MIASTO CZASÓW PRZEMIANY

Praca na konkurs pt. "Czym jest dla Ciebie miasto Poznań?" organizowany przez Wydział Socjologii Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza - czerwiec 2021 r. 


 

MIASTO CZASÓW PRZEMIANY

 

 

Przyszedłem na świat w Poznaniu we wrześniu, w roku 1974. Moja mama urodziła mnie w szpitalu położniczym przy ówczesnej ulicy Samuela Engla (obecnie Kazimierza Jarochowskiego). Tego samego roku w sąsiadującym ze szpitalem parku oddano do użytku imponującą swą nieprzeciętną architekturą Halę Widowiskowo-Sportową ,,Arena”, a przy Alejach Stalingradzkich zakończono budowę największego w mieście, najnowocześniejszego hotelu ,,Polonez”. Na stadionie imienia 22 lipca przy Dolnej Wildzie we wrześniu odbyły się centralne dożynki, a przed wakacjami, na płycie lotniska Ławica zorganizowano pierwsze w mieście od czasów zakończenia wojny mistrzostwa w wyścigach motoryzacyjnych. Rok 1974 był zatem ważnym rokiem w dziejach Grodu Przemysła.

Moi rodzice mieszkali wówczas na Łazarzu przy ulicy Głogowskiej, więc Park Jana Kasprowicza zwany popularnie Areną, był miejscem moich dziecięcych zabaw. Latem najbardziej lubiłem chodzić z mamą na odkryty basen, a zimą uwielbiałem zjeżdżać na sankach z parkowej górki. Wnętrze hali ,,Arena” pamiętam głównie z widowisk muzyczno-teatralnych organizowanych dla dzieci w latach 80-tych przez Estradę Poznańską, z cyklu ,,Dziecko potrafi”. Występowali tam wówczas między innymi Bohdan Smoleń, Zbigniew Wodecki i zespół ,,Vox”. Dla mnie to był wielki świat.

Czymś bardzo niezwykłym były dla mnie jako dziecka Międzynarodowe Targi Poznańskie. Ograniczone płotem tereny targowe w centrum miasta wydawały mi się być skrawkiem zagranicy. Mój tata był inżynierem-elektrykiem i pracował w firmie budowlanej ,,Energopol 7” przy ulicy Sienkiewicza. Co roku chodził na targi w celach służbowych. Przynosił nam wtedy do domu kolorowe prospekty zachodnich produktów drukowane na świecącym papierze, długopisy w ładnych oprawkach, breloczki do kuczy, różne gadżety, których nie można było nigdzie indziej wówczas dostać. Pamiętam, że kiedyś tata zabrał mnie - kilkulatka na targi i miałem możliwość siedzieć przez chwilę w kabinie jakieś wielkiej maszyny budowlanej i we wnętrzu śmigłowca. To także był dla mnie wielki świat.

W roku 1981 przeprowadziliśmy się całą rodziną do mieszkania na nowopowstałym osiedlu, na Piątkowie. Od września miałem zacząć chodzić do pierwszej klasy szkoły podstawowej. Problemem było jednak to, że w pobliżu była tylko jedna stara, wiejska szkoła przy ulicy Hulewiczów. Przy zapisach okazało się, że ze względu na dużą liczbę dzieci trzeba było pogrupować nas w aż trzynaście klas pierwszych. Ja chodziłem do ,,I k”. Byliśmy więc bardzo licznym rocznikiem, co jakoś mi to w niczym nie przeszkadzało. Fajnie było mieć całą rzeszę kolegów i móc bawić się z nimi na pozostałościach budowalnych na osiedlu. Piasku, błota i betonowego gruzu mieliśmy wszędzie pod dostatkiem. Gorzej było natomiast ze znalezieniem sobie miejsca do gry w piłkę nożną. Jedyne boisko znajdowało się przy szkole i po lekcjach wstęp na nie był surowo zakazany. Przy szkole był też kiosk ,,Ruchu”, w którym można było kupować przeróżne drobne rzeczy, na przykład: grzebień i lusterko, mydło i szampon ,,Bambino”, kartki pocztowe i znaczki na listy, prasę codzienną i magazyny kolorowe oraz uwielbiane przeze mnie i moich kolegów kieszonkowe książeczki historyczno-wojenne z serii ,,Żółtego tygrysa”. Babcia wysyłała mnie czasem po szkole do kiosku, żebym kupił ,,Express Poznański” – popularny wówczas dziennik popołudniowy. Gorzej było z kupowaniem niektórych produktów spożywczych, albo ubrań. Czymś zupełnie normalnym było to, że po cenniejsze rzeczy trzeba było stać czasami i po kilka godzin w kolejkach do sklepów, że wszyscy moi koledzy chodzi latem w jednakowych tenisówkach, a zimą w butach ,,Relaks”. Mieliśmy takie same tornistry i chińskie piórniki. Większość z mieszkańców nowych osiedli piątkowskich jeździła wówczas na zakupy do ,,Megasamu” na winogradzkim osiedlu Kraju Rad. Ja jeździłem tam z babcią zawozić do skupu szklane butelki po wodzie ,,Grodziskiej”. W ten sposób zdobywałem moje pierwsze pieniądze za które kupowałem sobie później plastikowe żołnierzyki. 

Wielki świat polityki jeszcze do mnie nie docierał, choć wiedziałem, że moi rodzice są zaangażowani w ruch zwany ,,Solidarnością”. Na Palcu Mickiewicza w 1980 roku stanął olbrzymi pomnik kroczących dwóch krzyży. Nie rozumiałem jeszcze wagi tego wydarzenia, ani co tak naprawdę symbolizował ten monument. Dziwiły mnie daty na nim przyczepione: 1956, 1968, 1976. Wydawało mi się, jako dziecku wychowanemu na telewizyjnej propagandzie, że od zakończenia wojny w 1945 roku w Polsce nie działo się nic takiego, co warto byłoby upamiętnić tak monumentalnym pomnikiem. Jednak moi rodzice, bez zbędnych wyjaśnień starali się mi wpajać, że Poznańskie Krzyże to bardzo ważne, niemalże święte miejsce w naszym mieście. Pomnik upamiętniał zabitych przez wojsko ludzi pracy i ilekroć tamtędy przechodziłem w towarzystwie rodziców odczuwałem dreszcz ekscytacji oraz zimne mrowienie na skórze. 

Pamiętam niedzielę 13 grudnia 1981 roku, gdy po włączeniu rano telewizora nie mogłem doczekać się programu dla dzieci ,,Teleranek”. Z ekranu przemawiał jakiś generał w ciemnych okularach. Moi rodzice byli bardzo zaniepokojeni i stwierdzili, że trzeba jechać do dziadków na Łazarz, bo nie wiadomo, kiedy znów się z nimi będziemy mogli zobaczyć. Przejeżdżaliśmy wtedy przez centrum miasta. Ulica Armii Czerwonej od Ronda Mikołaja Kopernika była zamknięta barierkami przy których stali żołnierze z karabinami. Mój ojciec był zdenerwowany i mówił coś o tym, że może dojść do prowokacji oraz, że może polać się krew.  Nie bardzo wiedziałem, kto by nas miał zaatakować, ale byłem przekonany, że Wojsko Polskie nas ochroni. W końcu, jak nas uczyli w szkole, od tego są żołnierze. W drodze powrotnej musieliśmy stanąć i czekać, aż przez ulicę Lutycką przejedzie długa kolumna wozów bojowych. Widok ten mnie, jako miłośnika serialu ,,Czterej pancerni” bardzo cieszył, natomiast moich rodziców raczej niepokoił. 

Przez całe lata 80-te wraz z moim dorastaniem w szkole podstawowej narastało także poczucie coraz silniejszej identyfikacji z miastem w którym się urodziłem i w którym mieszkałem. Zaczynałem wierzyć w jego niezwykłość i wyjątkowość. Zgodnie z wiedzą wpajaną mi w szkole podstawowej wiedziałem, że to w Poznaniu znajduje się najstarsza katedra w Polsce, gdzie pochowani są pierwsi władcy Mieszko i Bolesław Chrobry. Poznań ma przepiękny Stary Rynek z zachowanym średniowiecznym układem ulic oraz jedynym, niepowtarzalnym ratuszem na wieży którego codziennie o dwunastej trykają się mechaniczne koziołki. Ile razy zwiedzałem wnętrze kościoła farnego nie mogłem się nadziwić ogromowi przestrzeni świątyni oraz ilości nagromadzonych tam malowideł i sztukaterii. Często z rodzicami nawiedzałem i uczestniczyłem w nabożeństwach w równie pięknym i fascynującym pod względem architektury kościele franciszkanów na Wzgórzu Przemysła oraz w odnowionym wówczas kościele przy Placu Bernardyńskim.

O wyjątkowości Poznania świadczyły też moim zdaniem choćby tramwaje pomalowane na zielony kolor i prezentujące się o wiele ładniej, niż czerwone pojazdy komunikacji miejskiej w stolicy. W miesiącach wiosennych i letnich stolica Wielkopolski tonęła wręcz w zieleni dzięki licznym parkom miejskim i takim zadrzewionym obszarom jak Sołacz, Golęcin, Dębiec, Cytadela. Zwłaszcza Cytadela, ze względu na swoją wojenną przeszłość była dla mnie bardzo ekscytującym miejscem. Widok obrośniętych bunkrów, czy ekspozycje czołgów przed Muzeum Wojska Polskiego pobudzały moją chłopięcą wyobraźnię. W latach 80-tych XX wieku, głównie dzięki propagandzie w środkach masowego przekazu, wciąż jeszcze żywa była pamięć o walkach wyzwoleńczych w 1945 roku, a dzień 23 lutego jako Święto Wyzwolenia był zawsze hucznie obchodzony przez ówczesne władze miasta. Także w szkole musieliśmy uczestniczyć w tym dniu w uroczystym apelu.

Jako młody chłopak, który jeszcze rzadko wyjeżdżał z rodzinnego miasta chciałem wierzyć, że miejsce, w którym dorastałem jest lepsze od innych dużych miast w Polsce. Moja babcia Klara często powtarzała, że Poznań jest najczystszym miastem, bo ,,panuje tu niemiecki ordnung, czyli porządek, a na Wschodzie to jest tylko jedna wielka gimela”. Wiedziałem, że w Poznaniu jest mnóstwo zabytków, że tu od czasów Lecha zaczęła się historia Polski, a współcześnie dzięki Międzynarodowym Targom Poznańskim, nasze miasto jest swoistym ,,oknem na świat”. Czułem też pewną odrębność społeczną od innych mieszkańców naszego kraju. Poznaniacy posługują się swoją specyficzną gwarą i używają często słów nie zrozumiałych dla mieszkańców Warszawy, czy Krakowa: gimela, ryczka,, tytka, gzik z pyrami, dynks, wichajster, bimba, bana, kejter, szczun, szwaja, pener, ogigiel. My jako dzieci, też używaliśmy między sobą tych określeń i dla nas nie było to nic nadzwyczajnego. Poza tym wszyscy chłopacy byli kibicami klubu piłkarskiego KKS ,,Lech” – najlepszego naszym zdaniem klubu sportowego w Polsce. Modne było wówczas zawołanie: ,,KKS – mistrzem jest!”.

Podobało mi się wówczas centrum Poznania z Rondem Mikołaja Kopernika i przeszkolonymi wieżowcami Alfy przy Armii Czerwonej oraz biurowcami na Piekarach. Uważałem wtedy, że były to bardzo nowoczesne budowle, choć żałowałem, że nie są to drapacze chmur jak w Ameryce. Najbardziej jednak lubiłem chodzić z rodzicami do Domu Towarowego ,,Okrąglak”, gdyż na jego ostatnim - VII piętrze mieścił się ,,Pewex”, w którym za dolary można było kupować rzeczy z Zachodu. Wchodziłem oglądać wystawione tam towary i oddawałem się marzeniom, że mogę coś sobie z tego zażyczyć. Członkowie naszej rodziny pochodzący spod Olsztyna, którzy przyjeżdżali do nas od czasu do czasu w odwiedziny uważali, że nasze miasto wygląda jak z Zachodu. Jeden z krewnych przyjeżdżał specjalnie w czasie Bożego Narodzenia, by podziwiać kolorowe iluminacje i neony na ulicy Armii Czerwonej. Mówił, że jest to coś wyjątkowego i niespotykanego nigdzie indziej w Polsce.

Mając czternaście lat dałem w końcu upust mojej miłości do rodzonego miasta i stworzyłem z niemałym mozołem dziesięciozwrotkowy trzynastozgłoskowiec pod tytułem: Wędrówka po poznańskim Starym Mieście

 

Miasto kochane! Spoglądam na ciebie od rana,

gdy jeszcze każdy dom i ulica zaspana,

wróble ze snu wzbudzone ćwierkają radośnie,

a młody gołąb gdzieś z dachu grucha donośnie.

 

Patrzę tak wtedy na jasne twoje ulice,

których nazw najróżniejszych nigdy nie wyliczę,

na tłumy ludzi od rana maszerujące

do fabryk i zakładów, do pracy śpieszące.

 

A gdy przed południem na spacer sobie wyjdę,

to najpierw z radością na Stary Rynek przyjdę,

popatrzę na ratusz, na zegar tam wiszący,

co już od wieków mierzy czas przemijający.

 

Na koziołki co o dwunastej się trykają

i po dwanaście razy się głową stykają,

zaś nieco wyżej, na górze z blachy zrobiony

jest orzeł biały niczym godło zawieszony.

 

Obejrzę tak jeszcze wszystkie te kamienice,

które schowane głęboko w małe ulice

urokiem raczą przechodnia przypadkowego,

 jak piękne i młode dziewczę kochanka swego.

 

Obok kamienic kościoły stoją stare,

zewnątrz wyglądają niby proste i szare,

lecz tam w samym wnętrzu ich piękność jest ukryta,

ludzką ręką w sklepieniu i ścianach wyryta.

 

Najpiękniejszym z wszystkich kościołów jest fara,

ogromna, wielka i piękna świątynia stara,

bogato bardzo zdobiona w gzymsy podłużne,

malowidła, sklepienia i figurki różne.

 

A obok Rynku, kawałek dalej nad Wartą,

na Ostrów Tumski, Cybina przejść się jest warto,

bo tam wśród drzew, na małej wysepce,

każdy kamień, krzak o polskiej historii szepce.

 

Tam jest katedra i pierwszy w Polsce wzniesiony

kościół, przed wiekami przez Mieszka założony

i tam jest sarkofag Bolesława Chrobrego,

pierwszego króla i twórcy państwa polskiego.

 

A gdy dokładnie to wszystko już sobie zwiedzę,

to w małej, spokojnej kawiarence posiedzę,

popatrzę na niebo nad Poznaniem wiszące

i powiem jedno: to miasto jest czarujące!

   

Dziś śmieszą mnie te niewyszukane rymy i dziecięco-naiwne opisy, ale taka była wówczas moja miłość do miasta mego urodzenia, miasta w którym dorastałem, w którym żyła moja rodzina, przyjaciele i w którym chciałem z pewnością pozostać. Naprawdę uważałem to miejsce za najwspanialsze na świecie.

W 1989 roku moja świadomość politycznych zmian była już o wiele większa. Kończyłem ósmą klasę w nowej szkole wybudowanej w połowie lat 80-tych na osiedlu Jana III Sobieskiego. Po sąsiedzku przekazywano właśnie do użytku kolejną, nowoczesną placówkę oświatową, która miała swoim imieniem uświetnić X Zjazd Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Partia robotnicza jednak nie dotrwała do końca budowy i ostatecznie szkołę przemieniono na liceum ogólnokształcące. W powietrzu pachniało zmianami i nadzieją na lepsze czasy. Wkrótce miało być tak dobrze, jak na Zachodzie Europy. Jako nastolatek szczerze w to wierzyłem. Ulice w centrum miasta zyskały nowe nazwy. Armii Czerwonej zastąpiono Świętym Marcinem, Aleje Stalingradzkie stały się Aleją Niepodległości, Lampego zamieniał się w Gwarną, a Gwardii Ludowej w Wierzbięcice. Na ulicach pojawiły się sprowadzone z Holandii żółte autobusy i tramwaje. Z uwagi na to, że autobusy te skierowano na linie pospieszne ,,A”, „B” i „C” nazywaliśmy je wśród kolegów ,,Latającymi Holendrami”. Witryny sklepowe przy głównych ulicach zyskały kolorowe szyldy i zapełniły się wcześniej trudno dostępnymi towarami. Przy ulicy Karpiej na Naramowicach otwarto pierwszy w Poznaniu market w zachodnim stylu - ,,Prozperito”. Jeździłem tam z rodzicami na zakupy. Mnogość towarów w kolorowych opakowaniach, lodówki wypełnione wędlinami i serami, na półkach soki i mleko w kolorowych kartonikach, ubrania w specjalnych koszach – to wszystko mnie szokowało i czułem się jakby sen o zachodnim świecie zaczął się na moich oczach urzeczywistniać. Przerażać mnie jednak zaczął rozrastający się na dziko handel uliczny. Wpierw przy stadionie przy ulicy Bema, a później nawet w ścisłym centrum, na Świętym Marcinie ludzie rozkładali polowe łóżka i handlowali wszystkim, co tylko udało się ściągnąć z Zachodu, głównie z Niemiec. Trudno było przejść między stoiskami. To już nie przypominało Zachodu, a bardziej wschodnioazjatyckie targowiska. 

We wrześniu 1989 roku dostałem się do II Liceum Ogólnokształcącego imienia Heleny Modrzejewskiej w Poznaniu. Cieszyłem się, że będę uczniem szkoły średniej szczycącej się tradycjami humanistycznymi. Nasza polonistka, pani Małgorzata Wyspiańska, choć była surowym i wymagającym pedagogiem zaczęła otwierać nam pierwszoklasistom oczy na wiele rzeczy, o których dotychczas nie zdawaliśmy sobie sprawy. Zwróciła uwagę na piękno i unikatowe detale architektoniczne secesyjnych kamienic, które mogliśmy podziwiać w okolicach naszej szkoły: wzdłuż ulic Matejki, Konopnickiej, Chełmońskiego i Grottgera. Nauczyła nas odróżniać epoki historyczne i szukać ich śladów w naszym mieście. Zachęcała w ten sposób również do odwiedzin w Muzeum Narodowym i zapoznawania się z dziełami sztuki, które są tam eksponowane. Baczniejszą naszą uwagę kierowała zwłaszcza na największą w Polsce kolekcję dzieł malarskich Jacka Malczewskiego. Zainteresowała nas poznańskimi teatrami, zwłaszcza repertuarem Teatru Nowego. Wpoiła, że regularne ,,chodzenie do teatru” należy do pewnego snobizmu intelektualnego ludzi wykształconych. Wyczuliła nas na baczną obserwację zmieniającej się rzeczywistości, a zwłaszcza na nowe funkcje językowe, które zaczęły pojawiać się dzięki coraz bardziej rozkwitającej branży reklamowej.

Dzięki spotkaniom organizowanym przez dyrekcję liceum mogłem podziwiać na żywo znanych aktorów, na przykład: Krystynę Feldman, Michała Grudzińskiego, Aleksandra Machalicę, Jana Peszka, Mikołaja Grabowskiego. W pamięci zostało mi niezwykłe spotkanie z poetą - jezuitą  ojcem Wacławem Oszajcą, który czytał nam swoje wiersze i pokazywał jak można na świat spoglądać z lirycznej perspektywy. Podpisany przez niego tomik poezji był wówczas moim najcenniejszym skarbem. Cieszyłem się, że tak znany i ceniony poeta oraz publicysta katolicki mieszka i pracuje właśnie w Poznaniu. Niestety pod koniec lat 90-tych został przez władze zakonne przeniesiony do Torunia.

Ostatnie dziesięciolecie XX wieku zaznaczyło się dużymi zmianami w wyglądzie samego Poznania i jego funkcjonowaniu jako stolicy Wielkopolski. Miało się wrażenie jakby miasto próbowało nadrobić czas stracony za czasów komunistycznych rządów. Stary Rynek otwierał się na turystów przyciągając ich do siebie remontami zabytkowych budowli: między innymi ratusza, kościoła farnego, otwieraniem się nowych lokali gastronomicznych, powstawaniem stoisk z różnymi pamiątkami. W Arkadii przy Placu Wolności powstało Centrum Informacji Miejskiej, gdzie można było nabyć przeróżne, wymyślne gadżety kojarzące się z Poznaniem. Po zlikwidowaniu chodnikowego handlu ulica Święty Marcin stawała się bardziej reprezentacyjna, a święto ulicy obchodzone 11 listopada zyskało renomę wydarzenia, którego zazdrościć nam zaczęła cała mieszczańska Polska. Banki, przedstawicielstwa coraz liczniejszych zagranicznych firm i instytucji finansowych zaczęły remontować na swoje siedziby zabytkowe kamienice w centrum. Wypiękniały ulice: 27 Grudnia, Mielżyńskiego, 3 Maja, Plac Cyryla Ratajskiego. W samym środku miasta skończono wieloletnią budowę najwyższego wieżowca – Collegium Altum dla Akademii Ekonomicznej. Na Śródce powstał nowoczesny dworzec autobusowy, a przy ulicy Królowej Jadwigi wybudowano pierwsze Multikino. Na Malcie wciąż rozrastała się nowoczesna infrastruktura związana z torem regatowy. Poznańskie Targi unowocześniały swoją przestrzeń ekspozycyjną i wybudowały największą w kraju hale wystawową (nr 23). Miejskie Przedsiębiorstwo Komunikacji jako jedno z pierwszych w Polsce zaczęło wymieniać systematycznie tabor tramwajowy i autobusowy na nowoczesne pojazdy.

Ekscytowały mnie te wszystkie zmiany, bo jako nastoletni chłopak widziałem tylko to, co działo się niejako z wierzchu, co było widoczne z poziomu ulicy, to czym ekscytowały się przede wszystkim lokalne media. Nie dostrzegałem zmian społecznych, upadających zakładów – molochów, fali bezrobocia, kolejek po tak zwaną ,,kuroniówkę”, nieczystych interesów gangów przemycających paliwo, alkohol i papierosy. To był inny świat, o którym raczej miałem tylko mgliste pojęcie. Poznań był dla mnie wówczas po prostu miastem z którego chciałem być bardzo dumny. Liczyły się tylko spektakularne sukcesy o których mówiono w mediach ogólnopolskich. To tu na jeziorze maltańskim w 1990 roku zorganizowano po raz pierwszy w Polsce mistrzostwa świata w kajakarstwie. Nad Maltą zaczął się odbywać coroczny festiwal teatrów ulicznych, który przyciągał tłumy widzów i teatry praktycznie z całego świata. Międzynarodowe Targi Poznańskie rosły w siłę i rozbudowywały swą bazę ekspozycyjną oraz liczbę imprez targowych. W 1991 roku na Ławicy odbyły się międzynarodowe pokazy lotnicze. Poznań był siedzibą redakcji niezwykle wówczas poczytnego tygodnika opiniotwórczego o zasięgu ogólnopolskim ,,Wprost” (aż do przeniesienia w 2000 r. redakcji do Warszawy).

W czasach licealnych lubiłem po szkole włóczyć się samotnie po ulicach miasta, zwłaszcza po dzielnicy Łazarz i Grunwald. Fascynowała mnie miejska architektura skrywana nieraz w zaułkach i podwórkach. Za namową polonistki przyglądałem się secesyjnym kamienicom, zaglądałem do ich wnętrz, na klatki schodowe. To było jak odkrywanie nieznanego, fascynującego, trochę już zapomnianego świata. Chciałem zrozumieć, co przedstawiają umieszczone na fasadach kamienic detale sztukatorskie, napisy łacińskie. Dziwiłem się, że w Poznaniu jest tyle zabytkowych kościołów, że jest cerkiew przy ulicy Marcelińskiej, że pływalnia przy ulicy Wronickiej była kiedyś synagogą. Szukałem śladów przeszłości, śladów wojennych, jak choćby odpryski na murach niektórych domów po ostrzale karabinowym. Moją ciekawość pobudzały historie związane z danym miejscem. Ciekawiło mnie skąd się wzięły nazwy niektórych ulic: Ułańska, Szyperska, Żydowska, Kurzanoga, Wenecjańska, Krzyżowa, Skryta? W czasach przed internetem zdobycie takich informacji było bardzo utrudnione. Na szczęście z pomocą przyszła mi wówczas książka autorstwa Zbigniewa Zakrzewskiego ,,Ulicami mojego Poznania. Przechadzki z lat 1918-1939”, którą wyszukałem w często przeze mnie odwiedzanym antykwariacie na Starym Rynku.

W latach 90-tych zaczęło się zmieniać życie społeczne i przyzwyczajenia mieszkańców miasta. Ludzie chcieli korzystać z uroków miasta i uczestniczyć w licznych festiwalach oraz ulicznych zabawach. Muzyczne koncerty były organizowane zarówno na Malcie, jak i na Cytadeli albo nad Rusałką. Stary Rynek zaczął tętnić życiem nie tylko w czasie Jarmarku Świętojańskiego. Wraz z rozwojem poznańskich uczelni przybywało w mieście studentów, którzy wieczorami pragnęli zabawić się w klubach, dyskotekach i pubach. Jak grzyby po deszczu zaczęły pojawiać się wokół Starego Rynku nowe lokale gastronomiczne, restauracje, kawiarnie przyciągające gości swoim oryginalnym wnętrzem lub ciekawą ofertą usługową. Czasy popularnych w latach 80-tych takich lokali jak: ,,Kociak”, ,,Kawiarnia Turecka”, ,,Miodosytnia”, czy ,,Ratuszowa” odchodziły w przeszłość. W okresie letnim nocne życie w centrum Poznania zaczęło przypominać tętniące zabawą popularne miejsca turystyczne.

Ulubionym lokalem mojego towarzystwa licealnego z ,,Dwójki” była wówczas ,,Kawiarnia Prasowa” przy ulicy Grunwaldzkiej lub ,,Pół czarnej” przy ulicy Głogowskiej. Były to lokale położone najbliżej „Dwójki”. Przestronne wnętrza ,,Prasowej” kusiły nie tylko dziennikarzy przychodzących tu z pobliskiego Domu Prasy, ale również i licealną młodzież. Natomiast w ,,Pół czarnej”, zapewne z uwagi na bliskość Rynku Łazarskiego, można było spotkać sporo szemranego towarzystwa z wypchanymi gotówką skórzanymi saszetkami przytoczonymi do pasa. W piątkowe i sobotnie wieczory lubiłem z kolegami wybrać się do ,,Green Pub-u” mieszczącego się przy ulicy Piekary. Można tam było posłuchać irlandzkiej muzyki folkowej i napić się oryginalnego piwa z Irlandii. Dla nas, młodych ludzi dorastających w pierwszej połowie lat 90-tych, te wieczory w pubie były prawdziwym powiewem wolności i smakiem Zachodu.

W czerwcu 1992 roku nasze liceum odwiedziła wycieczka licealistów z Danii. Przyjechali eleganckim autokarem z klimatyzacją, co jak na nasze warunki było nieosiągalnym luksusem. Stanowili grupę kolorowo ubranej młodzieży, bardzo przyjaźnie do nas ustosunkowanej. Zamieszkali w ,,Hotelu Wielkopolska” przy Świętym Marcinie. W prezencie przywieźli nam mleko w proszku, mydła zapachowe i dezodoranty. Trochę to nas dotknęło, bo nie uważaliśmy się aż za tak ubogich i pozbawionych środków czystości dzikusów zza ,,żelaznej kurtyny”. Duńczycy wszystkiemu się bardzo dziwili, choćby temu, że w ich pokojach hotelowych są czarno-białe telewizory, w toaletach jest szorstki papier toaletowy, albo w ogóle go nie ma, a po ulicach jeździ tyle zabytkowych tramwajów (produkowane przez chorzowski Konstal od 1957 roku składy typu ,,4N” i ,,102N”). My zaś dziwiliśmy się, że ubierają się w takie pstrokate kolory i nie boją się w nich wieczorami paradować po okolicach Starego Rynku. Niestety, jeden z Duńczyków za sam strój i długie włosy był zaczepiany oraz poszturchiwany przez niezbyt trzeźwych klientów ,,Miodosytni”. Musieliśmy go stamtąd wyciągać i ratować się ucieczką. Podczas rozmów z Duńczykami prowadzonych po angielsku chcieliśmy wiedzieć jakie mają poglądy polityczne, co myślą o Rosji i Stanach Zjednoczonych, o wojnie w Jugosławii, czy lubią Niemców, czy podoba im się nasze miasto. Okazywało się, że ich sprawy polityki międzynarodowej w ogóle nie interesują. Grzecznie odpowiadali, że Poznań jest ciekawy i tylko tyle. Bez zachwytu. Interesowały ich tylko za to dyskoteki, tanie piwo i nasze dziewczyny. Wizyta rówieśników z Półwyspu Jutlandzkiego uświadomiła nam, że mentalnie jeszcze bardzo różnimy się od ludzi na Zachodzie.

Wraz z końcem liceum zaczął mnie fascynować zawód dziennikarza prasowego. Z wiadomości, jakie przekazywała mi moja babcia Klara Talarczyk primo voto Holasz, mój dziadek Feliks Holasz miał być przed wojną dziennikarzem i pracować w ,,Kurierze Poznańskim”. W czasie okupacji dziadek Feliks został aresztowany za działalność konspiracyjną i zamordowany przez hitlerowców w więzieniu w Breslau w 1942 r. Opierając się głównie na informacjach babci czułem w sobie jakiś gen dziennikarstwa. W październiku 1992 roku, będąc jeszcze przed maturą wziąłem udział w konkursie prasowym dla młodych talentów organizowanym przez Oficynę Wydawniczą ,,Głos Wielkopolski”. Pamiętam, że napisałem artykuł dotyczący spojrzenia poznaniaków na święto niepodległości i dzięki temu wkrótce otrzymałem zaproszenie do udziału w bezpłatnych warsztatach dziennikarskich organizowanych w ośrodku szkoleniowym przy ulicy Żniwnej. To były spotkania z czołowymi poznańskimi dziennikarzami, którzy odkrywali przed uczestnikami tajniki swojej pracy zawodowej. Imponowało mi to, że ja licealista mogłem w tych zajęciach uczestniczyć. Byliśmy zachęcani do pisania własnych artykułów i reportaży, a autorzy najciekawszych prac zostali po roku poproszeni na spotkanie do Domu Prasy przy ulicy Grunwaldzkiej 19, czyli siedziby redakcji ,,Głosu Wielkopolskiego”. Ówczesny redaktor naczelny Marian Marek Przybylski postanowił utworzyć coś na kształt kuźni przyszłej kadry dziennikarskiej i powołał do życia redakcję młodzieżowego dodatku do gazety: ,,Dziewczyna i Chłopak” (,,D/C”). Szefostwo tego działu objęli Edyta Wasilewska i Krzysztof Grabowski – Grabaż (muzyk i lider zespołu „Pidżama Porno”), którego po pewnym czasie zastąpił Przemysław Wenerski (przyszły redaktor telewizyjny z TVP Info). To pod ich skrzydłami kilkunastu młodych adeptów dziennikarstwa, w tym także i ja, mogło szlifować w poznańskim Domu Prasy swoje pierwsze redakcyjne doświadczenia. Ze wzruszeniem przypominam sobie, jak w cotygodniowym kolorowym dodatku do ,,Głosu Wielkopolskiego” - ,,D/C” zaczęły ukazywać się moje artykuły. Czułem niesamowitą dumę i szczęście uświadamiając sobie, że czytać je mogli czytelnicy z całej Wielkopolski. 

Te pierwsze doświadczenia prasowe, oraz chęć pójścia w ślady mojego dziadka Feliksa przesądziły o tym, że zdecydowałem się na studia dziennikarskie. Po maturze zdałem pomyślnie egzaminy i dostałem się na politologię na Uniwersytecie imienia Adama Mickiewicza w Poznaniu. Zajęcia miałem na tak zwanym ,,Szamarzewie”, czyli na Wydziale Nauk Społecznych przy ulicy Szamarzewskiego. Już po drugim roku studiów mogłem udać się na miesięczną praktykę dziennikarską. Poprosiłem oczywiście o skierowanie mnie do redakcji ,,Głosu Wielkopolskiego”, gdyż tam miałem już nawiązane kontakty i ,,wydeptane ścieżki”. Na praktykach zostałem na szczęście już potraktowany poważniej niż w dziale młodzieżowym i skierowano mnie od razu do działu miejskiego. Stanowiło to dla mnie duże wyróżnienie, bo był to jak na lokalny dziennik przystało, największy i najważniejszy dział. Ponieważ praktyki zacząłem pod koniec sierpnia ówczesny mój redakcyjny opiekun pan Andrzej Janas ,,rzucił” mnie na miasto, a w zasadzie na obrzeża, bym sprawdził jak wygląda końcówka sezonu letniego w Ośrodkach Sportu i Rekreacji. To była moja pierwsza reporterska praca i pierwszy artykuł w normalnym wydaniu dziennika. W kolejnych dniach uczestniczyłem w pracach zespołu redakcyjnego, który przygotowywał specjalny dodatek poświęcony dzielnicy Łazarz. Miałem rzucać pomysłami, więc wymyśliłem sobie, że zajmę się małym dochodzeniem historycznym dotyczącym odcinka nieczynnych torów tramwajowych znajdujących się na brukowanym fragmencie jezdni przy ulicy Emilii Sczanieckiej. Dużo rzeczy w tamtych czasach załatwiało się na telefon. Dlatego dzwoniłem do Miejskiego Przedsiębiorstwa Komunikacji i tam szukałem ludzi, którzy cokolwiek mogli mi powiedzieć na temat nieczynnej już trasy tramwajowej. To co usłyszałem, zapisywałem bez sprawdzenia, ufając swoim informatorom i własnemu rozeznaniu. Gdy skończyłem pisać mój artykuł przekazałem go do obróbki redakcyjnej. Wtedy z kolegium redakcyjnego wybiegł zastępca redaktora naczelnego Wojciech Nentwig i wpadając do pomieszczeń działu miejskiego krzyczał, że ,,naszcza na łeb temu, kto będzie pisał nazwisko Emilii Sczanieckiej przez ,,sz”. Ta przykra dla mnie lekcja nauczyła mnie, żebym zawsze przed puszczeniem tekstu do publikacji sprawdził po dwa razy prawidłowy zapis nazw własnych, w tym szczególnie nazwisk. Nie wszystkie nazwiska zapisuje się tak, jak je słyszymy.

We wrześniu, jako najmłodszy stażem dziennikarz w redakcji otrzymałem ,,działkę” dotyczącą szkolnictwa. Miałem pisać o rozpoczynającym się roku szkolnym, o budowie nowych szkół, o problemach edukacyjnych. W tym celu musiałem zacząć szukać swoich informatorów w Kuratorium Oświaty. Na szczęście pracował tam mój były nauczyciel historii z liceum, więc miałem ułatwione zadanie. Zajmowałem się też tematyką dotyczącą szkół wyższych i studentów. Poznałem wszystkich ówczesnych rzeczników, czy to UAM-u, Akademii Ekonomicznej, Akademii Rolniczej, czy Akademii Sztuk Pięknych.

Praktyki dziennikarskie dawały mi dużo satysfakcji. Lubiłem pisać i zajmować się sprawami dotyczącymi miasta. Często w czasie tak zwanych dyżurów redakcyjnych byłem posyłany na różnego rodzaju wydarzenia i imprezy. Cieszyłem się, bo była to okazja do poznawania nowych ludzi, przyglądania się z bliska temu, co akurat działo się ciekawego w mieście. Przez kolejne lata studiów co roku zapisywałem się na miesięczne praktyki do ,,Głosu Wielkopolskiego”, ale również przez kontakt z redakcją ,,Dziewczyny i Chłopaka” miałem już stały dostęp do redakcji przy ulicy Grunwaldzkiej 19. Dzięki licznym kontaktom dziennikarskim miałem także możliwość przyglądać się od środka pracy zarówno w ,,Radiu Merkury”, poznańskiej telewizji, czy w ,,Katolickim Radiu Poznań” (poprzedniku obecnego ,,Radia Emaus”), z którym to też na stałe podjąłem współpracę. Prowadziłem w radio cotygodniową audycję krajoznawczą.

Pracując w prasie lokalnej poznałem siłę jej oddziaływania na codzienne funkcjonowanie miasta oraz życie poszczególnych jego mieszkańców. Pisałem artykuły o nikomu niepotrzebnych, sterczących w centrum miasta słupach po nieużywanych już liniach telefonicznych i po moim artykule te słupy znikały z przestrzeni miasta. Pomagałem rodzicom dzieci niepełnosprawnych uzyskać miejsce w odpowiedniej placówce opiekuńczej. Próbowałem zająć się sprawą niedokończonej budowy pawilonu handlowego na osiedlu Bolesława Chrobrego. Poprzez pisanie artykułu prasowego pomagałem także władzom Akademii Sztuk Pięknych w staraniach o pozyskanie od miasta zabytkowego budynku przy Wzgórzu Świętego Wojciecha. Wiele osób przychodziło do redakcji ,,Głosu” załatwiać swoje osobiste interesy i sprawy. Mieszkańcy bloków walczyli ze spółdzielnią, ktoś prosił o sponsoring wyprawy rowerowej po Europie, ktoś chciał uzyskać dotacje miejską na uruchomienie świetlicy dla dzieci z ubogich rodzin. Pamiętam, jak wraz z redakcyjną koleżanką Magdaleną Gorlas zajęliśmy się kwestią bezdomnych mieszkających na ogródkach działkowych przy Parku Wodziczki pod estakadą trasy tramwajowej ,,pestki”. Po naszym artykule wiele osób zgłosiło chęć pomocy tym osobom.

Okres studiów to też czas poszukiwania własnej tożsamości, określenia wartości i priorytetów w swoim życiu. Oprócz radosnej fali życia studenckiego, której dałem się ponieść przyszedł też czas na pewne refleksje natury duchowej. Będąc osobą wychowaną religijnie zacząłem poszukiwać swojego miejsca w Kościele Katolickim. Pociągało mnie wszystko to, co działo się wokół duszpasterstwa akademickiego przy klasztorze oo. dominikanów przy Alejach Niepodległości. Fenomenem w tamtych czasach były na pewno tłumy młodych ludzi wypełniających szczelnie kościół podczas coniedzielnej mszy akademickiej o godzinie 19. Fenomenem były poranne msze roratnie w okresie adwentowym o godzinie 6 rano, na które przychodziło tylu ludzi, że ledwo mieścili się w kościele. Wszystko to działo się za sprawą charyzmatycznej postaci ojca Jana Góry. Również i ja uległem zafascynowaniu jego osobą. Pragnąłem poznać go bliżej i zacząłem uczęszczać w tygodniu na spotkania w duszpasterstwie. Pamiętam początki tworzenia projektu ,,Lednica 2000” – miejsca spotkań młodzieży chrześcijańskiej nad brzegami jeziora lednickiego. Wpierw był to tylko pomysł, idea wąskiej grupki studentów wspierających ojca Jana. Później, gdy pojawiła się szansa wykupu ziemi pomysł zaczął nabierać rozpędu i przeistoczył się w coroczne spotkanie modlitewne i nocne czuwanie pod ,,Bramą – Rybą”, na które zaczęły przyjeżdżać tłumy młodych ludzi z całej Polski. Po raz kolejny czułem w sobie dumę, że oto w moim mieści Poznaniu działa tak prężnie duszpasterstwo akademickie, a Jan Góra – pochodzący co prawda z Prudnika na Śląsku - kojarzony odtąd był niemalże wyłącznie ze środowiskiem poznańskim.  Nie wiem, czy potrafiłbym zbudować swoją religijność w okresie dojrzewania emocjonalnego bez postaci Jana Góry.

Pod koniec studiów postanowiłem połączyć moje dwie pasje życiowe, czyli zamiłowania historyczne i dziennikarskie w pracę badawczą dotyczącą historii prasy. Mój promotor na uczelni prof. dr hab. Jacek Sobczak, wybitny znawca prawa prasowego, zgodził się bym pisał pracę magisterską pod tytułem: Społeczeństwo Poznania wobec wielkopolskiej kultury i nauki w optyce ,,Dziennika Poznańskiego” w okresie międzywojennym. W tym celu wysłał mnie do filii Biblioteki Kórnickiej znajdującej się w Pałacu Działyńskich przy Starym Rynku i powierzył opiece swojego doktoranta Adama Bieniaszewskiego, późniejszego dyrektora Archiwum Państwowego w Poznaniu. Pan Adam był prawdziwym pasjonatem historii naszego miasta i potrafił ukierunkować mnie na właściwe tory poszukiwawcze w celu zebrania materiału faktograficznego do mojej pracy magisterskiej. W ten sposób zaczęła się moja fascynująca przygoda z odkrywaniem życia codziennego przedwojennych mieszkańców Poznania. Musiałem prześledzić wszystkie wydania dziennika od 1918 roku po wrzesień 1939 r. Przez prawie rok korzystałem z bogatych zbiorów archiwalnych zarówno, Biblioteki Kórnickiej, jak i Biblioteki Uniwersyteckiej oraz zasobów Poznańskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk. Dowiedziałem się dużo interesujących rzeczy o historii miasta i regionu właśnie dzięki zbieraniu materiałów do mojej pracy magisterskiej. Na łamach ,,Dziennika Poznańskiego” śledziłem losy powstawania Uniwersytetu Poznańskiego, finansowe problemy z utrzymaniem Opery, Teatru Polskiego i innych placówek kulturalnych w stolicy Wielkopolski, przygotowania do Powszechnej Wystawy Krajowej, czy Wszechsłowiańskiego Zjazdu Śpiewaczego w 1929 roku. Wgłębiałem się w pasjonującą historię życia kulturalnego okresu międzywojennego, historię grup literackich powstających w środowisku polonistów na Uniwersytecie Poznańskim, próby powołania do życia Akademii Sztuk Pięknych. Nieraz zafascynowany odkryciem jakiegoś ważnego wydarzenia opisanego przez ,,Dziennik Poznański” biegłem natychmiast dzielić się nim z moim opiekunem, panem Adamem Bieniaszewskim. Czułem się jak odkrywca, który może mieć wpływ na zmianę dotychczasowego stanu wiedzy historycznej o Poznaniu. Tak było na przykład z odkryciem, że Czwartki Literackie w Pałacu Działyńskim mają tradycję sięgającą lat 40-stych XIX wieku i były reaktywowane za sprawą Cyryla Ratajskiego w latach 30-stych XX wieku. Okazywało się jednakże, że pan Adam wiedział już o tych wydarzeniach i odsyłał mnie do opracowań naukowych, w których zostały one już wcześniej opisane.   

Moim osobistym odkryciem było jednak wyśledzenie historii zawodowych losów dziadka Feliksa Holasza. Podczas szperania w przedwojennych gazetach zaglądałem też na łamy najpoczytniejszego w tamtych czasach dziennika regionalnego - ,,Kuriera Poznańskiego” i tam szukałem jego śladów. Dziadek był aktywnym działaczem endeckim i w czasach sanacji był więziony i przebywał w więzieniu w Rawiczu. ,,Kurier Poznański” – organ prasowy Narodowej Demokracji w Wielkopolsce opisywał losy działaczy więzionych przez ówczesne władze sanacyjne. Dzięki temu odkryłem prawdę, że wbrew temu co mówiła mi moja babcia Klara, jej mąż nie był dziennikarzem, ale pracownikiem drukarni ,,Kuriera Poznańskiego”. Był zatrudniony na etacie zecera, czyli składacza tekstu. Potwierdzeniem tej informacji był również biogram umieszczony w ,,Encyklopedii Konspiracji Wielkopolskiej 1939-1945” (Instytut Zachodni, 1998). Kiedy przygotowywano się do odsłonięcia w Poznaniu Pomnika Państwa Podziemnego przy Alejach Niepodległości na apel komitetu organizacyjnego wykupiłem cegiełkę z nazwiskiem mojego dziadka upamiętniającą jego działalność konspiracyjną w czasie okupacji. Dziś jego tablica ,,Feliks Holasz 1906-1942 – drukarz” jest jednym z elementów lapidarium przy pomniku.

Kończąc studia próbowałem też wykorzystać moje zdolności literackie i zacząłem uczęszczać na warsztaty poetyckie prowadzone w Centrum Kultury ,,Zamek” przez poetę Jerzego Grupińskiego. Dzięki temu mogłem z moją twórczością poetycką zadebiutować w kwartalniku ,,Protokół kulturalny”. Miałem też swój wieczór autorski w ,,Naszym Klubie” przy ulicy Woźnej.

Po studiach mimo szansy zostania etatowym dziennikarzem ,,Głosu Wielkopolskiego” wybrałem jednak bardziej obiecujący i kuszący mnie wtenczas etat specjalista do spraw marketingu w wydawnictwie akademickim. Nowa praca otwierała przede mną interesujące perspektywy. Byłem odpowiedzialny za organizację i uczestnictwo w różnych wydarzeniach promocyjnych na wystawach i targach w kraju i za granicą. Byłem zaangażowany w takie ważne wydarzenia miejskie, jak coroczny Poznański Przegląd Książki Naukowej w Gmachu Głównym Biblioteki UAM, Poznańskie Targi Książki Naukowej odbywające się na początku września wpierw w holu wejściowym Centrum Kultury ,,Zamek”, a później w zabytkowych wnętrzach Collegium Maius przy ulicy Fredry. Uczestniczyłem także w licznych wystawach i konferencjach organizowanych przez Stowarzyszenie Wydawców Szkół Wyższych. Wreszcie, już nie jako zwiedzający, ale wystawca prezentowałem wydawniczą dysponendę podczas Targów Edukacyjnych na Międzynarodowych Targach Poznańskich.

Jako, że pracowałem w Wydawnictwie Akademii Ekonomicznej miałem możliwość ,,załatwienia” zwiedzania Poznania z wysokości tarasu zlokalizowanego na najwyższym, XVIII piętrze Collegium Altum, czyli czerwonego wieżowca przy ulicy Powstańców Wielkopolskich. Lubiłem pokazywać licznym gościom z kraju, czasem nawet i z zagranicy nasze miasto widziane z lotu ptaka z każdej z czterech stron świata: z północy ograniczone wzgórzami Morasko i Dziewiczej Góry oraz wieżami RTV na Piątkowie, z południa zielonym Klinem Dębieckim wychodzącym wzdłuż Warty w kierunku Wielkopolskiego Parku Narodowego, z zachodu lotniskiem Ławica i niknącą w oddali ulicą Bukowską oraz przepięknym sportowo-rekreacyjnym kompleksem maltańskim ze wschodu. Najpiękniej jednak miasto prezentowało się po  zmierzchu, gdy zapadał zmrok, a rozświetlane ulice i sznury jadących samochodów tworzyły pejzaż połączonych cienkich strużek migoczącego i pulsującego światła. Odnosiłem wrażenie, że Poznań wygląda jak prawdziwa metropolia.

W ciągu dnia z wysokości tarasu widokowego można było podziwiać wciąż zmieniającą się strukturę urbanistyczną miasta. Wkrótce naprzeciw wieżowca wyrosły wysokie, nowoczesne biurowce przy Placu Andersa, powstał Stary Browar, rozbudowywał się kompleks sportowy nad Maltą, powstawały nowe pawilony i oszklony hol wejściowy na MTP, przy ulicy Dąbrowskiego wyrastały kolejne wieżowce, zmieniał się wygląd Dworca Głównego oraz terenów po Dworcu PKS. Odnosiło się wrażenie, że Poznań z wysokości nabiera szlifu nowoczesnego miasta, które przyciąga  biznes i turystykę. Schodząc jednak na parter i wychodząc na ulicę widać było niestety wszystkie niedoskonałości. Budynki dawnej Alfy przy odnowionej za kilka milionów złotych ulicy Święty Marcin w większości straszą swoją brudną i odrapaną elewacją. Dworzec Główny praktycznie istnieje tylko z nazwy i oznacza przeciekające podczas deszczu perony pod galerią handlową. Stadion Lecha wygląda pięknie tylko z góry, bo od środka przypomina niedokończony betonowy szkieletor. Tętniące niegdyś artystycznym życiem Centrum Sztuki Nowoczesnej przy Starym Browarze, po tym jak zostało sprzedane przez Grażynę Kulczyk, już praktycznie nie istnieje. Na głównych ulicach miasta zamiast przyciągających oko witryn markowych sklepów jest coraz więcej dyskontów, punktów z tanią, używaną odzieżą i sieci małych sklepików sprzedających alkohol. Ruch uliczny i życie towarzyskie przeniosło się głównie na Stary Rynek, Śródkę i nad Wartę.

W roku 2003 ożeniłem się. Moja żona pochodzi również z Poznania, ale z jego południowych stron, z Górczyna. Ślub wzięliśmy w kościele oo. karmelitów na Wzgórzu Świętego Wojciecha. Początkowo żona nie wyobrażała naszego wspólnego sobie życia poza centrum Poznania. Była przyzwyczajona, że porusza się po mieście tramwajami i że ma wszędzie blisko: do pracy, do sklepu, do kina, teatru, do najbliższej rodziny. Ja nie byłem tak radykalny w szukaniu miejsca na nasz rodzinny dom i widziałem korzyści, głównie finansowe w zamieszkaniu na obrzeżach lub pod Poznaniem. Ostatecznie zdecydowaliśmy się na kupno mieszkania na Winiarach. To były nasze szczęśliwe lata, bo choć mieszkanko było niewielkie i w bloku bez windy, to jednak mieliśmy blisko do Parku Sołackiego i na Golęcin, a pod domem znajdował się przystanek tramwajowy. Ulice Winiar są spokojne i położone nieco na uboczu największych arterii komunikacyjnych, a mimo to do centrum jest zaledwie kilka przystanków tramwajem. Można powiedzieć, że lokalizacja naszego mieszkania, jak na warunki miejskie była bardzo komfortowa. Wkrótce na świat przyszły nasze dzieci: wpierw córka, później syn. Mogliśmy chodzić z nimi na spacer do Parku Sołackiego, do Parku Wodziczki, albo na tereny sportowe ,,Olimpii” w Lasku Golęcińskim. Mieliśmy też stosunkowo blisko nad jezioro ,,Rusałka”. Podobały nam się także zazielenione tereny za Uniwersytetem Przyrodniczym. Sama spokojna i zazieleniona okolica Sołacza z przedwojennymi willami robiła wrażenie żywcem wyjętej ze scenografii filmu opowiadającego o dwudziestoleciu międzywojennym.  

Zdaję sobie sprawę, że teraz po latach pewnie nieco idealizuję moje ówczesne odczucia dotyczące Winiar i Sołacza. Był to bowiem mój szczęśliwy okres związany z początkiem małżeństwa, zakładaniem rodziny, narodzinami naszych dzieci. Cieszę się, że tłem tego wyjątkowego czasu były właśnie tak urokliwe zakątki Poznania. Jednak po dziewięciu latach, w czasie gdy nasze dzieci zaczęły dorastać, zdecydowaliśmy się oboje z żoną skorzystać ze wsparcia rodziców i przenieść się poza Poznań do Suchego Lasu. Zmiana miejsca zamieszkania związana była tylko i wyłącznie z możliwością powiększenia naszej powierzchni mieszkalnej. Pomimo przeprowadzki nadal czujemy się związani emocjonalnie z Poznaniem. W Poznaniu oboje z żoną mamy pracę, do poznańskiej szkoły posłaliśmy nasze dzieci. Wciąż czujemy się bardziej poznaniakami, niż mieszkańcami gminy Suchy Las.

W międzyczasie udało mi się zmienić pracę. Z wydawnictwa uczelnianego przeniosłem się do drukarni akademickiej, której zostałem kierownikiem. Zawsze fascynowało mnie słowo drukowane, dlatego mogę stwierdzić, że przeszedłem konsekwentnie całą drogę ewolucyjną od dziennikarza prasowego, czyli twórcy, poprzez publikatora i promotora publikacji w wydawnictwie, aż do samego zarządzania produkcją drukarską. W pewnym momencie zorientowałem się, że faktycznie ,,wszedłem w buty” mojego dziadka Feliksa. Wpierw myśląc, że był dziennikarzem, skoczyłem studia dziennikarskie, a ostatecznie tak jak on zacząłem pracować w drukarni. Wszystko to wydarzyło się w moim mieście, w Poznaniu. Tu się urodziłem, wychowałem, studiowałem i założyłem rodzinę. Dziś trudno mi sobie wyobrazić inną drogę mojego życia. Była i jest ona nierozerwalnie związana z tym jednym miejscem, położonym nad brzegiem Warty w połowie odległości między Berlinem, a Warszawą, w między Morzem Bałtyckim, a Sudetami. Poznań stał się dla mnie idealnym miejscem do życia.

W 2004 roku zdobyłem nagrodę w konkursie dziennikarski pod tytułem ,,Zostaję czy wyjeżdżam?” organizowanym przez Zarząd Regionu Wielkopolska NSZZ ,,Solidarność”. Celem konkursu, adresowanego do młodych ludzi, było odpowiedzenie na postawione w tytule pytanie, czy w związku z wejściem Polski do Unii Europejskiej zamierzam szukać swoich szans zawodowych za granicą. W napisanym przeze mnie artykule udowadniałem, że otwarcie granic nie będzie oznaczało, że młodzi ludzie tłumnie rzucą się szukać dobrze płatnych ofert pracy na Zachodzie. Dla wielu z nas, w tym i dla mnie, pewne wartości były cenniejsze niż doraźne zyski finansowe. Tak, jak wspomniałem, czułem się szczęśliwy i spełniony mieszkając w Poznaniu. Chciałem żeby tu wychowywały się moje dzieci. Tu miałem swoją pracę, która co prawda nie przynosiła zbyt dużych dochodów, ale dawała mi satysfakcję z jej wykonywania. W Poznaniu tkwią silnie moje korzenie rodzinne i wyrwanie się z nich pozbawiłoby mnie poczucia tożsamości i przynależności społecznej. A to dla mnie bardzo istotne sprawy życiowe.

            Już od małego dziecka zarówno przez rodziców, jaki i szkolę miałem wpajane silne poczucie identyfikacji z moim rodzinnym miastem. Bycie poznaniakiem oznaczało dumę, bo mieszkańcy Grodu Przemysława uważali się zawsze za trochę lepszych od swoich rodaków z innych części kraju. Poznaniak jak się za coś zabierał, to robił to solidnie, przemyślanie, oszczędnie i doprowadzał sprawę do końca. Tego nauczyła nas praca organiczna pod pruskim zaborem. I chociaż w XIX wieku próbowano zniemczyć na siłę Wielkopolskę Poznań był i jest po dziś dzień ostoją polskości. Tego mnie nauczono w domu i w szkole. Czułem dumną przynależność do chwalebnej tradycji powstańczej. Jedyne zwycięskie w polskiej historii powstanie narodowe rozpoczęło się w 1918 roku właśnie w Poznaniu. Jeżeli mam okazję, to próbuję zawsze korygować powszechną wiedzę o zrywie niepodległościowym Wielkopolan tłumacząc, że było to nie pierwsze, a trzecie z kolei powstanie po zbrojnych wystąpieniach w 1806 i 1848 roku. Po raz ostatni Poznaniacy chwycili za broń podczas krwawych zamieszek w czerwcu 1956 roku. Ten fakt historyczny jest również częścią mojej patriotycznej dumy. Cieszę się, że w podziemiach CK ,,Zamek” powstało interesujące muzeum  Poznańskiego Czerwca 1956 roku. Jeszcze jak moje dzieci były małe zaprowadziłem je tam i próbowałem przekazać dlaczego warto być dumnym z naszych przodków, którzy potrafili walczyć o godność i wolność. Dziś nie musimy poświęcać swego życia w imię obrony wolności, ale zależy mi na tym, by moje dzieci wiedziały dlaczego w Poznaniu świętujemy takie daty jak 26 grudnia i 28 czerwca. Co roku w te dni wywieszam przed domem flagę narodową. Obawiam się jednak, że pokolenie moich dzieci zaczyna obojętnieć na takie wartości jak lokalny patriotyzm. To pojęcie dla nich nie ma już żadnych wyraźnych konotacji. Dla pokolenia wychowanego na ,,social mediach” przynależność do społeczności lokalnej nie odgrywa już takiej samej roli jak kiedyś. Dla nich miejsce z którym się identyfikują to takie, które zapewnia rozrywkę, zabawę, miejsce do spotkania towarzyskiego. Ich miejscem jest ,,ich fyrtel”. Muzea, pomniki i opowiadanie o historii nuży młodych i zupełnie nieciekawi. Oni nie czują już ,,dreszczu ekscytacji” przechodząc obok pomnika Poznańskich Krzyży.

            Dużym niepokojem napawa mnie obserwacja prób przypisania Poznaniowi nowych określeń o charakterze politycznym i ideologicznym. Patrząc na skrajnie prawicowy patriotyzm i jego manifestacje mam duże poczucie niesmaku. Zadziwia mnie aktywność polityczna kibiców Lecha podczas uroczystości rocznicowych związanych z Powstaniem Wielkopolskim, albo Poznańskim Czerwcem. Trzy dekady po upadku komunizmu w Polsce wykrzykiwanie haseł: ,,przecz z czerwoną hołotą” pod adresem partii opozycyjnych wydaje mi się głębokim niezrozumieniem najnowszych dziejów politycznych Polski. Nie czuję najmniejszego związku z tego typu pseudo patriotyzmem.  Z drugiej strony nie rozumiem usilnego forsowania przez obecnych włodarzy naszego miasta takich haseł, jak „Poznań – miastem Wolności”, czy ,,Poznań - miastem Równości i Tolerancji”. Rozumiem chęć manifestowania wolności w pełnym zakresie swobód obywatelskich, ale to nie są już czasy Polski Ludowej w której naród walczył z dyktatorską władzą narzuconą nam przez obce mocarstwo. Czym innym jest polityczna walka w demokratycznym państwie prawa, a czy innym walka w systemie reżimowym. Tłumne uczestnictwo mieszkańców Poznania w niedawnych protestach przeciw rządom Zjednoczonej Prawicy nie uprawnia jeszcze do nadawania stolicy Wielkopolski dumnego tytułu ,,Miasta Wolności”. To nie ta skala bohaterstwa. Uważam też, że popierane przez obecne władze Poznania marsze równości nie dają także prawa do przypisania naszemu miastu roli ,,lidera” najbardziej tolerancyjnego na różne orientacje seksualne miasta w Polsce. Przez Poznań przetaczają się zarówno manifestacje prawicowe, kościelne, jak i ,,tęczowe”. Taki jest koloryt naszej współczesnej rzeczywistości społecznej. Nie wyróżnia to nas pod tym względem od innych dużych miast w Polsce. Zastanawiam się, czy nasi dziadkowie walczący i ginący w powstaniach narodowych mieli na myśli tak rozumianą dziś ,,wolność” i ,,równość”?

            Być może nie nadążam już za koncepcjami współczesnej drogi rozwoju społecznego mojego miasta. Wyobrażenia moje o nim zostały zapewne zamknięte pod koniec XX wieku w bańce idealistycznych koncepcji dorównania do poziomu życia mieszkańców dużych miast na Zachodzie Europy. Ja widziałem oczami wyobraźni wielkie szklane wieżowce, równo przystrzyżone trawniki i szerokie arterie samochodowe wiodące z jednego krańca miasta na drugi. Moje dzieci chcę widzieć więcej hipsterskich kafejek z ogródkami na ulicach, dzikie łąki kwietne i jak najwięcej ścieżek rowerowych w centrum. Zastanawiam się, czy moja duma z bycia poznaniakiem nie skończyła się wraz z mistrzostwami piłkarskimi Euro 2012. Wtedy po raz pierwszy i może jedyny nasze miasto miało swoje ,,pięć minut” światowej sławy i rozgłosu. Rozumiały to nawet moje dzieci. Takie wydarzenie pewnie za mojego życia już się nie powtórzy. Teraz jakby bardziej obojętnym wzrokiem patrzę na kolejne przeobrażenia miasta. Mam tylko nadzieję, że młode pokolenie znajdzie dla siebie miejsce w mieście nad Wartą i na swój sposób nauczy się je kochać.  

            W czasach gdy się urodziłem Poznań rozrastał się i próbował nabrać charakteru nowoczesnego miasta. Stąd duże inwestycje budowlane, nowe osiedla na Ratajach i Piątkowie. W czasach przemian gospodarczych zaczęła się też zmieniać wizja miasta, które przestało pełnić jedynie funkcje dużej sypialni i lokalizacji zakładów przemysłowych. Mieszkańcy chcieli żeby zaczęło się im dobrze i wygodnie mieszkać. Zapragnęli sprawnej komunikacji, centrów zakupowych i rozrywkowych, pływalni, boisk sportowych, ścieżek rowerowych i spacerowych, skwerów zieleni. Tymczasem podupadający od dawna hotel ,,Polonez” został ostatnio zamknięty, a potem przekształcony w średniej klasy hostel studencki (Centrum Akademickie). Hala widowiskowo-sportowa ,,Arena” z uwagi na sypiący się strop została również zamknięta i obecnie czeka na renowację. Może i czas na mnie, na przewartościowanie swoich oczekiwań i wyobrażeń o idealnym mieście, o poczuciu dumy ze swego miejsca urodzenia i obecnego zamieszkania. Jak będzie? Pewnie niedaleka przyszłość pokaże.  

 

 


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

PIEŚŃ DO LUDOLFINY 3,141592653589

GWIAZDKA W PRASOWEJ

ŻYWA PAMIĘĆ MIEJSCA