POMIĘDZY SNEM A PRZEBUDZENIEM

Pomiędzy snem a przebudzeniem

    

,,Sen, który mię trapił w nocy i obudził, był wykładnikiem lęku. Nawrotem czasu, który powinien być zabroniony naturze, ujrzałem siebie takim, jakim byłem, gdy miałem lat piętnaście i szesnaście...”

                                                                                                W. Gombrowicz ,,Ferdydurke”

 

Zbiór wierszy opublikowanych w czasopiśmie ,,Protokół kulturalny" 



Początek

 

Rodzę się bólem ze snu dziurawy

 

nietoperze spadają z łóżka

- wylatują przez sufit

przestraszony szukam po omacku

resztek drugiej strony

 

nie mam jednej nogi...

 

kuśtykam boso do lustra

kalecząc stopę o rześkość poranka

zwiędłymi palcami bezwładnie

ugniatam usta na kształt twarzy

 

zakładam płaszcz

półcienie szpetnego jego oblicza

obwisają wszystkim wczorajszym

już nieżywym

 

dotykam klamki

jeszcze w drzwiach spoglądam

na siebie

 

wyrwany

czy wskrzeszony

 

   

 

Chłopiec

 

Stopy – każda w swoją stronę

pielgrzymi przekorni na drodze rozpiętej

między łóżkiem a przystankiem autobusu

szukają w kałuży prawd wiary

 

dłonie małe niekoniecznie jeszcze chętne

do współpracy w obejmowaniu troski

o pomyślność tworzenia chwili

rzucają kamienie na złość czystej myśli

 

tylko oddech szybszy

zimny w styczniu gwałtowny w maju

czasem przykry dla innych

 

nienawistne spojrzenia ulicy

niełatwo być chłopcem

na początku świata

                       

    

 

 

Pierwszy lot

 

Tato uczył mnie latać

zbierał gęsie pióra kleił do ramion

synu patrz kasztany kwitną już czas

 

pisałem zmyślone strofy kolejny wiersz

niezgrabny jak brzydkie kaczątko

stawałem na palcach dachu domu

otwierałem usta z zachwytu płakałem

synu patrz wieża kościoła już czas

 

pierwszy lot

upadek

 

gdy leciałem bezwiednie w dół

ufna dłoń mnie dźwignęła

spojrzałem w górze była twarz

małego człowieczka

mój Tato

 

 

 

  Poznanie


 W szkole kazano definiować

 wyszedłem więc na świat

 i nazwałem łóżko moim domem

słońce przyjacielem

kałuży dałem imię oceanu niepokoju

by zwodować pierwszy statek

obciążony wzorami z fizyki

 

określiłem zależność pomiędzy uśmiechem

a lotem koszącym ptaka na niebie

między kroplą deszczu na oknie

a ilością zużytego papieru w kratkę

 

stałem długo na skrzyżowaniu

trudząc się opisaniem praw wyboru

prawdopodobieństwa istnienia przeznaczenia

 

zmierzyłem długość dżdżownicy

odporność karalucha

na ciężar właściwy podeszwy kozaka

wyważyłem gram wódki

 

próbowałem uszeregować czas

nazywając kolejny dzień innym kolorem

chwile zapisywałem niczym

protokół z doświadczenia

 

dumny ze swej pracy

próżno czekałem

na wystawienie oceny

 

 

  

Galaktyka

 

Po drugiej stronie ulicy kończy się nasza galaktyka

kawałek drogi mlecznej z dziurami w asfalcie

gwiezdny pył unosi się ku Słońcu

 

dwóch kosmitów orbitujących przy piwie

wciera się w czarną bramę znikają

w czasoprzestrzeni

 

kolega odpalił papierosa splunął na Ziemię

śmiał się że Komety obcinają warkocze

i biegają w krótkich spódniczkach

siwy Karzeł patrząc z okna

gasi światło latarni

zastyga

 

 

Podróż z małego w duże

 

Już dłoń przebita boleśnie

jak pędy młodej trawy

ku pełnopłucnej przestrzeni

rodzi z myśli nowe

Ciebie

na miarę właściwej chwili

szczęśliwej

może

 

powstajesz niepowtarzalny

obdarzony samoistną interpretacją

- popatrz jak wszystko dookoła

jaki ruch wewnątrz

mikroskopijnych spraw i interesów

to właśnie otoczenie

twoje uwikłane cierpienie doczesne

 

teraz Ty śmiało

potrafisz stawiać kroki

zadawać pytania

zamęczać

wzbudzać litość

idziesz w czas przebywania

długo daleko

 

nikt nie poda Tobie 

bezinteresownie ręki

 

 

Ogród

 

Zbuduję ogród

z jednego wiersza

spojrzenia ukradkiem

nocy złudzeniem nasiąkniętej

w przestrzeni świadomości

na tyłach chłodnych poranków

z których powstaję

 

zamknę go w dłoniach

mocno by chwila przypadkiem

nie wyciekła

przez szpary zapomnienia

 

 

 

Szafa

 

Rankiem

może wstanę

wyjrzę poza łóżko

schowam gwiazdy do miski

wywieszę słońce na sznurze do prania

nie wzrusza mnie już żaden ból

amputowany mięsień serca

naprawdę jestem szafą

nadżartą przez sen

dobrze by teraz

promień słońca

zajrzał do mego

wnętrza

 

 

Z cyklu: Tobie

 

    Sny

Śnią mi się czasem kasztany

uśmiechnięte jak Twoje usta

 

wpadają przez okno

z blaskiem nagłego słońca

kładą się cieniem w drewnie podłogi

tuż pod twoim łóżkiem

 

milczą upojone błogością

jakby zapomniały o przemijaniu

 

 

Ty we mnie

         Komu me słowa o Tobie

rzucone na dno przepastnej kieszeni

sobie

niebu

          wodzie

         by sen wreszcie przyszedł

         słońce zasnęło

komu  bo  c i ę ż k i e

dźwigać nie mogę

chyba je zrzucę

jak górskie kamienie

 

 

                Myśl o tobie

Myśl o tobie przed słońca zgaśnięciem

schowana dyskretnie w pudełko zapałek

mruczy jak kot znika z kolejną falą

delikatnie wygładza zmęczone powieki

w morza zaśnięciu

 

na piasku nakreślone imię

zdążyła porwać nisko lecąca mewa

uniosła pod skrzydłami ostatni oddech

miejsca na końcu świata

 

tak mi się zdawało

bo wiatr zakręcił w głowie pijany

i wspomnienie rozsypało się

niczym podarte kartki

  

     Milczenie

 Niebo nie pękło na dwoje

czas uciekał w ziarenkach

ty stałaś

 

cała noc i pół

kosmiczny bez-ruch

milczałem

 

bałem się

że za jednym dotknięciem

znikniesz za firmamentem słowa

 


    Sen majowy

Poczułem - byłaś

spojrzenie jak słowo nadbiegło

wiedziałem że to dla mnie

właśnie teraz gdy ramion mi brakło

twoje ramiona zapach wieczoru

delikatny jak motyl

siadł tobie na skrzydłach

księżyc z piosenki błyszczał

w oczach jak niebo

one się śmiały

 

szkoda tylko

że tego nie pamiętam

 

 


                         Błękit

Twoje oczy są fragmentem nieba

w którym zagnieździł się głos ptaka


czemu nie czułem z nich wiatru

przestrzeni kraju pod skrzydłami

zamieszkałego przez bogów

 

twoje oczy

nim wstałem

zasnęły w błękicie

 

 

 

    Deszcz

Każdy deszcz mi ciebie przypomina

bo jest jednaki dla nas oddalonych

rozmokłych w miękkim plusku

 

z osobna liczymy błyskawice

jak wróżbę na jutro

szukając w rozbłysku twarzy

 

drążąc w odbiciu kropli

oblicze nadchodzącego snu

kładę pocałunki na szybie twoich ust

 

 

    M

 Znów przyszłaś do mnie

z niedomkniętej szuflady

z niedopatrzonego miejsca

w obojętnym spojrzeniu

biała jak kartka papieru

 - nawet nie zdążyłem usnąć

nieoczekiwanie

skurcz zamyka mi oczy

a ty każesz sięgnąć

po nieme już pióro

i skreślić tych parę słów



--------------------------- ----------------------- 


HOMO VIATOR

 

poniedziałek - ból

ranek dnia stworzenia

drobne ruchy kreślone w bezładzie

próbują zatrzymać cieknący strach

pęczniejąc rozsadza

bezsilność rodzi ból

nieudolność lęka się cienia w lustrze

trzeba wyjść

 

wtorek-ufność

modlitwa

chaotyczna z biegu

w imię czego

ile w nas pychy aby ufać

zrzucić z siebie wszystko

na barki kilku słów

zaklętych w ciszę

 

środa - wolność

wolność – napis na rozstaju

przed siebie bez początku

końca róży wiatrów

siedząc na kamieniu patrzymy

na mijające wozy

czekając na okazję

 

czwartek - nadzieja

pomiędzy snem a przebudzeniem

istnieje przestrzeń zażartej walki

ukrytych pragnień a tym co nam pisane

tylko paranoicy wychodzą z niej zwycięsko

a jednak codziennie

zasypiamy z tą samą nadzieją

 

piątek - niepokój

szukamy dróg na skróty

uciekamy przez dziurę w płocie

po drugiej stronie

powierzchowność

nie przynosi błogosławieństwa ramion

 

sobota - wiara

człowiek z sercem

wierzy kasztanowej alei

krokom znad przeciwka

spojrzenie w pustym oknie

niknący ślad w bramie każe mu stanąć

łyknąć parę kropli deszczu

 

niedziela-pokora

każdy dzień jak chleb powszedni

jest darem a my lękamy się

że kiedyś go zabraknie



 

Niedobranoc
 

W szaleństwie sztormu wtapiam się

w nadpływający masyw kołdry

nim zatoną światła

postać w lustrze mówi

że nie zostanę tu długo

dlatego tonę każdego wieczoru

przed gwałtownym spożywaniem

wyschniętego kawałka doczesności

 

w ciemności rozmaczam pączkujące

lęki ukryte w kałuży za plecami szafy

niedomkniętej z powodu zdarzeń

uciekających przed rachunkiem

w prostej kalkulacji:

- nie zrobiłem nic

 

przemieszczam się

w różnych niewypowiedziach

wyznaczonych bezprawnie brzegami łóżka

teraz nie muszę śnić

zagubiłem

poczucie wzajemnego przenikania

nie było mi potrzebne

już

 

czerpię brzemię zniechęconego

w niedołężności końca nocy

bez walki zastanawiam się

 

mogę wstać

 


 

Toast

 

Kieliszek wypełniła moc

wiatru przeciwnego

w oczekiwaniu na przypadek

toast spłodzony nieskromnie

nie przybrał znaku barwnego przekłamania     

nadchodzącej nocy

- trzeba było przełknąć od razu

nie oglądając się za okno całą pełnię

 

nie mogłem

niedokończone słowo krztusiło ciężarem

zbyt wielkim w pustych kieszeniach marynarki

 

nie było gwiazd na niebie

jak zwykle

nic się nie stało

 


Myśli zupełnie zielone

 

Czasami mam myśli

zupełnie zielone

pozwalam im skakać trochę

poszaleć na podwórku

dzieci kochane

 

                   zamykam oczy

                   wchłaniam czasu aromat

                   niech siądą na ławce

                   nieco odpoczną

       wymęczone pamięcią

 

otwieram okno

wietrzę wczorajsze bycie

wypuszczam słońce na dziś

patrzę z dumą na ogród

  kwitnie

 

  

Wiosna w kieszeni

 

Na drobnych kartkach papieru

sadzę niedojrzałe słowa

 

o poranku szedłem koło zoo

zbierałem nadzieję do torby pod ramię

przez słomkę sączyłem promienie

pierwsze ale smaczne

 

zginam drobne kartki papieru

by zakopać je w kieszonce

podlewam je uśmiechem

czekam

 

 

 

Artysta na niebie

 

Ponaddźwiękowiec rozciął

na dwie połówki jabłka sklepienie świata

darmowy wernisaż dla wracających z pola

 

mały jak pestka artysta z przypadku

wzniecił bałagan w odwiecznym porządku

Michał Anioł ze skrzydłami

pomieszał szyki niebiańskim ptakom

co zapóźnione wracają z ziemi na noc do raju

 

Fidiasz spoglądał z niedowierzaniem

że tak świętokradzko można rzeźbić w chmurach

 

 

Za piętnaście dwunasta

 

Tyle dnia naczętego

niedokończone słowo

utopione w spojrzeniu przelotne

myśl porzucona przez tramwaj na moście

zdyszane pogonie za rogiem

zupełnie niechcący łyk wina

zgubione gdzieś w nocy

trzy bardzo ważne kartki papieru

 

nagle w mieście

pod wieżą kościoła

niby zwyczajnie jak co dzień

jednak z zaskoczenia

z zupełnego braku wyczucia

za piętnaście dwunasta

dwie strony świata

 

z drzewa zerwana

ucieczka za cień własny

zuchwały włóczęga

krok powrotu w ciało zmęczenia

nie skropione wodą święconą

tragarz

 

wahanie jak ból ostre

niespokojne

pozbawione wewnętrznego czasu

za piętnaście dwunasta

ani kroku więcej

 

krzyk wyrwany

cisza zlękniona

nieudacznik stchórzył

za piętnaście dwunasta

 

  

Dom Kolegi A.

 

Dzień się kończy

zamyka w szufladzie ze starymi kasetami

miesza łyżeczką w pustej szklance

dzwoniąc na nieszpory i ucieka

jak przestępca pod łóżko

bojąc się wychylić przed zapytaniem

 

lekko szurając po podłodze

na krzesłach zasiada cisza

tylko pół zdania niepotrzebnie

eksploduje z końca stołu

i wisi na przekrzywionym wieszaku

 

tytoniowe firanki

zasłaniają słońce

przepuszczają deszcz

czyjeś oczy wiszą za szybą

dopóki nie zastukają drzwi

wtedy wiem

trzeba iść

obcy mnie nie lubią

  

 

Potop

 

Trzeci dzień pada

bez powodu deszcz

osaczył nas w domu wczasowym

 

zapuścił wpierw smutek

dreszcz milczenia w kolorze

kolejnej torebki od herbaty

 

kiedy skończyły się słowa

wszystkie gry w karty

ostatni papieros zasmakował nudą

 

wsłuchani w nerwowe drgania

lokalnej stacji radia

już nie udajemy

 

papierowe okręciki z gazety

wyruszają w błagalny rejs

wczoraj skończyły się krzyżówki

 

 

Światło

 

Ktoś rozłożył na łące mleczną chustę

jak lustro odbijającą

pokropione oblicze nocy

 

światło które  mnie niosło

nie było jasnością

lecz wybitą szybą w ciemności

 

po cieniach drzew spacerował szept

a mnie wydawało się że pod kamieniem

rozpościera się niezgłębiona przestrzeń westchnienia

 


Radość

 

Niespokojna toń

zamącona cisza

fale wypływają jak sygnały

czasami wracają odbite

czasami giną w bezkresie

 

 

  

                 Les Salins

 

              Noc na plaży bezsnu

         przystań dzieci marzycieli

                  każde z nich z osobna

  w nadpływającej fali

                 topi swój nadmiar

        klęcząc błagalnie na piasku

          wsłuchani w ciemności głębin

                        łapią w siatki zapomniane wołania

                           tupiąc bosymi stopami

                         przenikają ukradkiem wąskie uliczki

           szukając odległych pragnień

         półksiężyc jest ich drogą

        a oni wciąż przybywają

       czekając świtu

    jak zbawienia

 

 

Anioł Stróż

 

Sfrunął cicho

nienamacalnie dla ciała

przysiadł na krześle niewygodnie

bez pytania skargi zażalenia

udając cień ulatujących pomysłów

patrzył przez ramię wnosząc w powietrzu

kurz za rozbudzonymi ćmami

 

już natchniony chęcią tworzenia

zwolnił ruch opuścił skrzydła

starał się słuchać

bez skutku

brzęcząca mucha ukradła uwagę

 

wpatrzony w zegar żujący leniwie

kawałek po kawałku

miał czas za nic

 

otworzył książkę bez liter

popchnął wiatr leniwie

za oknem na tyczkach

aż do zachodu

mały człowiek gonił słońce

 

patrząc na jego poczynania

spokojnie oparł głowę o stół

zasnął

 

 

 

Przeznaczenie

 

Ciemność

na drodze

biegnie tu teraz


Dlaczego

twój krok mój

moment w wymiarze czasu

dwie prostopadłe na wykresie

przecięcie w punkcie

zero-zero

 

  

Stół na poły

 

Zasiadłem przy na poły

zamieszkałym stole

jeszcze nieostygły wchłonięty

oddalony od twego zimna

o całe kraje gór i niebiosów

długo czekając w kolejce na odważenie

 

wczoraj jeszcze brnąc po kolana 

w niemocy dotarcia

teraz napędzony kilkoma głębszymi

refleksjami język nagle

stał się naszą własnością

na przekór przerażającym mlaskaniom

kilku znad-przeciwka podniebień

 

w stronę znikającego sufitu bez końca

przemieszczał się oprawiony w ramki

zeszłoroczny klucz gęsi

uciekał przed osamotnieniem

 

i poczułem przemarznięcie

do głębi pragnienia powrotu

po prostu zamilkłem

zostawiając cię przy na poły

nieskonsumowanym stole

 

 



***

 

Usłyszałem szept

blisko za filarem

świat uciekł spod stóp

wypełniła mnie cisza

wydawało mi się

że jestem  już martwy

 

 

***

 

Kiedyś odnajdę wołanie

na przydrożnym słupie

na krzyżu

w spojrzeniu

może

wiatr je poniesie

w głębokie przestrzenie

albo zaplącze w liście dzikiego krzewu

teraz

myśli pokrojone jak plasterki sera

trawię w milczeniu

przechodzę obok człowieka

znikam w oddaleniu

 


W nadziei na

 

Zastukałem do Niego

pewnego lata

gdzieś nad chmurami pełnymi ptaków

natrętnych komarów

w ciszy samej w sobie

 

zmęczony wędrowaniem zasiadłem

but uwierał kamieniem

nie do znoszenia

echo rozniosło po wodzie

błagalne spojrzenie oczy uniesione

jak gdyby nagle miało padać

 

parasola nie miałem

opatulony w chuderlawą nadzieję

schowałem głowę głęboko

czekając choćby

na otwarcie szpary

 

 


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

PIEŚŃ DO LUDOLFINY 3,141592653589

GWIAZDKA W PRASOWEJ

ŻYWA PAMIĘĆ MIEJSCA