PRZYJĘCIE

 

Sławomir Stawny

PRZYJĘCIE

 

Znów znalazłem się na przyjęciu dla starych znajomych. Sobotni wieczór w oparach bigosu z młodej kapusty i wywaru z kiełbasy swojskiej ze sprawdzonego od lat sklepu mięsnego, tego oczywiście przy rynku. To miało być tradycyjne, towarzyskie przyjęcie podczas którego biała wódka zakupiona przez gospodarza ląduje zawsze w centralnym miejscu stołu, a lajtowe wino czerwone nieco wstydliwie stawiane jest zazwyczaj przez gospodynię na kredensiku z boku. Dobra kolacyjka z alkoholem dla zgranej już od lat grupy znajomych. To była już taka nasza ustalona tradycja, że każda rodzina z naszego grona, tak bez okazji, przynajmniej raz w roku, zaprasza do siebie na kolację pozostałych znajomych. Tym razem w roli gospodarzy występowali Zetowie.

Na umówioną godzinę zjawili się wszyscy zaproszeni goście. Nikt się tym razem nie spóźnił. Było nas trochę więcej niż zazwyczaj, bo Zetowie lubią od czasu do czasu dokooptować do naszego grona swoich własnych znajomych z różnych stron ich bogatego życia towarzyskiego. Siedzieliśmy więc wszyscy przy długim stole w obszernym salonie:  ja ze swoją żoną, mój najlepszy kolega Zenek ze swoją małżonką - Zenkową, Krysia z nowym - starym facetem, skromna i całkiem wyciszona koleżanka Monisia, rozgadany Wodnik Edi, rozpościerający blichtr wielkiego świata i pojawiający się jak zwykle w przelocie kuzyn Karol oraz zagadkowi sąsiedzi z parteru, czyli Roman z Andżelą. Na mój pierwszy rzut oka było to trochę egzotyczno-koktajlowe zestawienie, ale cóż… zapowiadało to na pewno ciekawy wieczór. Zetowie w każdym razie promienieli ze szczęścia.

Zety, Zenki i my stanowiliśmy starą ekipę, czyli nasz trzon towarzyski. Krysia w zasadzie też, tyle tylko, że ona wciąż przybywała na nasze spotkania w nowych konstelacjach partnerskich, tworzących, jakm to dobitnie wyraziła moja żona, coraz dziwniejsze gwiezdne ascendenty. Tym razem próbowała nas zaskoczyć przyprowadzając swojego eksfaceta sprzed bodajże dwóch sezonów, niejakiego Radzia, boksera wagi piórkowej, którego my – trzon towarzyski - między sobą nazywaliśmy Rocky Balboa. Z poprzednich spotkań wiedzieliśmy, że facet był małomówny, głównie milczący i nieokazujący większych emocji, ożywiający się jedynie w momencie, gdy ktoś nalewał alkohol do jego kieliszka. Niczym Sylwester Stalone łypał na nas teraz podejrzliwie spod swojej ciemnej grzywki opadającej mu na szerokie czoło. Do Krysi odzywał się per ,,Myszka” i od czasu do czasu wyszczerzając pożółkłe od tytoniu zęby obejmował ją za ramię stalowym uściskiem. Malutka i drobna Krysia chichotała wówczas i choć widać było, że te pieszczoty sprawiają jej więcej cierpienia niż uciechy szeptała z wymuszonym uśmiechem: „ach, ty mój wariacie”.

Najstarszy z nas wiekiem, siwiejący już kuzyn Zetów - pan Karol mieszka na stałe w stolicy. Jak wytłumaczyła nam jeszcze w korytarzu Zetowa był on akurat przejazdem w naszym mieście i wpadł z niezapowiedzianymi odwiedzinami. Akurat w sobotę i akurat wtedy, gdy Zetowie wyprawiali przyjęcie! Jak dla mnie to zadziwiający zbieg okoliczności... Przyznać jednak muszę, że obecność pana Karola bardzo mnie ucieszyła. Znałem go już od dawna, bo od czasu, do czasu zjawiał się u Zetów, przeważnie w okolicach przeróżnych świąt lub imienin. Wiedzieliśmy wszyscy, że pan Karol jest dyrektorem departamentu czegoś tam w ministerstwie. Zmieniały się rządy, nazwy ministerstwa, a on ciągle jest dyrektorem czegoś tam. Dużo podróżował służbowo przebywając w delegacjach, niestety wyłącznie krajowych. Ale dla mnie to był i tak gość z wielkiego świata. Jako bywalec salonów stołecznych zawsze miał nam coś ciekawego do opowiedzenia. I nie były to czcze przechwałki, ale wiadomości z pierwszej ręki o tym co w wielkim świecie polityki, sztuki i kultury słychać. Pan Karol nadawał zawsze naszym spotkaniom nieco światowej ogłady. Dlatego i tym razem widząc egzotyczno-koktajlowe zestawienie gości liczyłem po cichu, że jego opowieści przyciągną uwagę ogółu. No, może wszystkich oczywiście poza Edim. 

Wodnik Edi zjawiał się bowiem zawsze oraz wszędzie tam, gdzie była impreza i to niezależnie od tego czy był chciany, zapraszany przez nas, czy pomijany. On po prostu wyczuwał wszelakie imprezy towarzyskie jakimś swoim siódmym zmysłem i zjawiał się na nich czy tego sobie życzyliśmy, czy nie. Tak zupełnie na bezczelnego! Nikt już z nas nie pamiętał skąd się on wziął w naszym gronie. Był to chyba jakiś dobry znajomy któregoś z eksfacetów Krysi. I tak, jak się kiedyś u nas niespodziewanie pojawił, tak już został, stając się niczym kiełbasa swojska ze sprawdzonego sklepu wraz z białą wódką na stole stałym elementem sobotnich spotkań. Do pewnego czasu jego barwna postać stanowiła pewną formę rozrywki, kolorytu, a nawet folkloru naszych spotkań. Historyjki z jego życia bywały nawet i śmieszne, choć czuliśmy, że są mocno naciągane, a może nawet i zmyślane. Jednak z czasem jego opowieści zaczęły się powtarzać, a co gorsza coraz mocniej bywały ubarwione. A ponieważ Edi lubił skupiać na sobie uwagę i zawsze na każdy temat miał coś do powiedzenia, to zaczęliśmy nazywać go Wodnikiem. Wdanie się z nim w dyskusje było obarczone dużym ryzykiem zatonięcia w jego gawędziarskim wodolejstwie. My starzy bywalcy spotkań znaliśmy już to ryzyko, więc do słuchania jego powtarzanych wciąż anegdot mieliśmy stosunek wręcz alergiczny. Jedynym sposobem na skierowanie tragicznego potopu narracyjnego Wodnika Ediego było znalezienie dla niego świeżej ofiary, która nieświadoma jego przywary da się omotać i skupi jego uwagę na sobie. Wtedy Ediego z jego słuchaczem można było wyciągnąć poza nawias towarzyski spotkania i zostawić samopas traktując jak osobną wyspę do której lepiej było nie przybijać. Ediemu w zasadzie wystarczył jeden słuchacz. Dlatego nasza gospodyni Zetowa zaprosiła swoją koleżankę z pracy, wieczną singielkę Monisię. Nie była ona aż tak zupełnie obcą osobą w naszym gronie, bo czasami pojawiała się na imieninach Zetowej. Skromna i wyciszona Monisia nadawała się doskonale na ofiarę jaką należało poświęcić męczącemu królowi wodnistej opowieści.

Największą zagadką byli natomiast sąsiedzi z parteru Roman z Andżelą. Kiedyś Zetowie o nich wspominali przy jakieś okazji, ale dziś pierwszy raz mieliśmy możliwość zobaczyć ich na żywo. Przyznać muszę, że moje wrażenia (ale jak spoglądałem ukradkiem na żonę, to nie tylko moje) były dalekie od zachwytu. Pozujący na nowobogackich, nonszalanckich luzaków rozdawali sztuczne uśmiechy na prawo i lewo. Robili przy tym wokół siebie dużo szumu i zamieszania za wszelką cenę chcąc zwrócić naszą uwagę wyłącznie na swoje osoby. Widać było, że czują się u Zetów nad wyraz bardzo pewnie. Może to dlatego, że byli jakby u siebie, tylko jedno piętro wyżej. Nie spojrzałem na ich obuwie, ale mogłem się założyć, że przyszli na imprezę w papciach. Sąsiedzi z parteru pasowali do nas trochę jak sałata lodowa do deseru z lodami bakaliowymi. Dlaczego więc zostali włączeni do naszego sobotniego spotkania? To wiedzieli tylko Zetowie i był to ich własny pomysł i ich zmartwienie. Zatem nie miałem się czym przejmować. 

Rzeczą charakterystyczną w domu Zetów był zawsze ich duży, rozkładany stół w salonie. Sam salon jest dość sporym pomieszczeniem, na tyle obszernym, że może się w nim pomieścić swobodnie kilkanaście osób. Taka przestrzeń domaga się też odpowiedniego stołu i Zetowie taki właśnie posiadają. Jest to ciemny, masywny drewniany stół, który można rozciągnąć nawet do długości czterech metrów. Bez wątpienia jest to najdłuższy stół ze wszystkich jakie posiadaliśmy w naszym towarzystwie. Zasiąść przy nim można całkiem wygodnie, bez stłaczania się i trącania łokciami sąsiadów.

Zajmowanie miejsc przy stole podczas przyjęcia ma bardzo istotne znaczenie strategiczne i przypomina nieco koło fortuny. Decyduje bowiem o rodzaju towarzystwa sąsiedzkiego i co ważniejsze również o możliwości dotarcia do odpowiednich potraw. Złe rozlokowanie może rzutować na cały przebieg imprezy. Niestety obowiązuje pewien niepisany zwyczaj, że raz zajęte miejsce zostaje przypisane gościowi już do końca imprezy. Na szczęście dziś przypadło mi miejsce obok mego kolegi Zenka i Zenkowej z prawej strony, z lewej zaś zasiadła żona moja, której przytrafiła się sąsiedzka para Krysi i jej nowego – starego faceta Rockyego Bilboa. Naprzeciw nas siedzieli Zetowie wraz z sąsiadami z parteru. Na krańcu stołu po mojej prawej stronie zasiadł pan Karol, a po lewej Wodnik Edi. Między sąsiadami z parteru, a Wodnikiem została usadzona koleżanka Monisia. Specjalnie została tam wyekspediowana przez Zetową, żeby Edi miał kogo zanudzać. Jak dla mnie taki rozkład był wręcz idealny. Milczący Rocky Balboa i Wodnik siedzieli na tyle daleko, że nie musiałem się nim przejmować, a nowym sąsiadem zajmował się osobiście sam Zet. Do towarzyskiej pogawędki miałem zatem przy sobie starych, wypróbowanych znajomych, czyli Zenków.

Ponieważ nasze spotkania należą do stałego rytuału i odbywają się nader często, siedząc przy Zenkach nie czułem potrzeby niepotrzebnego strzępienia języka na wstępne pogaduszki zaczepne. Nie musiałem zaczynać konwersacji od banalnego: ,,co u was słychać”? W naszym przypadku byłaby to zupełnie niepotrzebna kurtuazja. I tak wszyscy w naszym trzonie towarzyskim jesteśmy na tyle ze sobą w stałym kontakcie, że praktycznie na bieżąco wiemy co u kogo akurat słychać. Przepływ informacji odbywa się nieustannie głównie dzięki naszym żonom, a my mężowie o tak zwanych ,,niusach” dowiadujemy się zazwyczaj nieco później podczas pogawędek przy rodzinnym stole. Dlatego uśmiechając się porozumiewawczo do Zenka nawiązałem do jednej z takich najnowszych spraw, jakie dotarły do mnie za pośrednictwem żonowego ,,niusa”:

- To co, zdecydowaliście się wreszcie na remont łazienki? Macie już umówionych fachowców? Zrobiliście kosztorys?

Zenek westchnął ciężko i nabrał potężnego haustu powietrza w płuca, zapewne szykując się w ten sposób do dłuższej formy wypowiedzi. Zarzucona przeze mnie przynęta została połknięta. Byłem już zwolniony z wymyślania odpowiedniego tematu do rozmowy i pozwoliłem odpłynąć Zenkowi na fali narzekań, kombinacji i kalkulacji budowlanych. Nie wyłączając podzielnej uwagi mogłem zająć się w tym czasie bardziej interesującym mnie punktem programu, czyli lustracją kulinarnej zawartości stołu.

W moim bezpośrednim zasięgu znajdowała się miska z sałatką grecką, co nawet mnie uradowało. Na lewo, bliżej mojej żony był talerz z wędlinami i kabanosami na przekąskę. To mi odpowiadało jeszcze bardziej. Niestety zarówno bigos, jak i kiełbas swojska ze sprawdzonego sklepu mięsnego przy rynku była chwilowo poza moim zasięgiem, ulokowana bliżej sąsiadów z parteru. Ten fakt lekko mnie niepokoił. Także półmisek z gorącym strogonowem znajdował się w okolicach Krysi i Rockyego Bilboa, ale tym się nie przejmowałem zanadto, bo i tak spodziewałem się, że dystrybucja tego przysmaku będzie prowadzona zapewne odgórnie przez panią domu. Każdy dostanie swój przydział, trzeba tylko cierpliwie poczekać. Na całe szczęście tradycyjna u Zetów wegetariańska zapiekanka z makaronem i brokułami sterczącymi niczym perły w serowej koronie znajdowała się zupełnie na przeciwnym krańcu stołu tuż pod nosem Wodnika i koleżanki Monisi. Cieszyło mnie to niezmiernie, bo raczej nie miałem ochoty na eksperymenty w stylu wegetariańskim. Zająłem się zatem przekąskami, które były w moim najbliższym otoczeniu i sałatką grecką z ulubionym przeze mnie serkiem feta. 

Podczas gdy ja byłem już pochłonięty przeglądem stołu i pierwszą, wstępną konsumpcją sąsiad z parteru Roman swoim basowym głosem nadawał ton ogólnej konwersacji. Ryczał tak głośno, że Zenek w pewnej chwili zamilkł w pół zdania i popatrzył z niesmakiem na Romana. Ten właśnie opowiadał jakiś sprośny kawał o blondynce i lekarzu sam z niego śmiejąc się rubasznie. Kawał był stary, głupi i zupełnie nie śmieszny, co nie przeszkadzało opowiadającemu przytoczyć natychmiast kolejny równie stary, równie głupi i równie nieśmieszny dowcip. Rozlewał przy tym ochoczo zero siedemdziesiąt pięć białej, czystej wódki, którą na stole postawił gospodarz. Rozlewał ochoczo jakby to on był tutaj głównym rozlewającym. Polewał głównie sobie oraz Zetowi, który z wymuszoną uprzejmością udawał, że bawią go sprośne kawały jego sąsiada.

- Roman, ale ty masz pamięć do dowcipów, istna skarbnica – ze sztucznym zachwytem komplementował go nasz gospodarz.

Reszta męskiego towarzystwa póki co musiała zadowolić się nalaniem pierwszej kolejki. Tylko kuzyn pan Karol kurtuazyjnie odmówił poczęstunku, odstawiając demonstracyjnie swój kieliszek na bok. Podziwiałem pana Karola za to, że jest taki twardy i ma swoje zasady. Natomiast Rocky Bilboa, jak zdążyłem przyuważyć, łypał łapczywie wzrokiem na ubywającą objętość butelki z alkoholem, ale nie miał zapewne na tyle odwagi, by podstawić raz drugi kieliszek przed nosem rozlewającego. Z miną wyczekującego na pańską łaskę zwierzaka domowego czekał na dogodną okazję. Gdyby miał ogon pewnie machałby nim nerwowo. Roman jednak jakby tego nie dostrzegał, albo z premedytacją ignorował spojrzenie Rockyego i dolewając tylko sobie oraz Zetowi z kawałów przerzucił się na zabawną (oczywiście tylko dla niego) historię o tym, co mu się przytrafiło ostatnio, gdy zapisał się na prywatne lekcje tenisa ziemnego.

- Roman, ty to masz przygody w życiu, istna skarbnica – grzecznościowo przytakiwał nasz gospodarz.

W robieniu ogólnego rozgardiaszu wspierała swego męża Andżela, która równocześnie z nim prowadziła swój głośny monolog skierowany w drugą, żeńską część stołu. Próbowała przekonać swoje słuchaczki o cudowności stosowania odchudzającej fit-diety i dowodziła jak dobrze na grubość łydek wpływa codzienne spożywanie biojogurtu. Nalewała sobie w tym czasie czerwone wino, które nasza gospodyni przeniosła z kredensiku na stół i spijała je niczym spragniony wody maratończyk. Wyglądało na to, że gotowa jest wypić całą butelkę sama.

Wodnik Edi zawieszony pomiędzy dwoma monologami małżeńskiej pary sąsiadów z parteru dzielnie próbował walczyć o naszą uwagę zaczynając opowiadać wpierw jakiś własny dowcip, potem wtrącając coś bezsensownie o diecie piwnej, a na końcu mrucząc o tym jak pracował kiedyś przy sprzątaniu kortów tenisowych. Jednak jego wtrącenia ginęły w natłoku o wiele głośniejszych od niego wypowiedzi sąsiadów z parteru i dlatego nikt z nas go nie był w stanie słuchać. Zawiedziony Edi czuł, że stracił w tym momencie status wodzireja. Przekierował więc, zgodnie z naszymi przewidywaniami, swój przekaz słowny na jedynego słuchacza, którego miał przy sobie i który wykazywał jako takie zainteresowanie, czyli na koleżankę Monisię.

Ogólnie to zrobił się taki harmider przy stole, że nie wiedziałem już za bardzo kogo mam słuchać. Docierały do mnie strzępki wymieszanych słów, ale nie byłem w stanie uchwycić wyraźnie żadnego wątku. Uśmiechałem się na wszelki wypadek, bo mogła to być puenta kolejnego beznadziejnego dowcipu sąsiada z parteru, błyskotliwa refleksja jego żony, albo szmery którejś z wodnikowej opowieści. Na dodatek Zenek za wszelką cenę próbował dokończyć swoją relację z remontu łazienki… I w ten cały oto zgiełk wkroczyła nagle pani domu niosąc triumfalnie z kuchni dziwnie wyglądający półmisek. Po jej rozpromienionej minie poznałem, że zapewne nadchodzi kulinarne clou dzisiejszego kolacyjnego menu. Zet łyżeczką zastukał w opróżnioną już do połowy butelkę wódki, wymuszając tym samym uciszenie rozmów i skupienie uwagi na wniesionym daniu. Cóż to jednak było? Czym chciała nas zaskoczyć Zetowa?

Pierwszy okrzyk zachwytu wydała z siebie Krysia, a za nią jak na komendę zawtórowały moja żona i Zenkowa. Choć zaczynałem już nabierać pewności, co do dosłownego określenia tegoż dania, to wyprzedził mnie Roman rycząc niczym syrena alarmowa wozu strażackiego:

- No, nie wierzę! Czyżby to były HOMARY?

Zetowa przytaknęła z uśmiechem i doprecyzowała wykonując małą prezentację z wyjaśnieniem. Były to faktycznie szczypce homara z kolendrą i tymiankiem podane w towarzystwie warzyw duszonych na parze. Oprawiony dla ozdoby w liście sałaty półmisek ze szczypcami tych rzadkich w naszej tradycji kulinarnej skorupiaków stanął na honorowym miejscu, czyli pośrodku stołu. Patrzeliśmy wszyscy na niego jak na jakieś zjawisko paranormalne. Odniosłem wrażenie, że homary w zestawieniu z bigosem i kiełbasą swojską jakoś nie bardzo pasowałye do ogólnego krajobrazu na stole. To tak, jakby na wiejskim weselu zaczęto nagle tańczyć walca wiedeńskiego. Podobnie jak reszta gości milczałem totalnie zaskoczony. Zapanowała bardzo dziwna i nieprzyjemna cisza, którą na szczęście po chwili przerwał radosny szczebiot Krysi skierowany do gospodyni:

- Brawo kochana za odwagę! Miałaś wspaniały pomysł! Nikt z nas jeszcze na przyjęciu nie podawał homara.

- Tak, tak! Brawo! – przytaknęły natychmiast chóralnie moja żona i Zenkowa.

- No proszę, proszę, kto by się spodziewał… - swoje trzy grosze próbował wtrącić Edi.

- Skąd ty to wzięłaś moja droga? – koleżanka Monisia zapewne próbowała nadać swojemu pytaniu bardziej optymistyczny wydźwięk, ale że mówiła cicho i z lękiem, to wyszło jej tak, jakby miała pretensję w głosie.

- Udało mi się to kupić okazyjnie w dziale z mrożonkami, gdy pojechałam wczoraj na zakupy do marketu – powiedziała Zetowa i skromnie spuściła oczy. – Pomyślałam, że trzeba spróbować podać dziś na kolację coś oryginalnego. Mam nadzieję, że będzie to wam smakowało.

Mówiąc to spojrzała z serdecznym uśmiechem na siedzącą obok niej Andżelę. Ta jednak wzruszyła lekceważąco ramionami i zatopiła swe usta w kolejnym kieliszku wina. Reszta gości znowu zamilkła jakby w oczekiwaniu na to, kto pierwszy rzuci się na ten niezwykły specjał. Ale odważnych jakoś zabrakło. Za to  Edi wykorzystał sprytnie moment ciszy przy stole i ruszył do natarcia próbując przebić się ze swoją historyjką:

- Muszę powiedzieć, że homary przypominają mi moją wyprawę na raki. Otóż, jeszcze w czasach studenckich wybrałem się latem z grupą moich przyjaciół na obóz pod namiotami. Rozlokowaliśmy się nad pięknym jeziorem w środku lasu. Do naszego obozowiska prowadziła gruntowa droga, którą przecinał wartki strumień rzeczki wpadającej do jeziora. Nie było żadnego mostu, więc musieliśmy tę rzeczkę przechodzić na bosaka podciągając nogawki spodni. Woda była tam bardzo czysta, bo między kamieniami znajdowaliśmy małe raki…

- Jadłem kiedyś zupę z raków – wtrącił się bez pardonu sąsiad z parteru. – Nic specjalnego. Lepsza zwykła pomidorówka. Ogólnie nie przepadam za skorupiakami, ślimakami i innymi dziwactwami. Wolę nasze, swojskie jedzenie…

- No wiesz, jak ty coś powiesz, to słoma ci z papci wychodzi. Jak możesz porównywać zupę z raków do pomidorówki? – skarciła męża Andżela, a mnie ta wypowiedź utwierdziła ostatecznie, że sąsiedzi przyszli na imprezę w obuwiu domowym.

- My łowiliśmy te raczki do miski… - próbował dokończyć swoją opowieść Edi, ale w starciu z tubalnym głosem Romana i swobodą wypowiedzi Andżeli nie miał najmniejszych szans.

- Homara trzeba umieć jeść -  sąsiad z parteru zupełnie zignorował historyjkę Wodnika. – A ja tam nie jestem żaden lord francuski i nie rzucam się na dania, których nie znam. Do wódki pasuje wszystko, tylko nie wykwintne skorupiaki.

- Lord jest tytułem szlacheckim w Anglii, a we Francji byli parowie, albo noblesse d'epée – wtrącił się milczący dotąd pan Karol. Ucieszyłem się, że nareszcie ktoś przytarł nosa temu mądrali z parteru. Za to właśnie lubiłem pana Karola, że umiał zawsze odpowiednio zareagować na towarzyskie faux-pas.

- Parle, parle, sucho w gardle – Roman nie przejął się w najmniejszym stopniu uwagą i mrugając porozumiewawczo do Zeta nalał mu po raz kolejny wódkę do kieliszka. Rocky Balboa w końcu nie wytrzymał nerwowego napięcia i rzucił się przez pół stołu w kierunku rozlewającego.

- Też poproszę…

- No, to jest nas tu więcej miłośników tradycyjnych potraw! – Zauważył sąsiad z parteru i nalał łaskawie Rockyemu. – Lepsza kiełbasa na talerzu, niż homar na półmisku! Dobrze mówię?

Czułem się lekko zniesmaczony. Nasze towarzyskie spotkanie zmierzało w niebezpiecznym kierunku i to za sprawą dwóch sprzeczności. Z jednej strony gburowate i chamskie zagrywki Romana, z drugiej zaś kulinarna niespodzianka z wyższej półki na którą chyba nie byliśmy gotowi. Moje marzenie o zaspokojeniu dzisiejszego wieczoru apetytu kiełbasą swojską z bigosem i strogonowem zaczynało się rozpadać na kawałki. Jeżeli pójdę za głosem pragnienia, to tak jakbym się opowiedział za prostacką filozofią sąsiada z parteru, a tego ze względu na moich przyjaciół wolałbym uniknąć. Z drugiej strony musiałbym zaryzykować i pokusić się na homary, na które raczej nie miałem zbytniej ochoty. Dylemat zaiste jak u „Hamleta”.

- Żeby zjeść homara potrzebne są specjalne noże, albo nożyczki. Widziałam to na jednym filmie – wypaliła nagle z uczoną miną Andżela.

- Pewnie to był jakiś głupi amerykański romans z cyklu on kocha ją, ona jego jeszcze nie, ale on ją zabiera do drogiej restauracji w New Jorku i tam jedzą homara – zaśmiał się sarkastycznie Roman.

- A żebyś wiedział. Muszę oglądać takie filmy, bo mój skąpy, przemądrzały mężulek nigdy mnie jeszcze nie zaprosił na wykwintną kolację do restauracji.

- Homary nie są wcale tak wykwintnym daniem – Zetowa próbowała zawczasu ugasić małżeńską sprzeczkę i nieco rozreklamować swoje popisowe danie. – Czytałam w internecie, że w Ameryce w osiemnastym wieku homary jadali ludzie ubodzy i więźniowie. Dopiero później stały się one przysmakiem bogatych mieszczan.

- Możemy się więc poczuć jak skazańcy mający prawo do ostatniego posiłku. Widzisz złotko – sąsiad z parteru zwrócił się czule do swojej małżonki -  to wcale nie wykwintne danie i możesz je jeść palcami, czyli tak jak lubisz najbardziej.

- No wiecie co? To było bardzo niemiłe – obruszyła się Krysia, która poczuła się w obowiązku bronić honoru pani domu. – Ja chętnie spróbuję tego homara. W końcu w życiu trzeba spróbować wszystkiego, nieprawdaż? Ty też spróbujesz Misiaczku?

Krysia popatrzyła czarownym spojrzeniem na swojego nowego - starego eksfaceta i chwyciła go mocno za kolano próbując zapewne w ten sposób wymusić na nim akceptację. Rocky Balboa jednak nie dał się zwieść tej prowokacji i objąwszy swoim żelaznym uściskiem ramię Krysi wymruczał:

- Może za chwilę Myszko.

Wszyscyśmy teraz spoglądali na Krysię i jej homara na talerzu oczekując z zaciekawieniem momentu w którym zabierze się ona do konsumpcji. Pierwsza odważna, więc niech pokaże jak jej to będzie smakowało. Krysia jednak nie dała się sprowokować na tani show ze sobą w roli głównej i szybko zwróciła się w stronę kuzyna Zetów – Karola.

- Pan taki bywalec stołecznych salonów, to pewnie jada homary często…

- O, nie! Tu muszę państwa rozczarować – pan Karol z kamienną miną dyplomaty nie dał po sobie poznać, czy ma ochotę skosztować kulinarnego clou wieczoru. – Rzeczywiście bywałem na różnych przyjęciach w ministerstwie, rautach, ba nawet na kolacji w ambasadzie, ale homarów nigdy tam nie podawano. Zapewne z tej prostej przyczyny, że to dość kłopotliwe w spożyciu danie. Faktycznie, pani Andżela miała tu rację mówiąc, że do ich konsumpcji podaje się specjalne noże, ale tylko w przypadku, gdy serwuje się skorupiaka w całości. W Stanach Zjednoczonych kelnerzy w restauracjach przynoszą gościom długie serwetki lub fartuchy, żeby się nie ubrudzili podczas krojenia. Tu na szczęście mamy same szczypce, oderwane od odwłoku więc ryzyko poplamienia się jest minimalne.

Słowa kuzyna Karola spływały niczym miód na moje serce. Jak miło było słuchać człowieka obytego z towarzyskimi zwyczajami i dyplomatyczną kurtuazją. Mądry człowiek zawsze ma coś interesującego do powiedzenia. Gdyby dalej przemawiał pewnie uwiedziony tonem jego głosu sam mimowolnie sięgnął bym po homarowe szczypce i wbiłbym w nie swoje zęby.

- W takim razie jak mam je jeść, by się nie narazić na śmieszność? -   Dopytywała się dalej Krysia.

- Tak, jak zauważył pan Roman, jeśli podawane są na zimno, to można je jeść palcami. Po prostu wysysa się mięso ze środka.

- Widzisz głupia, nie potrzebujesz żadnych nożyczek ani noży, żeby jeść tego ślimaka ze szczypcami – Roman triumfalnie zarechotał w stronę swojej małżonki. – Możesz to po prostu wyssać.

- Taka głupia nie jestem. Niczego nie będę wysysać! – Zapiszczała oburzona Andżela.

- O przepraszam, ślimaki należą do mięczaków, a homary są stawonogami. Wiedza podstawowa się kłania – wtrącił się nagle Zenek, który jako nauczyciel w szkole średniej nie mógł zbyć milczeniem tak karygodnego błędu z dziedziny klasyfikacji zwierząt.

- Dla mnie to jeden pies – sąsiad z parteru nie przejął się uwagą Zenka i zaniósł się tubalnym śmiechem. – Te szczypce są dobre dla mięczaków. Co, nie? Dobrze to wymyśliłem. Dobre dla mięczaków! He, he, he!

Śmiał się tylko on i Rocky Bilboa, który znów mógł liczyć na pańską łaskawość przy rozlewaniu wódki. Zrobiło mi się naprawdę głupio. Patrzyłem na strapioną minę gospodyni, na niepewne spojrzenie Krysi utkwione w swoim talerzu i wystraszony wzrok mojej małżonki. Jakby rażony ostatnimi słowami Zet odsunął się nieco od swojego sąsiada i zapewne, żeby okazać, że on jednak do mięczaków nie należy bohaterskim gestem poprosił o nałożenie kawałka homara.

- A ja jednak spróbuję!

- No stary, życzę ci powodzenia. Daj no swój kieliszek, naleję tobie znieczulacza, żeby ci się łatwiej trawiło i nie cofnęło – Roman niczym rosyjski lodołamacz atomowy brnął dalej ze swoimi obraźliwymi docinkami. – Ja tam raczej nie tykam niczego co miało kontakt z mułem rzecznym.

- Skorupiaki żyją w morzu! – Zirytowany Zenek znów próbował korygować podstawową wiedzę sąsiada z zakresu biologii.

- Homary łowi się u wybrzeży Ameryki Północnej, ale też i po wschodniej stronie Atlantyku, na przykład w Norwegii. W Australii zaś homary znane są jako langusty i stanowią tam popularny przysmak. Ten tu na stole to zapewne jakiś okaz europejski – wtrącił z miną znawcy pan Karol, a ja poczułem się uszczęśliwiony, że mój zakres wiedzy został w tej chwili rozszerzony o informację dotyczącą występowania tego stworzenia na świecie. Uwielbiam pana Karola.

- To bez znaczenia – Roman wykrzywił twarz i skrzyżował w geście obronnym ręce na piersiach. - Dla mnie to równie oślizgłe zwierzę jak ślimak. A śluzu nie jadam.

Na znak protestu chwycił za widelec i demonstracyjnie nabił na niego kiełbasę swojską ze sprawdzonego sklepu mięsnego przy rynku. Podniósł ją powoli do ust i zagryzł mlaskając przy tym głośno. Rocky Balboa zachichotał nerwowo.

- No i masz. Obrzydziłeś mi całkowicie jedzenie – westchnęła głośno Andżela. – Teraz to już na pewno niczego tu nie zjem!

Jej słowa zawisły w powietrzu nad naszym stołem niczym nóż mordercy, który zamierza właśnie dokonać zbrodni. Oczy mojej żony i żony Zenka zrobiły się wielkie jak spodeczki od filiżanek. Zrobiła się grobowa cisza, którą sprytnie próbował ponownie wykorzystać Edi.

- I my te raczki z miski wrzuciliśmy do garnka i zaczęliśmy gotować na ognisku, tak na żywca. No, ale one tak skwierczały i piszczały, że nikt ich potem nie chciał jeść.

- Biedne stworzonka – westchnęła cicho koleżanka Monisia.

- No i po co opowiadasz tą głupią historię?  – Zenkowa nie wytrzymała i huknęła na Wodnika, jakby to na nim chciała wyładować całą złość za zepsute spotkanie.

- Ależ… - Edi próbował się bronić. Zawiesił jednak głos, bo zabrakło mu właściwego konceptu.

- Ty i te twoje cholerne raki. Naprawdę mógłbyś się powstrzymać! – Grzmiała dalej żona Zenka. Podniosła przy tym swój talerz i uśmiechając się przymilnie do Zetowej uprzejmie poprosiła:

– To ja tej zapiekanki z brokułami chętnie bym skosztowała.

W tym momencie moja żona też grzecznie poprosiła o zapiekankę. Gospodyni widać było wyraźnie, że była lekko załamana. Chyba nie tak miało wyglądać w jej mniemaniu przyjęcie z homarami. Nałożyła usłużnie Zenkowej dwie łyżki zapiekanego makaronu z brokułami i jedną dla mojej żony. Spojrzała błagalnie na mnie i Zenka, ale nie widząc w naszych oczach potrzebnego wsparcia zrezygnowanym głosem zaproponowała:

- Komu nałożyć strogonowa?

Wszyscy na tą propozycję rzuciliśmy się ochoczo. 


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

PIEŚŃ DO LUDOLFINY 3,141592653589

GWIAZDKA W PRASOWEJ

ŻYWA PAMIĘĆ MIEJSCA