WIERZBA
WIERZBA
czyli opowieść
w dziewięćdziesięciu procentach
autentyczna
Miałem
jedenaście lat i chodziłem już do czwartej klasy. Była połowa lat
osiemdziesiątych XX wieku. Szczęśliwe, beztroskie czasy... Podmiejskie
blokowisko zwane dumnie osiedlem na którym mieszkałem dopiero rodziło się w
bólach porodowych. Wpierw postawiono wielkie, jedenastopiętrowe betonowe
gmaszyska, do których sprowadzono bardzo dużo ludzi, a dopiero potem zaczęto
się zastanawiać, jak ci ludzie będą tam funkcjonować. Na osiedlu brakowało
sklepów, zakładów usługowych nie mówiąc już o przychodni lekarskiej czy szkole.
Zanim powstały te ważne budynki użyteczności publicznej trzeba było sobie jakoś
radzić. Do najbliższego megasamu jeździło się autobusem jakieś dziesięć
przystanków, przychodnia była zlokalizowana w mieszkaniu na parterze jednego z
bloków, a na szkołę przerobiono znajdujący się w sporej odległości od osiedla stary,
wiejski budynek, który kiedyś zapewne pełnił jakieś funkcje urzędowe. Wiem, że
dorośli patrzyli na te wszystkie utrudnienia z ciężkim westchnieniem, ale dla
nas dzieci były to naprawdę szczęśliwe czasy.
Nasza
mała, wiejska szkoła mieściła się dobre półtora kilometra od obrzeża osiedla i
szło się do niej starą, brukowaną ulicą. Po drodze mijaliśmy nieliczne
zabudowania gospodarcze, zdziczały sad, zapuszczone pola uprawne. To był dla
nas osiedlowych dzieci niezwykły krajobraz, który intrygował i pobudzał
wyobraźnię. Po skończonych lekcjach rzadko kiedy wracaliśmy prosto do domu.
Wiejska droga kusiła swoją niezwykłością i mnóstwem atrakcji. Jesienią przy
pomocy rzucanych kijów strącaliśmy z drzew kasztany, zimą zaś brnęliśmy w głębokim
aż do kolan śniegu zalegającym na polu. Na wiosnę zrywało się niedojrzałe
jeszcze czereśnie z dzikiego sadu, albo mirabelki z gęsto porośniętych krzewów.
Zielone, twarde owoce były doskonałą amunicją do wykorzystania w licznych
walkach pomiędzy nami, a chłopakami z innych klas.
W
pierwszej i drugiej klasie najczęściej do szkoły odprowadzali nas rodzice, albo
dziadkowie. W trzeciej klasie większość z nas chodziła już sama, ale pod baczną
kontrolą wychowawców i nauczycieli. Prawdziwe odkrywanie uroków długich
powrotów z zajęć lekcyjnych nastąpiło dopiero w klasie czwartej, gdy
uzyskaliśmy pełnię samodzielności w przemieszczaniu się pomiędzy szkołą a domem.
Nastały czasy, o których nasza pani wychowawczynią zwykła mówić kręcąc głową:
,,hulaj dusza, piekła nie ma”…
Wiejska
szkoła do której chodziliśmy nie była wstanie pomieścić starszych roczników,
więc czwarta klasa była klasą najstarszą. Poza tym przekraczając magiczną
granicę dziesięciu lat stawaliśmy się nastolatkami. Można rzecz, że w czwartej
klasie rządziliśmy w szkole. To dawało poczucie wyjątkowości i pobudzało do
wymyślania przeróżnych zabaw i mniej lub bardziej nieodpowiedzialnych wybryków.
Wiejska
droga była pozbawiona czegoś takiego jak chodnik. Środek jej wyłożony był
nierównymi, wielkimi kocimi łbami po których mógł jechać co najwyżej traktor,
albo ciężarówka, ale iść po tym się nie dało. Trzeba było zejść na ubitą ziemię
na poboczu drogi. Miało to niestety ten minus, że gdy zaczynało padać pobocze
zamieniało się w wielkie, gliniane błocko. Dotarcie wówczas do szkoły suchą
nogą graniczyło z cudem. Wtedy dopiero poznałem do czego służą kalosze. W
czasach ogólnego kryzysu gospodarczego pierwszych lat po stanie wojennym
kalosze w rozmiarach dziecięcych były towarem deficytowym, trudno osiągalnym.
Nie każdy z naszej klasy był szczęśliwym posiadaczem gumowców. Nasza
wychowawczyni zwracała baczną uwagę na nasz wygląd i ubiór. Zawsze sprawdzała
czy mamy czyste uszy, czy nie mamy za długich paznokci, czy chodzimy w
mundurkach. Nade wszystko jednak nie znosiła widoku ubłoconych butów.
Jedna
z najzabawniejszych historii związanych z wiejską drogą dotyczyła imprezy
andrzejkowej organizowanej przez naszą wychowawczynię po lekcjach w szkole. Kolega
Misiu, czyli Michał Puchalski zapowiedział, że przyniesie na andrzejki strasznego
potwora na baterię, którym będziemy mogli straszyć dziewczyny wracające
wieczorem do domu. Wszyscy chłopacy z naszej paczki byli mocno tym
podekscytowani. Planowaliśmy wyjść wcześniej z imprezy i zaczaić się w
pobliskich krzakach z których wypuścilibyśmy na dziewczyny straszną, ziejącą
ogniem bestię na baterię. W dniu andrzejkowej imprezy Seba, Niciu, Waldi, Karol
i ja spotkaliśmy się rano przy tak zwanych barierkach, przy których zaczynała
się nasza wiejska droga do szkoły. Czekaliśmy podekscytowani na Michała, żeby
ujrzeć tego sławnego potwora, którego miał ze sobą przynieść. W końcu nadszedł
Misiu i z dumą na twarzy oznajmił, że ,,bestia” została starannie ukryta w jego
tornistrze. Długo nie chciał nam jej pokazać, ale w końcu musiał ulec wszystkim
naszym namową. Z dna szkolnego tornistra wyciągnął plastikową lalkę wielkości
butelki od mleka, która okazała się być stojącym krokodylkiem w ludzkim
ubranku. Po przełączeniu włącznika ukrytego pod ogonem krokodylkowi zapalała
się zielona główka. Patrzeliśmy jak zdumieni, a pierwszy ocknął się Karol,
który dostał takiego ataku śmiechu, że zaczął go boleć brzuch i musiał odejść
na stronę, żeby profilaktycznie zwymiotować. Reszta z nas patrzyła smutno na
potwora i wątpiła, czy taka ,,bestia” będzie w stanie nastraszyć kogokolwiek.
Misiu oczywiście się obraził i przez to nasz plan straszenia mógł się nigdy nie
zrealizować. Na szczęście inicjatywę przejął Waldi, który pod koniec zabawy
trochę perswazją słowną, a trochę siłową przejął od Michała krokodylka i
wybiegł z nim ze szkoły. Oczywiście my pobiegliśmy za nim. My, to znaczy: Seba,
Niciu, Karol, Kura, Remi i ja. Misiu nie pobiegł, bo wciąż był obrażony.
Wpadliśmy w najbliższe krzaki mirabelek i obserwowaliśmy wyjście ze szkoły.
Czekaliśmy aż wyjdą dziewczyny. Było już ciemno, a wiejska droga nie miała
oświetlenia. Nasz krokodylek, choć mały, świecił na zielono i to wydawało nam
się jakimś tam atutem. Gdy w końcu dziewczyny wyszły w towarzystwie naszej pani
wychowawczyni i przechodziły koło nas Waldi włączył krokodylka i zawył jak
rasowy wilk: auuuu! Jak na sygnał
natychmiast dołączyliśmy do niego i ile sił w płucach ryczeliśmy wszyscy: auuuu! Kasia Kubaszczyk, która była
naszą przewodniczącą i najwyższą dziewczyną w klasie stanęła przy krzakach w
których byliśmy ukryci, chwyciła się rękami za biodra i krzyknęła donośnym
głosem:
-
Waldek! Jesteś palantem!
Reszta
dziewczyn chichotała nerwowo, a pani wychowawczyni nakazała nam natychmiast
opuścić kryjówkę. Krokodylek został zarekwirowany. Nie pomogły tłumaczenia, że
to nie nasza własność, ale Michała. Następnego dnia zostaliśmy zmuszeni do
podania dzienniczków i pani wpisała każdemu z nas uwagę: ,,Uczeń przy pomocy plastikowej zabawki straszył wracające do domu
uczennice, co wyglądało bardzo groźnie”. Nie muszę dodawać, że Misiu solidarnie
z nami też dostał uwagę.
Nie
pamiętam już za bardzo, kto pierwszy odkrył wierzbę i jej magiczne otoczenie.
To, że ona istniała w krajobrazie naszej wiejskiej drogi wiedzieliśmy od
zawsze. Jednak na wiosnę w czwartej klasie to niezwykłe drzewo rosnące samotnie
przy rowie melioracyjnym, kilkadziesiąt metrów od drogi, zaczęło budzić
szczególną uwagę chłopaków z naszej paczki. Pierwsi pojawili się tam na pewno
harcerze, czyli Waldi, Karol i Batura. To była ich tajemnica, która jak to w
naszym towarzystwie bywało nie mogła się zbyt długo utrzymać. Waldi tłumaczył
później, że oni, czyli harcerze chodzili tam, żeby ćwiczyć techniki walki
komandosów, które widzieli w amerykańskich filmach. Sprzyjała ku temu wysoka
trawa i miękki, wilgotny grunt. Tajemnica ćwiczeń technik walki została szybko zdradzona
przez samych, domorosłych komandosów, gdyż do tak spektakularnych wyczynów
potrzebna była odpowiednia publika wyrażająca zachwyt, podziw i nieukrywaną
zazdrość. Tą publiką mieliśmy być my, czyli reszta chłopaków z naszej klasowej
paczki: Misiu, Niciu, Lerczuś, Seba, Remi, Kura, Maras i ja.
Żeby
przedostać się na ,,łączkę ćwiczebną” trzeba było przeskoczyć rów melioracyjny.
Jesienią rów nie stanowił żadnej przeszkody do pokonania. Gorzej było wczesną
wiosną, gdy w wyniku roztopów wypełniał się on wodą i to do całkiem sporej
głębokości. Widziałem o tym osobiście, kiedy to pod namową kolegów postanowiłem
kiedyś przetestować wodoszczelność moich kaloszy. Były miejsca w rowie, gdzie
woda sięgała mi powyżej górnej granicy gumowego obuwia i ja, jako tester
doświadczyłem namacalnie tego, co znaczy mieć wodę w butach. Wypełniony wodą po
roztopach rów stawał się więc przeszkodą terenową o znacznym stopniu trudności.
Nasi klasowi komandosi jednak wiedzieli jak taką przeszkodę pokonać. Do tego
służyła właśnie wierzba płacząca rosnąca tuż przy rowie. Zwisające ku ziemi
wierzbowe witki przy odrobinie fantazji służyć mogły za środek transportu na
drugi brzeg. Podobnie jak Tarzan w Amazonii na lianach, tak Waldi, Karol i
Batura przeprawiali się trzymając zwisających gałązek na drugą stronę. Waldi,
który był najcięższy wagowo z całej trójki harcerzy zaliczył co prawda jednego
razu spektakularne lądowanie w wodzie, gdy gałązka której się trzymał urwała mu
się nagle, ale zdarzenie to nie zniechęciło kolejnych naśladowców. Każdy z nas
chciał być Tarzanem i wykrzyczeć głośne ,,uuu…
oooo… aaa” podczas przelotu nad rowem. No, prawie wszyscy oprócz Misia i
Marasa. Misiu nie skoczył z uwagi na, jak to nam objaśnił, swoją dolegliwość
wywołaną przez chorobę lokomocyjną, a Maras zawsze był lekko ciamajdowaty i
nigdy nie skakał, ani nie robił nic ryzykownego – tak dla zasady.
W
ten sposób wierzba zaistniała w naszej zbiorowej świadomości, jako ,,sekretny”
sposób przeprawiania się na drugą stronę rowu, na łąkę ćwiczebną. Z tą łączką było
zresztą też wiele śmiechu i zabawy. Porośnięta wysoką trawą doskonale nadawała
się do skakania, turlania i kontrolowanych upadków. Skrywała jednak pewne
niebezpieczne skarby o których jako pierwszy przekonał się Batura. To on chciał
nam nie-harcerzom zademonstrować pewnego dnia ,,specjalne techniki walki” i
pokazać słynny ,,skok tygrysa”. Ubrany na czarno w czarną bluzę i czarne
spodnie dresowe, z czarną kominiarką na głowie, którą mu oczywiście wszyscy
zazdrościliśmy Batura zakrzyknął:
-
A teraz patrzcie i podziewajcie!
Uchwyciwszy
się wierzbowych gałązek ze sprawnością Tarzana przeprawił się przez rów i
niemalże natychmiast rzucił się wielkim susem na trawę chcąc wykonać przewrót
przez głowę. Jednak zamiast prawidłowego przerzutu usłyszeliśmy jedynie głośne
plasknięcie o ziemię, po którym Batura wystrzelił w górę niczym oparzony po
zetknięciu z pokrzywą. Zaczął skakać i wydawać z siebie dźwięki obrzydzenia: fe, fe, fe! Staliśmy po drugiej stronie
rowu oniemieli obserwując ten dziwny spektakl i nie wiedzieliśmy, czy jest to
część pokazu ,,skoku tygrysa”, czy też naszemu koledze coś się stało? Batura rękawami
próbował coś zetrzeć ze swojej twarzy i brzucha. Z daleka wyglądało to jak
kępki mokrej trawy. Chłopak miał niemal łzy w oczach i pluł na ziemię. Pierwszy
zreflektował się Karol, który z rozpędu przeskoczył przez rów i dotarł na
miejsce upadku Batura. Spojrzał na ziemię, rozgarnął wysoką trawę i zaczął się
śmiać.
-
Chłopaki! To krowie gówno! Batur wpadł w krowie gówno!
W
życiu chyba się tak głośno nie śmiałem jak wtedy. Wszyscyśmy ryknęli takim
gromkim śmiechem, że nawet przepłoszyliśmy gołębie, które obserwowały nas z daleka.
Batura patrzył na nas obrażony i w końcu się rozpłakał na dobre. Jego twarz
usmarowana krowim łajnem spływała obficie słonymi kroplami. Trzeba przyznać, że
z daleka wyglądał teraz jak rasowy komandos, który zastosował prawdziwy
kamuflaż. Nikt jednak nie współczuł naszemu koledze, nikt nie chciał mu podać
ręki, ani nawet odprowadzić go do domu. Bo kto by chciał iść obok śmierdzącego
krowim łajnem chłopaka? Poza tym nie mogliśmy przestać się śmiać. Bolały nas
brzuchy, bo jeden przez drugiego, próbowaliśmy odtworzyć raz jeszcze to, czego
przed chwilą byliśmy świadkami. Batura ruszył samotnie do domu i do końca
tygodnia był obrażony na nas śmiertelnie.
Choć
anegdota o skoku w krowie łajno była następnego dnia najważniejszą opowieścią w
naszej klasie, to przecież wokół działo się tyle innych ciekawych i śmiesznych
rzeczy, że już wkrótce nikt o tym zdarzeniu nie wspominał. Niemniej Batura
nigdy więcej już z nami nie poszedł do wierzby. Myślę, że pozostała mu jakaś
trauma po tym wydarzeniu i wolał z daleka omijać to miejsce.
Przykra
przygoda Batura zniechęciła też innych harcerzy-komandosów do dalszych ćwiczeń
na trawie. Obiektem naszych zainteresowań stała się teraz wierzba. Stare,
rozłożyste drzewo z licznymi, grubymi konarami. Na wierzbę można byłoby się
wspinać. I to przypuszczenie stwarzało nowe możliwości pobudzające naszą
wyobraźnię, a co za tym idzie uruchamiało też cały szereg wyzwań do zdobycia.
Niewątpliwie pierwszym z nich było odkrycie w jaki sposób dostać się na pierwszą,
najniżej położoną gałąź z której można było rozpocząć dalszą penetrację drzewa.
Problem polegał na tym, że owa gałąź znajdowała się na wysokości około dwóch i
pół metra. Nikt z nas nie mógł jej dosięgnąć, nawet Waldi, który był z nas
najwyższy. Ale Waldek wpadł na genialny pomysł, w którym miałem, co z muszę
przyznać z pewną dumą, swój osobisty udział.
Waldi
był najwyższy i najpotężniejszy z naszej paczki chłopaków. Jego całkowitym
przeciwieństwem byłem niestety ja. Moja nikła postura pod względem wzrostu i
wagi była dla mnie wówczas powodem licznych kompleksów, ale przyznać muszę, że
nigdy nikt z moich kolegów z klasy nie robił mi pod tym względem żadnych
przykrości. I choć moje predyspozycje gabarytowe nie były atutowe, to jednak
czasami na coś się przydawały. Na przykład podczas gry w piłkę nożną byłem
brany do drużyny w roli środkowego pomocnika, bo byłem szybki i zwinny. W
koncepcji Waldiego też moja waga miała znaczenie. Otóż Waldek zaproponował,
żebym wspiął się na jego plecy i trzymając się o pień drzewa stanął na jego
barkach. Wtedy pierwszy konar rzeczywiście był w moim zasięgu.
I
tak oto zdobyłem pięć minut sławy, w momencie gdy jako pierwszy z chłopaków
wspiąłem się na wierzbę. Był to wyczyn co najmniej na miarę lądowania
pierwszego człowieka na księżycu. Powszechny entuzjazm, okrzyki triumfu,
wiwaty! Stanąłem na wierzbie. Widok z góry na znajdujących się pode mną i
wykrzykujących moje imię chłopaków był imponujący. Zaraz jednak i inni
zapragnęli dołączyć do mnie. Chcieli zacząć się wspinać po waldkowych plecach,
ale ten stanowczo odmówił i zażądał aby kto inny użyczył teraz siebie w roli
drabiny. Karol zaczął namawiać na to Roberta Lerczusia, który był z nas
najgrubszy, co jednak nie koniecznie oznaczało, że najsilniejszy.
Nadwaga
naszego kolegi była przedmiotem częstych żartów ze strony pozostałych
chłopaków. Robert nie był jakimś tam spasionym grubasem, ale nigdy nie ukrywał
swojej słabości do jedzenia zwłaszcza kanapek z żółtym serem i czekoladowych batoników.
Miał przez to bardziej niż reszta z nas zaokrąglony brzuch. Karol często dla
zabawy przekręcał imię Lerczusia i zamiast
Robert, mówił do niego Grubert, ale ten śmiał się tylko z tego i wcale się nie
obrażał. Lerczuś nie bardzo miał ochotę nadstawiać swój grzbiet na dźwiganie
ciężarów, ale Karol obiecał mu kupić mu jutro w sklepiku ,,GS-u” oranżadę w
proszku. Pokusa łakomstwa na słodycze przezwyciężyła zdrowy rozsądek Gruberta i
ten stanął usłużnie przy drzewie. Zgiął się w pół i zaparł silnie nogami o
ziemię, a rękami o nasadę pnia. Karol wszedł mu na plecy, ale niestety nie mógł
dosięgnąć konara. Nakazał Grubertowi, by ten podniósł się nieco do góry.
Chłopak stękał z wysiłku, sapał, a na twarzy zrobił się cały czerwony. Widać
było, że robił co mógł, ale efekt był raczej mizerny. Nagle Karol odbił się
jedną nogą od pleców kolegi i przywarł do pnia niczym miś koala. Był już przy
samym konarze, a ja wyciągałem rękę, żeby pomóc mu się wdrapać. Wtedy to
właśnie usłyszeliśmy głuchy odgłos, coś jakby pękło w Lerczusiu. Ten zwalił się
z nóg prosto na ziemię i zastygł w kompletnym bezruchu. Wszyscyśmy zamarli z
przerażenia.
-
Złamaliście mu kręgosłup! – zakrzyknął przerażony Waldi.
-
Lerczuś, Lerczuś, żyjesz?! – Kura i Niciu podbiegli do kolegi i odwrócili go na
plecy.
-
Sprawdź czy oddycha – polecił Kura.
-
Niby jak? – Niciu spojrzał pytająco na kolegę.
-
No przyłóż ucho do jego ust i posłuchaj czy wypuszcza powietrze z gęby - Kura wiedział
jak fachowo udzielać pierwszej pomocy, bo jego mama była rejestratorką w
przychodni.
-
W życiu! Jeszcze mnie opluje!
Tymczasem
Grubert zamrugał oczkami, popatrzył na nachylających się nad nim kolegów i
wyjąkał zawstydzony.
-
Pękły mi chyba galoty na dupsku…
Salwa
śmiechu niczym pęknięta dętka w oponie rowerowej eksplodowała zarówno pod jak i
na drzewie. Trochę nam ulżyło, a chyba najbardziej Karolowi, który nie chciałby
mieć na sumieniu pękniętego kręgosłupa Roberta Lerczusia. Nasz pechowy kolega
powstał z ziemi obmacał rękami tylnią część swoich spodni i niestety musiał
potwierdzić swoje przypuszczenia. Spodnie pękły w szwie i spod ich materiału
wyzierał na światło dzienne blado-żółty kolory lerczusiowych majtek.
Ten
epizod zakończył owego dnia dalsze próby wspinania się na drzewo. Grubert trzymając
się jedną ręką kurczowo za dziurę w spodniach postanowił wracać natychmiast do
domu. Reszta chłopaków, też była za tym. Tylko ja i Karol staliśmy wciąż na
drzewie i zaczęliśmy się zastanawiać, jak z niego bezpiecznie zejść. A nie była
to taka oczywista sprawa. Perspektywa ziemi z wysokości gałęzi wydawała się o
wiele bardziej przerażająca niż to sobie wyobrażali ci co stali na dole.
-
No, skaczcie! – nawoływał Seba.
-
Chyba zgłupiałeś! – odkrzykiwał Karol.
-
Skaczcie na trawę po drugiej stronie – doradzał Kura.
-
Ta… pewnie, żebym sobie nogę złamał? – Karol nadal był sceptykiem.
-
Może zadzwonimy ze szkoły po straż pożarną, żeby przyjechała z drabiną? – Wpadł
na genialny pomysł jak zwykle ostrożny na wszystko Maras.
-
Sam idź zadzwoń do czubków, niech przyjadą po ciebie – irytacja Karola sięgała
zenitu.
Sytuacja
stawała się coraz bardziej rozpaczliwa. Grubert nie zważając na dyskutujących
maszerował już w stronę domu. Za nim podążał Misiu i Remi. Reszta chłopaków też
jakby nie okazywała chęci czekania aż zejdziemy z drzewa. Musieliśmy coś
zrobić. Tarzan pewnie by wiedział, jak zejść z tego drzewa. Pomyślałem sobie o
nim i wtedy wpadłem na pewien pomysł. Przysiadłem na konarze i uchwyciłem się
najgrubszej gałązki opadającej ku ziemi.
-
Sayonara! - zakrzyknąłem niczym japoński pilot kamikaze z filmu ,,Tora! Tora!
Tora!” i przechyliłem się całym ciałem w dół. Za sobą usłyszałem tylko jęk
przerażenia Karola.
Na
szczęście gałązka, której się uchwyciłem utrzymała moje opadające ciało i
zawisłem pod konarem niczym wielki, dyndający owoc. Do ziemi miałem jakieś pół
metra, więc puściłem się gałązki i miękko wylądowałem na stopach. Kura
zagwizdał z podziwu, a Niciu bił mi brawo.
-
Niezła akrobacja! – Pochwalił Seba, który rzadko kiedy chwalił kogokolwiek
oprócz siebie.
Karol
naśladując mój pomysł wykonał taką samą akrobację i wkrótce równie bezpiecznie
jak ja znalazł się na ziemi.
-
To było bardzo efektowne lądowanie, takie komandoskie – przyznał po zeskoku.
Byłem
podwójnie dumny z siebie. Tego dnia wracałem do domu niesiony przez skrzydła
mojego bohaterstwa.
Przez
kolejne tygodnie wierzba przyciągała nas niczym magnes. Nasze następne spotkania
naznaczone były dalszymi próbami wspinania się na drzewo. Korzystanie z czyichś
pleców nie wchodziło już w rachubę. Nikt po przygodach Lerczusia nie chciał być
kolejnym kozłem ofiarnym. Waldi w dobrze pojętym interesie chronienia swoich barków uparł się,
że znajdzie w końcu sposób wchodzenia na wierzbę i rzeczywiście po paru dniach ogłosił,
że tego dokonał. Reszta chłopaków z naszej paczki była oczywiście niezmiernie ciekawa,
jak to zrobił, ale Waldek z sobie tylko znanych powodów postanowił utrzymać
monopol na wspinaczkę. Gdy przychodziliśmy po szkole do wierzby Waldi kazał nam
się odwracać tyłem, a gdy upewnił się, że nikt go nie podgląda wchodził na drzewo
i z wysokości pierwszej gałęzi krzyczał:
-
Hej pawiany! Teraz możecie się odwrócić!
To
była dość głupia zabawa, bo ile razy można było stać i nie patrzeć jak nasz
kolega wchodzi, a potem dalej stać i tym razem patrzeć jak schodzi z drzewa?
Już za drugim razem nasz podziw dla Waldiego przestał być entuzjastyczny, co w
końcu także i dla niego samego przestało być zabawne. Waldek zrozumiał, że musi
się swoim sekretem zacząć dzielić z resztą chłopaków z paczki. Zrobił to jednak
po swojemu, czyli ogłosił, że odtąd będzie zdradzał sekretny sposób wejścia na drzewo,
ale tylko jednemu chłopakowi dziennie. On sam dokona wyboru delikwenta, pójdzie
z nim po skończonych lekcjach do wierzby i pokaże co, jak. Reszta chłopaków ma
zostać w szkole, liczyć do stu i dopiero wtedy będzie mogła wyruszyć by do nich
dołączyć.
Pomysł
Waldiego był prosty i oczywisty dlatego przystaliśmy na niego ochoczo.
Problemem jednak pozostawało to, kto i kiedy będzie miał swoją kolej na
wtajemniczenie? Każdy chciał być pierwszy i powstał między nami poważny spór.
Waldi wkroczył między nas i ogłosił, że zrobi zapisy. W tym celu wyjął z
tornistra zeszyt z matematyki i na jego ostatniej stronie wypisał długopisem
wszystkie dni tygodnia łącznie z sobotą i niedzielą.
-
Pierwsi w kolejności będą harcerze – oznajmił zdecydowanym głosem ucinając tym
samym naszą kłótnię. – A więc Karol.
Drugim
miał być Batura, ale wiadomo, że się na nas obraził, więc automatycznie wypadł
z kolejki. W dalszej kolejności zapisywani mieliśmy być według alfabetu. Jednak
alfabet w pojęciu Waldiego miał nieco inny szereg niż ten, jaki uczyła nas pani
w pierwszej klasie.
-
We wtorek będzie Niciu, bo ma na imię Adam, w środę Kura, bo jest na ,,Ka”, a
po nim Lerczuś, Seba i Remi.
-
A Misiu kiedy będzie? – zapytał Maras, który też nie został wymieniony.
-
Michał będzie wtedy kiedy będzie chciał i będzie gotowy – odparł niewzruszony
Waldi.
-
,,Er” jest przed ,,es”! – wzniósł skargę Remi.
-
Może w twoim alfabecie, bo w moim jest akurat odwrotnie – odgryzł mu się Waldi.
Mnie
się ten podział w ogóle nie podobał, bo moje wtajemniczenie wypadało na
niedzielę i wiedziałem, że rodzice na pewno mi nie pozwolą w ten dzień na
jakieś samodzielne wyprawy z dala od domu i naszego podwórka. Ale ponieważ
Waldi, jak już mówiłem był z nas najwyższy i najcięższy to w pewien sposób był
też autorytetem z którym trudno było dyskutować, albo nakłaniać do zmiany
decyzji. To co Waldi zapisał na ostatniej stronie zeszytu od matematyki nie
dało się wymazać, ani skreślić. Pozostawało nam tylko przystać na jego warunki.
Założenia
założeniami, a życie chłopaków z czwartej klasy rządziło się zupełnie innymi
prawami. W poniedziałek Waldi po szkole zabrał ze sobą Karola na wierzbę i tam
dokonał jego wtajemniczenia. Karol jednak uznał, że jego nie obowiązuje już
tajemnica i sporządził swoją, konkurencyjną do Waldiego listę osób których to
teraz on będzie wtajemniczał. Na liście Karola ja byłem na pierwszym miejscu,
co bardzo mi się spodobało. Oczywiście Waldi nie uznał legalności listy Karola,
a jego samego nazwał zdrajcą. Naszej paczce groził nawet rozłam, bo część
chłopaków opowiadała się za listą Waldiego, a część, tak jak ja za listą
Karola. Jedni obrazili się na drugich, a ci drudzy na tych pierwszych. Na
wszelki wypadek we wtorek nikt z nas nie poszedł do wierzby. Długo jednak nie
mogliśmy wytrzymać w tym stanie pokłócenia, więc w środę poszliśmy wszyscy
razem, oprócz wciąż obrażonego Batura. Waldi kazał nam stanąć przy drzewie i
dokonał publicznego wejścia na pierwszą gałąź. Okazało się, że Waldek znalazł w
pniu drzewa odpowiednie zagłębienia na których należało postawić stopy. Trochę
sprawności w podciąganiu i już każdy z nas mógł zostać zdobywcą korony drzewa.
Możliwość
wejścia na wierzbę przez każdego z chłopaków (oczywiście oprócz Misia i Marasa)
otworzyło w krótkim czasie pole do nowych wyzwań i swoistej rywalizacji. Parę
dni po ogólnym wtajemniczeniu Seba ogłosił, że wszedł na najwyższą gałąź. To
był prawdziwy rekord, bo nikt z nas nie był na tyle głupi, żeby odważyć się go
pobić. Remi natomiast zdobył się na udaną próbę wejścia po drodze zejścia, czyli
wspiął się niczym prawdziwy orangutan po zwisającej gałęzi na górę. To też był
głupi rekord, którego nikt nie chciał powtarzać. Ale mistrzem głupoty okazał
się Kura, który pewnego dnia postanowił zeskoczyć z gałęzi na trawę po stronie
,,łączki ćwiczebnej”. Staliśmy wówczas wszyscy pod drzewem i chóralnie
zagrzewaliśmy kolegę okrzykami:
-
Dawaj Kura! Dawaj!
Kura
stał na gałęzi i chyba nabierał coraz większych wątpliwości, ale nie było już
dla niego odwrotu. W końcu sława wymagała poświęcenia. Przeżegnał się, zamknął
oczy i skoczył. Do dziś zastanawiam się jakim cudem ten chłopka niczego sobie
wówczas nie złamał. Udany skok powitaliśmy salwą radosnych okrzyków i
rzuciliśmy się gremialnie na Kurę. Ten
jednak po powstaniu z ziemi był tak wstrząśnięty, że zaczął się trząść i jąkać
jakby dostał gorączki. Musieliśmy odprowadzić go do domu, bo chłopak wyraźnie
nie kontaktował. Misiu, który z nas wszystkich najlepiej znał się na medycynie
z miną znawcy oznajmił, że Kura z pewnością doznał wstrząśnienia mózgu.
Mimo
tych wszystkich wypadkowych incydentów wierzba i jej otoczenie przyciągała nas
i stała się na kilka wiosennych tygodni stałym punktem pozalekcyjnych zajęć,
obowiązkowym elementem każdego powrotu ze szkoły do domu.
Nie
muszę chyba tłumaczyć jak bardzo nas, jedenastolatków fascynował żywy ogień.
Harcerze przynajmniej doświadczali przyjemności rozpalania ogniska podczas
biwaków, ale reszta z nas mogła jedynie o tym pomarzyć. Marzenia jednak mają to
do siebie, że jak się mocno chce, to można je spełnić. A my chcieliśmy mocno!
Chcieliśmy rozpalić prawdziwe ognisko. Była to jednak gruba sprawa wymagająca
pewnego przygotowania, czasu i bezwzględnej tajemnicy. Przede wszystkim nie
mogliśmy tego zrobić po szkole, bo widok dymu mógłby ściągnąć uwagę nauczycieli,
albo kogoś idącego wiejską drogą. Dlatego postanowiliśmy rozpalić ognisko w
sobotę do południa, kiedy na drodze nie było żadnego ruchu. W plan zostali
wtajemniczeni nieliczni, czyli Waldi, Karol, Lerczuś, Misiu, Seba i ja. Waldi
jako stary harcerz wiedział jak rozpalić ogień i to on zaproponował, że
przyniesie ze sobą trochę benzyny, którą podprowadzi ojcu z karnistra stojącego
w garażu. Wszyscy wiedzieliśmy, że ojciec Waldka ma na obrzeżu osiedla, przy
torach kolejowych garaż w którym trzyma blado zielonego trabanta. Kiedyś Waldi
przechwalał się, że ojciec dał mu poprowadzić samochód, ale nikt z nas w to nie
uwierzył, bo oczywiście nie było na to świadków. Nigdy nie uznaliśmy tego
wyczynu za godny podziwu, no ale teraz załatwienie benzyny to była poważna sprawa, więc Waldi w tym momencie stał
się naszym guru. Karol obiecał pożyczyć od swojego starszego brata prawdziwą
zapalniczkę, a reszta z nas miała przynieść gazety na rozpałkę. Ja postanowiłem
zwędzić mamie tygodnik ,,Kobieta i życie”, bo byłem ciekaw jak będą się paliły
kolorowe ilustracje z gazety.
Spotkaliśmy
się w sobotę o dziesiątej, jak zwykle przy barierkach. Waldi wyciągnął zza
pazuchy dżinsowej kurtki niewielką plastikową butelkę, odkręcił zakrętkę i dał
nam do powąchania. Pachniało jak na stacji benzynowej. Długie, przeciągnięte ochoooo, jakie wydobyło się z naszych
gardeł było najwyższą oznaką podziwu.
-
Musiałem odsysać gumowym wężykiem, bo inaczej nie dałoby się przelać bez
rozlewania – powiedział Waldi z nieukrywaną dumą.
Nasze
kolejne ochoooo wprawiło go w jeszcze
lepszy humor. Karol niestety zawiódł, bo starszy brat nie dał mu cennej
zapalniczki. Przyniósł za to długie zapałki, które jego matka zabierała na
cmentarz. Reszta z nas miała ze sobą gazety. Seba chciał się nawet ze mną
zamienić, bo on miał ,,Przegląd sportowy”, a jak twierdził w ,,Kobiecie i
życie” na ostatniej stronie są fajne kawały do przeczytania. Ostatecznie
zgodziłem się wyrwać ostatnią stronę i dać ją po prostu Sebie. Niech sobie
czyta, jak chce, choć osobiście uważałem, że większy pożytek byłby z jej
spalenia.
Poszliśmy pod wierzbę. Dzień był
dość wietrzny i zimny. Po drodze nie spotkaliśmy żadnego przechodnia, co dobrze
wróżyło całej naszej tajnej akcji. Na miejscu Waldi zarządził, że na dobre
ognisko trzeba wybrać odpowiednie miejsce i palenisko otoczyć dużymi kamieniami.
Przydałby się też kawałki suchego drewna. Rozeszliśmy się po okolicy w
poszukiwaniu niezbędnych akcesoriów. Nie była to jednak prosta sprawa. Dużych
kamieni nigdzie nie było, a jeśli chodzi o drewno to znajdowaliśmy tylko
wilgotne gałązki. Misiu przytargał trochę słomy znalezionej na polu.
-
Dalej rozpalamy, czy nie? Bo zimno się robi – niecierpliwił się Lerczuś. Karol
zaczął dokonywać prób wzniecenia ognia przy pomocy długich zapałek, ale
porywisty wiatr niweczył jego starania. Waldi z braku kamieni ubił butem
kawałek ziemi i oznajmił, że to będzie dobre miejsce na ognisko. Złożyliśmy tam
wszystkie nasze znalezione gałęzie i kupkę słomy przyniesionej przez Misia.
-
Dajcie gazety. Musicie je zmieść w papierowe kulki. To będzie nasza rozpałka –
zakomenderował Waldi.
Posłusznie
wykonaliśmy jego polecenie, a potem szczelnie otoczyliśmy Karola, żeby osłonić
go od wiatru. Ten zabiegł przyniósł pożądany efekt. Wkrótce zapłonęły pierwsze
gazety. Papier i słoma zajęły się ogniem, ale spaliły się bardzo szybko i
ognisko zgasło. Czuliśmy duże rozczarowanie. Nie o to nam przecież chodziło.
-
Czas na środki specjalne! – Waldi wyciągnął i odkręcił butelkę z benzyną. Wylał
ją na stosik gałęzi. Płynu było niewiele, tyle co by zmieściło się pewnie w
jednej szklance, ale emocje przy rozlewaniu były tak wielkie, że Lerczuś puścił
głośnego bąka przez spodnie, a nikt z nas nawet się nie zaśmiał. Karol zapalił
kolejną kulkę z gazety i krzyknąwszy do nas ostrzegawcze: ,,odsuńcie się!” rzucił ją na stosik. Ogień natychmiast buchnął
dużym płomieniem! To się nam nareszcie spodobało. Paliło się, że hej! Wydaliśmy
radosny okrzyk zadowolenia i zaczęliśmy skakać i tańczyć wokół płomieni. Były
to chwile naszego triumfu. Udało nam się rozpalić prawdziwe ognisko. Marzenie
się urzeczywistniło i trzeba było przyznać, że wyglądało imponująco. Wrzuciłem
w ogień moją kolorową gazetę i patrzyłem jak zamienia się w spopielone kłębki
unoszące się w powietrzu i opadające na pobliską trawę.
Niestety
nasza radość trwała bardzo krótko, a poczucie triumfu zmieniło się szybko w
paniczny strach. Podmuch wiatru sprawił, że ogień zaczął się rozprzestrzeniać
na suchą trawę i pobliskie krzewy. Nie wiedzieliśmy jak go powstrzymać. W rowie
była co prawda woda, ale nie mieliśmy w czym ją przynieść. Waldi próbował
deptać kolejne zapalne ogniska, ale ogień stawał się niebezpiecznie coraz
większy i intensywniejszy. Sytuacja wyraźnie wymykała się nam spod kontroli.
-
Jak pożar dojdzie do wierzby, to spali całe drzewo! – panikował Seba.
-
Trzeba wezwać kogoś do pomocy – Grubertowi puściły nerwy, bo zrobił się
czerwony na twarzy, a oczy zaszły mu wilgocią.
Wtedy
to nastąpiło coś, co jak do dziś o tym wspominam, to czuję ciarki wzruszenia na
karku. Najmniej odważny z nas wszystkich, najbardziej ostrożny i co tu dużo
mówić, mający najlepsze z nas ciuchy Misiu, zdjął bez słowa swoją szpanerską
brązową kurtkę i zaczął nią dusić płomienie spalające kłęby suchej trawy. Nawet
gdyby w tym momencie z nieba sfrunął Superman i zimnym oddechem ugasił cały
pożar nie zrobiłby na nas takiego wrażenia, jakie wywołało poświęcenie Misia.
Otrząsnąwszy się z szoku Waldi również ściągnął swoją dżinsową kurtkę i zaczął
nią okładać skaczące płomienie. Reszta z nas już po chwili robiła to samo.
Zrobiła się z tego straszna dymówa, która gryzła w gardło i szczypała nas w
oczy, ale pożar wkrótce udało się opanować. Poczuliśmy dużą ulgę i znów
pojawiło się wspólnotowe uczucie triumfu z dobrze wykonanego zadania.
Jednak
ta przygoda nie miała się dla nas dobrze zakończyć. Dymu było tyle, że widać go
było nie tylko z wiejskiej drogi, ale zapewne i z osiedlowej ulicy, którą
przejeżdżało mnóstwo samochodów. Kiedy z zaciekawieniem przyglądaliśmy się sczerniałym połacią
wypalonej ziemi Karol zakrzyknął nagle:
-
Gliny jadą! Chodu chłopaki!
Zaaferowani
gaszeniem pożaru nie widzieliśmy co dzieje się wokół nas. A tymczasem wiejską
drogą po kocich łbach nadjeżdżał samochód terenowy – gazik. To właśnie jego
wypatrzył w ostatniej chwili Karol. Gdy pojazd był już na naszej wysokości
wysiadło z niego dwóch mężczyzn i zaczęło coś do nas krzyczeć. Bez
zastanowienia, jak na komendę rzuciliśmy się wszyscy do ucieczki. Nie
oglądaliśmy się za siebie, nie wiedzieliśmy czy ktoś nas goni, czy samochód
jedzie za nami. Biegliśmy co tchu na przełaj przez pole, byle jak najdalej,
byle dopaść pierwszych zaułków osiedlowych budynków i ukryć się w jakieś klatce
schodowej.
Seba
miał najdłuższe nogi, więc był z nas najszybszy. Tego dnia chyba pobił swój
życiowy rekord, bo nikt z nas nie mógł go dogonić. Gdy wpadliśmy na osiedle
zniknął nam zupełnie z pola widzenia. Karol i Misiu wbiegli do pierwszego
bloku. Zdyszany i spocony chwilę później ich dogoniłem. Waldi biegł co prawda
przede mną, ale nie skręcił tam gdzie pozostali chłopacy, tylko biegł dalej w
kierunku swojego domu. Zostaliśmy we trójkę: Karol, Misiu i ja. Wtedy dopiero
zdaliśmy sobie sprawę, że nie ma z nami Lerczusia. Nikt z nas też nie widział
czy biegł za nami. Nie wyglądało to za dobrze. Karol chciał wracać i z daleka
zrobić ogląd sytuacji. Doszliśmy jednak do wniosku, że nie ma co ryzykować.
Baliśmy się, że Grubert został złapany i teraz na pewno jest przesłuchiwany na
komendzie milicji. Jeżeli pęknie i nas wyda, a była to najbardziej
prawdopodobna możliwość, to mamy przechlapane. Dowiedzą się rodzice, nasza pani
wychowawczyni i pani dyrektor. Może nawet wyrzucą nas ze szkoły. Karol był
załamany. Michała bardziej od tej strasznej perspektywy przerażała myśl
bardziej doczesna dotycząca jego kurtki. Jak on wytłumaczy rodzicom przypaloną
wewnętrzną poszewkę? Poza tym wszyscy tak śmierdzieliśmy dymem z ogniska, że w
żaden sposób nie dałoby się zataić naszego udziału w procederze palenia i
gaszenia łąki. Przechlapane na całej linii. Nie ustaliwszy niczego konkretnego
ze spuszczonymi, przygnębionymi minami rozstaliśmy się do poniedziałkowego
ranka.
W
domu oczywiście musiałem się przyznać przed rodzicami, że byłem z kolegami z
klasy na ognisku, ale dorzuciłem magiczne dopowiedzenie: ,,organizowanym przy
szkole”. Słowo ,,organizowanym” i ,,przy szkole” w dziwny sposób uśpiło
czujność rodziców, którzy nie pytali się o dalsze szczegóły. Nie czułem
wyrzutów sumienia, bo w zasadzie nie skłamałem. A że nikt mnie nie wypytywał o
szczegóły, to wolałem nie dopowiadać o gaszeniu kurtkami i o milicyjnym
pościgu. Bałem się jednak straszliwie nadejścia poniedziałku. Oczami wyobraźni
widziałem już milicyjny radiowóz przed szkołą, ba nawet dwa radiowozy i
Lerczusia stojącego w obstawie milicjantów z białymi pałkami przy pasku.
Funkcjonariusze będą patrzeć groźnie na wszystkich wchodzących do szkoły, a
gruby palec Roberta będzie wskazywał na mnie i na resztę uczestników
niebezpiecznego pożaru wywołanego na łące przy wierzbie.
W
poniedziałkowy poranek przed rozpoczęciem lekcji spotkaliśmy się wszyscy razem
przed barierkami. Pierwszy czekał na nas Waldi, który miał na głowie założoną
zieloną czapeczkę z daszkiem, a na nosie czarne, przeciwsłoneczne okulary.
Wyglądał co nieco komicznie. Szedłem akurat z Misiem i Sebą. Na widok naszego
kolegi parsknęliśmy we trójkę gromkim śmiechem.
-
Czego drzecie ryja? – Powitał nas Waldi. – To się nazywa kamuflaż. Jak będą nas
szukać, to się będą przyglądać twarzom. Was rozpoznają od razu…
-
A ciebie po chwili, jak każą ci zdjąć okulary – rzucił Karol, który akurat do
nas dobiegł.
-
Cześć chłopaki! – powiedział i spojrzał od razu na Misia, który ubrany był w
niebieski dres. – Co z twoją przypaloną kurtką?
-
Ukryłem ją na razie w piwnicy, bo śmierdziała strasznie. Rodzicom powiedziałem,
że zgubiłem ją gdzieś w szkole podczas grania w piłkę.
-
Nieźle to wymyśliłeś – pochwalił Seba, który raczej nie miał w zwyczaju chwalić
kogokolwiek.
-
Wiecie co? Rozmawiałem z moim starszym bratem i wszystko mu opowiedziałem -
wtrącił się Karol. – On mi doradził, że jeżeli będą pytać nas w szkole o to
ognisko na łące, to mamy powiedzieć, że tam byli jacyś harcerze.
- Jacy harcerze? –
Waldi popatrzył na niego z niepokojem w oczach.
- No jacyś, nie wiem. Nie tacy z naszej drużyny – wyjaśniał dalej Karol. –
Tam byli jacyś obcy harcerze, rozpalili ognisko i źle je dogasili. My
przyszliśmy tam akurat przypadkiem i je dogasiliśmy własnymi kurtkami.
- Niezła kombinacja – przyznał Misiu – ale podoba mi się ta wersja.
Wszyscy się z tym zgodziliśmy. Wkrótce w oddali pojawiła się postać
Lerczusia. Szedł sobie spokojnie jak gdyby nigdy nic. Momentalnie rzuciliśmy
się na niego jakby był samym ucieleśnieniem komisarza Borewicza z ,,07 zgłoś
się”.
- Robert co z tobą? Co się działo? Milicja cię złapała? Byłeś na komendzie?
W więzieniu? Wypuścili cię? Padałeś im nasze nazwiska? – zaatakowaliśmy go
lawiną pytań.
Lerczuś patrzył na nas wielkimi ze zdziwienia oczami i czerwienił się jak
burak. Zdenerwował się, bo nie bardzo wiedział, o co go tak właściwie
wypytujemy.
- Milicja? Więzienie? Za co? Ja nic nie wiem! – Wykrzykiwał bliski prawie
płaczu.
Dopiero jak przestaliśmy go atakować pytaniami uspokoił się i przysiadł na
przydrożnym kamieniu. Dla przywrócenia sobie pełni równowagi psychicznej
wyciągnął z tornistra zapakowaną w papier śniadaniowy kanapkę z żółtym serem i
zajął się jej konsumpcją. Wytłumaczyliśmy mu, że nie mogąc go znaleźć po
sobotniej ucieczce spod wierzby zaczęliśmy przypuszczać, że złapała go milicja.
- Ale tam nie było żadnej milicji – przełykając łapczywie kęs kanapki
odparł Grubert.
Spojrzeliśmy na niego zdziwieni.
– To byli robotnicy z budowy. Wiem, bo ich widziałem – kontynuował Lerczuś.
– Jak zaczęliście zwiewać wiedziałem, że nie mam szans was dogonić, więc
postanowiłem się ukryć. Wskoczyłem do rowu.
- Ale ta.. tam je..jest woda… - wyjąkał Misiu.
- No wiem, przecież tam właśnie wskoczyłem. Miałem mokre buty, spodnie no i
gacie…
- Bo się zsikałeś? – zachichotał Seba.
- Nie debilu, musiałem przykucnąć, żeby mnie nie zobaczyli i zamoczyłem
sobie przy okazji dupę – Lerczuś spojrzał ze złością na Sebę.
- I co? Co się działo? Gonili nas? – dopytywał się Waldi, który zdążył już
ściągnąć przeciwsłoneczne okulary i schował je dyskretnie do kieszeni spodni.
- Ale gdzie tam… W gumowcach na
nogach? Byliby bez szans. Deptali tylko ognisko i sprawdzali, czy się gdzieś
jeszcze nie tli. A jakie wiązanki przekleństw przy tym puszczali…
- Pamiętasz może jakie? – zaciekawił się nagle Karol.
- Pamiętam, ale nie mogę wam teraz powiedzieć – Lerczuś spojrzał na nas
bardzo poważnym wzrokiem. – W niedzielę byłem u spowiedzi, bo mi mama kazała.
Dopiero jak trochę mi się zbierze przed następną spowiedzią, to będę mógł wam
powiedzieć. Teraz sami rozumienie, nie mogę.
Robert dokończył kanapkę wstał i wszyscy razem ruszyliśmy do szkoły na
lekcje. Towarzyszyło nam wielkie poczucie ulgi. Tego dnia Lerczuś stał się
naszym nowym bohaterem. Podziwialiśmy go za odwagę, bo jako jedyny z nas nie
uciekł, za spryt, bo wiedział gdzie się ukryć i za totalne poświęcenie, bo
wskoczył w butach do wody. No i znał najgorsze przekleństwa jakich używają
robotnicy na budowie. Co prawda Grubert
nigdy już nie podzielił się z nami tą wyjątkową wiedzą, ale my też specjalnie
nie nalegaliśmy.
Od czasu rozpalenia pamiętnego ogniska przy wierzbie łączyła naszą szóstkę,
czyli Waldiego, Karola, Sebę, Misia, Lerczusia i mnie tajemnica o której nie
mogliśmy powiedzieć nikomu w szkole, ani Kurze, ani Niciowi, ani Remiemu, ani
tym bardziej największej paple – Marasowi. Chociaż milicjanci, którzy nas
przyuważyli okazali się być tylko robotnikami z budowy i nikt w szkole nie
prowadził śledztwa, ani dochodzenia w sprawie incydentu z ogniem, to jednak
postanowiliśmy w szóstkę zachować daleko idącą ostrożność. Przestaliśmy chodzić
po szkole do wierzby. Reszta chłopaków widząc, że my tam nie chodzimy też nie
miała powodu odwiedzać naszego drzewa. Tak minęło parę tygodni i nastało lato.
Skończył się rok szkolny, dla nas ostatni w wiejskiej szkole. Wiedzieliśmy już,
że od piątej klasy zaczniemy chodzić do nowej szkoły, której budowa właśnie się
kończyła na naszym osiedlu.
W wakacje większość z nas rozjechała
się na kolonie, obozy harcerskie, albo do dziadków na wieś. W wakacje na
wiejską drogę wjechał ciężki sprzęt budowlany, a nasza łączka ćwiczebna i sama
wierzba została otoczona drewnianym płotem. Na płocie zawisła żółta tabliczka z napisem ostrzegawczym:
,,Teren budowy – wstęp surowo wzbroniony!” Nasze osiedle rozbudowywało się o
kolejne bloki. W ciągu kilku następnych lat wiejska droga została wyłożona
asfaltem i stała się drogą osiedlową. Rów melioracyjny został zasypany, a po
łączce nie został nawet ślad. Wierzba przetrwała. Stała się centralnym punktem
niewielkiego placyku wokół którego stanęły nowe, czteropiętrowe bloki
mieszkalne. Przy wierzbie postawiono huśtawki i piaskownicę dla małych dzieci.
Następne pokolenie mieszkańców osiedla mogło się teraz bawić w cieniu starej
wierzby. Ale to już były inne zabawy, nie tak fajne, jakie wymyślaliśmy my –
chłopacy z czwartej klasy.
Komentarze
Prześlij komentarz