brzęcząca mucha ukradła uwagę
wpatrzony w zegar żujący leniwie
kawałek po kawałku
miał czas za nic
otworzył książkę bez liter
popchnął wiatr leniwie
za oknem na tyczkach
aż do zachodu
mały człowiek gonił słońce
patrząc na jego poczynania
spokojnie oparł głowę o stół
zasnął
Przeznaczenie
Ciemność
na drodze
biegnie tu teraz
Dlaczego
moment w wymiarze czasu
dwie prostopadłe na wykresie
przecięcie w punkcie
zero-zero
Stół na poły
Zasiadłem przy na poły
zamieszkałym stole
jeszcze nieostygły wchłonięty
oddalony od twego zimna
o całe kraje gór i niebiosów
długo czekając w kolejce na odważenie
wczoraj jeszcze brnąc po kolana
w niemocy dotarcia
teraz napędzony kilkoma głębszymi
refleksjami język nagle
stał się naszą własnością
na przekór przerażającym mlaskaniom
kilku znad-przeciwka
podniebień
w stronę znikającego sufitu bez końca
przemieszczał się oprawiony w ramki
zeszłoroczny klucz gęsi
uciekał przed osamotnieniem
i poczułem przemarznięcie
do głębi pragnienia powrotu
po prostu zamilkłem
zostawiając cię przy na poły
nieskonsumowanym stole
***
Usłyszałem szept
blisko za filarem
świat uciekł spod stóp
wypełniła mnie cisza
wydawało mi się
że jestem już
martwy
***
Kiedyś odnajdę wołanie
na przydrożnym słupie
na krzyżu
w spojrzeniu
może
wiatr je poniesie
w głębokie przestrzenie
albo zaplącze w liście dzikiego krzewu
teraz
myśli pokrojone jak plasterki sera
trawię w milczeniu
przechodzę obok człowieka
znikam w oddaleniu
W nadziei na
Zastukałem do Niego
pewnego lata
gdzieś nad chmurami pełnymi ptaków
natrętnych komarów
w ciszy samej w sobie
zmęczony wędrowaniem zasiadłem
but uwierał kamieniem
nie do znoszenia
echo rozniosło po wodzie
błagalne spojrzenie oczy uniesione
jak gdyby nagle miało padać
parasola nie miałem
opatulony w chuderlawą nadzieję
schowałem głowę głęboko
czekając choćby
na otwarcie szpary
Komentarze
Prześlij komentarz