MIASTO CZASÓW PRZEMIANY
Praca na konkurs pt. "Czym jest dla Ciebie miasto Poznań?" organizowany przez Wydział Socjologii Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza - czerwiec 2021 r.
MIASTO CZASÓW PRZEMIANY
Przyszedłem na świat w Poznaniu we
wrześniu, w roku 1974. Moja mama urodziła mnie w szpitalu położniczym przy ówczesnej
ulicy Samuela Engla (obecnie Kazimierza Jarochowskiego). Tego samego roku w sąsiadującym
ze szpitalem parku oddano do użytku imponującą swą nieprzeciętną architekturą Halę
Widowiskowo-Sportową ,,Arena”, a przy Alejach Stalingradzkich zakończono budowę
największego w mieście, najnowocześniejszego hotelu ,,Polonez”. Na stadionie imienia
22 lipca przy Dolnej Wildzie we wrześniu odbyły się centralne dożynki, a przed
wakacjami, na płycie lotniska Ławica zorganizowano pierwsze w mieście od czasów
zakończenia wojny mistrzostwa w wyścigach motoryzacyjnych. Rok 1974 był zatem
ważnym rokiem w dziejach Grodu Przemysła.
Moi rodzice mieszkali wówczas na Łazarzu
przy ulicy Głogowskiej, więc Park Jana Kasprowicza zwany popularnie Areną, był miejscem
moich dziecięcych zabaw. Latem najbardziej lubiłem chodzić z mamą na odkryty
basen, a zimą uwielbiałem zjeżdżać na sankach z parkowej górki. Wnętrze hali
,,Arena” pamiętam głównie z widowisk muzyczno-teatralnych organizowanych dla
dzieci w latach 80-tych przez Estradę Poznańską, z cyklu ,,Dziecko potrafi”.
Występowali tam wówczas między innymi Bohdan Smoleń, Zbigniew Wodecki i zespół
,,Vox”. Dla mnie to był wielki świat.
Czymś bardzo niezwykłym były dla mnie jako
dziecka Międzynarodowe Targi Poznańskie. Ograniczone płotem tereny targowe w
centrum miasta wydawały mi się być skrawkiem zagranicy. Mój tata był inżynierem-elektrykiem
i pracował w firmie budowlanej ,,Energopol 7” przy ulicy Sienkiewicza. Co roku
chodził na targi w celach służbowych. Przynosił nam wtedy do domu kolorowe
prospekty zachodnich produktów drukowane na świecącym papierze, długopisy w
ładnych oprawkach, breloczki do kuczy, różne gadżety, których nie można było
nigdzie indziej wówczas dostać. Pamiętam, że kiedyś tata zabrał mnie - kilkulatka
na targi i miałem możliwość siedzieć przez chwilę w kabinie jakieś wielkiej maszyny
budowlanej i we wnętrzu śmigłowca. To także był dla mnie wielki świat.
W roku 1981 przeprowadziliśmy się całą
rodziną do mieszkania na nowopowstałym osiedlu, na Piątkowie. Od września miałem
zacząć chodzić do pierwszej klasy szkoły podstawowej. Problemem było jednak to,
że w pobliżu była tylko jedna stara, wiejska szkoła przy ulicy Hulewiczów. Przy
zapisach okazało się, że ze względu na dużą liczbę dzieci trzeba było pogrupować
nas w aż trzynaście klas pierwszych. Ja chodziłem do ,,I k”. Byliśmy więc bardzo
licznym rocznikiem, co jakoś mi to w niczym nie przeszkadzało. Fajnie było mieć
całą rzeszę kolegów i móc bawić się z nimi na pozostałościach budowalnych na
osiedlu. Piasku, błota i betonowego gruzu mieliśmy wszędzie pod dostatkiem.
Gorzej było natomiast ze znalezieniem sobie miejsca do gry w piłkę nożną.
Jedyne boisko znajdowało się przy szkole i po lekcjach wstęp na nie był surowo
zakazany. Przy szkole był też kiosk ,,Ruchu”, w którym można było kupować
przeróżne drobne rzeczy, na przykład: grzebień i lusterko, mydło i szampon
,,Bambino”, kartki pocztowe i znaczki na listy, prasę codzienną i magazyny
kolorowe oraz uwielbiane przeze mnie i moich kolegów kieszonkowe książeczki
historyczno-wojenne z serii ,,Żółtego tygrysa”. Babcia wysyłała mnie czasem po
szkole do kiosku, żebym kupił ,,Express Poznański” – popularny wówczas dziennik
popołudniowy. Gorzej było z kupowaniem niektórych produktów spożywczych, albo
ubrań. Czymś zupełnie normalnym było to, że po cenniejsze rzeczy trzeba było
stać czasami i po kilka godzin w kolejkach do sklepów, że wszyscy moi koledzy
chodzi latem w jednakowych tenisówkach, a zimą w butach ,,Relaks”. Mieliśmy
takie same tornistry i chińskie piórniki. Większość z mieszkańców nowych
osiedli piątkowskich jeździła wówczas na zakupy do ,,Megasamu” na winogradzkim
osiedlu Kraju Rad. Ja jeździłem tam z babcią zawozić do skupu szklane butelki
po wodzie ,,Grodziskiej”. W ten sposób zdobywałem moje pierwsze pieniądze za
które kupowałem sobie później plastikowe żołnierzyki.
Wielki świat polityki jeszcze do mnie nie
docierał, choć wiedziałem, że moi rodzice są zaangażowani w ruch zwany
,,Solidarnością”. Na Palcu Mickiewicza w 1980 roku stanął olbrzymi pomnik
kroczących dwóch krzyży. Nie rozumiałem jeszcze wagi tego wydarzenia, ani co
tak naprawdę symbolizował ten monument. Dziwiły mnie daty na nim przyczepione:
1956, 1968, 1976. Wydawało mi się, jako dziecku wychowanemu na telewizyjnej
propagandzie, że od zakończenia wojny w 1945 roku w Polsce nie działo się nic
takiego, co warto byłoby upamiętnić tak monumentalnym pomnikiem. Jednak moi
rodzice, bez zbędnych wyjaśnień starali się mi wpajać, że Poznańskie Krzyże to
bardzo ważne, niemalże święte miejsce w naszym mieście. Pomnik upamiętniał
zabitych przez wojsko ludzi pracy i ilekroć tamtędy przechodziłem w
towarzystwie rodziców odczuwałem dreszcz ekscytacji oraz zimne mrowienie na
skórze.
Pamiętam niedzielę 13 grudnia 1981 roku,
gdy po włączeniu rano telewizora nie mogłem doczekać się programu dla dzieci
,,Teleranek”. Z ekranu przemawiał jakiś generał w ciemnych okularach. Moi
rodzice byli bardzo zaniepokojeni i stwierdzili, że trzeba jechać do dziadków
na Łazarz, bo nie wiadomo, kiedy znów się z nimi będziemy mogli zobaczyć.
Przejeżdżaliśmy wtedy przez centrum miasta. Ulica Armii Czerwonej od Ronda Mikołaja
Kopernika była zamknięta barierkami przy których stali żołnierze z karabinami.
Mój ojciec był zdenerwowany i mówił coś o tym, że może dojść do prowokacji oraz,
że może polać się krew. Nie bardzo
wiedziałem, kto by nas miał zaatakować, ale byłem przekonany, że Wojsko Polskie
nas ochroni. W końcu, jak nas uczyli w szkole, od tego są żołnierze. W drodze
powrotnej musieliśmy stanąć i czekać, aż przez ulicę Lutycką przejedzie długa
kolumna wozów bojowych. Widok ten mnie, jako miłośnika serialu ,,Czterej
pancerni” bardzo cieszył, natomiast moich rodziców raczej niepokoił.
Przez całe lata 80-te
wraz z moim dorastaniem w szkole podstawowej narastało także poczucie coraz
silniejszej identyfikacji z miastem w którym się urodziłem i w którym
mieszkałem. Zaczynałem wierzyć w jego niezwykłość i wyjątkowość. Zgodnie z
wiedzą wpajaną mi w szkole podstawowej wiedziałem, że to w Poznaniu znajduje
się najstarsza katedra w Polsce, gdzie pochowani są pierwsi władcy Mieszko i
Bolesław Chrobry. Poznań ma przepiękny Stary Rynek z zachowanym średniowiecznym
układem ulic oraz jedynym, niepowtarzalnym ratuszem na wieży którego codziennie
o dwunastej trykają się mechaniczne koziołki. Ile razy zwiedzałem wnętrze
kościoła farnego nie mogłem się nadziwić ogromowi przestrzeni świątyni oraz
ilości nagromadzonych tam malowideł i sztukaterii. Często z rodzicami
nawiedzałem i uczestniczyłem w nabożeństwach w równie pięknym i fascynującym pod
względem architektury kościele franciszkanów na Wzgórzu Przemysła oraz w odnowionym
wówczas kościele przy Placu Bernardyńskim.
O wyjątkowości Poznania
świadczyły też moim zdaniem choćby tramwaje pomalowane na zielony kolor i
prezentujące się o wiele ładniej, niż czerwone pojazdy komunikacji miejskiej w
stolicy. W miesiącach wiosennych i letnich stolica Wielkopolski tonęła wręcz w
zieleni dzięki licznym parkom miejskim i takim zadrzewionym obszarom jak
Sołacz, Golęcin, Dębiec, Cytadela. Zwłaszcza Cytadela, ze względu na swoją
wojenną przeszłość była dla mnie bardzo ekscytującym miejscem. Widok
obrośniętych bunkrów, czy ekspozycje czołgów przed Muzeum Wojska Polskiego
pobudzały moją chłopięcą wyobraźnię. W latach 80-tych XX wieku, głównie dzięki
propagandzie w środkach masowego przekazu, wciąż jeszcze żywa była pamięć o
walkach wyzwoleńczych w 1945 roku, a dzień 23 lutego jako Święto Wyzwolenia był
zawsze hucznie obchodzony przez ówczesne władze miasta. Także w szkole
musieliśmy uczestniczyć w tym dniu w uroczystym apelu.
Jako młody chłopak, który
jeszcze rzadko wyjeżdżał z rodzinnego miasta chciałem wierzyć, że miejsce, w
którym dorastałem jest lepsze od innych dużych miast w Polsce. Moja babcia Klara
często powtarzała, że Poznań jest najczystszym miastem, bo ,,panuje tu niemiecki ordnung, czyli porządek, a na Wschodzie to jest tylko
jedna wielka gimela”. Wiedziałem, że w Poznaniu jest mnóstwo zabytków, że
tu od czasów Lecha zaczęła się historia Polski, a współcześnie dzięki
Międzynarodowym Targom Poznańskim, nasze miasto jest swoistym ,,oknem na
świat”. Czułem też pewną odrębność społeczną od innych mieszkańców naszego
kraju. Poznaniacy posługują się swoją specyficzną gwarą i używają często słów nie
zrozumiałych dla mieszkańców Warszawy, czy Krakowa: gimela, ryczka,, tytka, gzik z pyrami, dynks, wichajster, bimba, bana,
kejter, szczun, szwaja, pener, ogigiel. My jako dzieci, też używaliśmy
między sobą tych określeń i dla nas nie było to nic nadzwyczajnego. Poza tym
wszyscy chłopacy byli kibicami klubu piłkarskiego KKS ,,Lech” – najlepszego
naszym zdaniem klubu sportowego w Polsce. Modne było wówczas zawołanie: ,,KKS –
mistrzem jest!”.
Podobało mi się wówczas centrum
Poznania z Rondem Mikołaja Kopernika i przeszkolonymi wieżowcami Alfy przy Armii
Czerwonej oraz biurowcami na Piekarach. Uważałem wtedy, że były to bardzo
nowoczesne budowle, choć żałowałem, że nie są to drapacze chmur jak w Ameryce.
Najbardziej jednak lubiłem chodzić z rodzicami do Domu Towarowego ,,Okrąglak”,
gdyż na jego ostatnim - VII piętrze mieścił się ,,Pewex”, w którym za dolary
można było kupować rzeczy z Zachodu. Wchodziłem oglądać wystawione tam towary i
oddawałem się marzeniom, że mogę coś sobie z tego zażyczyć. Członkowie naszej
rodziny pochodzący spod Olsztyna, którzy przyjeżdżali do nas od czasu do czasu w
odwiedziny uważali, że nasze miasto wygląda jak z Zachodu. Jeden z krewnych
przyjeżdżał specjalnie w czasie Bożego Narodzenia, by podziwiać kolorowe
iluminacje i neony na ulicy Armii Czerwonej. Mówił, że jest to coś wyjątkowego
i niespotykanego nigdzie indziej w Polsce.
Mając czternaście lat
dałem w końcu upust mojej miłości do rodzonego miasta i stworzyłem z niemałym
mozołem dziesięciozwrotkowy trzynastozgłoskowiec pod tytułem: Wędrówka
po poznańskim Starym Mieście
Miasto kochane!
Spoglądam na ciebie od rana,
gdy jeszcze każdy dom
i ulica zaspana,
wróble ze snu
wzbudzone ćwierkają radośnie,
a młody gołąb gdzieś z
dachu grucha donośnie.
Patrzę tak wtedy na
jasne twoje ulice,
których nazw
najróżniejszych nigdy nie wyliczę,
na tłumy ludzi od rana
maszerujące
do fabryk i zakładów,
do pracy śpieszące.
A gdy przed południem
na spacer sobie wyjdę,
to najpierw z radością
na Stary Rynek przyjdę,
popatrzę na ratusz, na
zegar tam wiszący,
co już od wieków
mierzy czas przemijający.
Na koziołki co o
dwunastej się trykają
i po dwanaście razy się
głową stykają,
zaś nieco wyżej, na
górze z blachy zrobiony
jest orzeł biały
niczym godło zawieszony.
Obejrzę tak jeszcze
wszystkie te kamienice,
które schowane głęboko
w małe ulice
urokiem raczą
przechodnia przypadkowego,
jak piękne i młode dziewczę kochanka swego.
Obok kamienic kościoły
stoją stare,
zewnątrz wyglądają
niby proste i szare,
lecz tam w samym
wnętrzu ich piękność jest ukryta,
ludzką ręką w
sklepieniu i ścianach wyryta.
Najpiękniejszym z
wszystkich kościołów jest fara,
ogromna, wielka i
piękna świątynia stara,
bogato bardzo zdobiona
w gzymsy podłużne,
malowidła, sklepienia
i figurki różne.
A obok Rynku, kawałek
dalej nad Wartą,
na Ostrów Tumski, Cybina
przejść się jest warto,
bo tam wśród drzew, na
małej wysepce,
każdy kamień, krzak o
polskiej historii szepce.
Tam jest katedra i
pierwszy w Polsce wzniesiony
kościół, przed wiekami
przez Mieszka założony
i tam jest sarkofag
Bolesława Chrobrego,
pierwszego króla i
twórcy państwa polskiego.
A gdy dokładnie to
wszystko już sobie zwiedzę,
to w małej, spokojnej
kawiarence posiedzę,
popatrzę na niebo nad
Poznaniem wiszące
i powiem jedno: to
miasto jest czarujące!
Dziś śmieszą mnie te
niewyszukane rymy i dziecięco-naiwne opisy, ale taka była wówczas moja miłość
do miasta mego urodzenia, miasta w którym dorastałem, w którym żyła moja
rodzina, przyjaciele i w którym chciałem z pewnością pozostać. Naprawdę
uważałem to miejsce za najwspanialsze na świecie.
W 1989 roku moja świadomość politycznych
zmian była już o wiele większa. Kończyłem ósmą klasę w nowej szkole wybudowanej
w połowie lat 80-tych na osiedlu Jana III Sobieskiego. Po sąsiedzku przekazywano
właśnie do użytku kolejną, nowoczesną placówkę oświatową, która miała swoim
imieniem uświetnić X Zjazd Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Partia
robotnicza jednak nie dotrwała do końca budowy i ostatecznie szkołę
przemieniono na liceum ogólnokształcące. W powietrzu pachniało zmianami i
nadzieją na lepsze czasy. Wkrótce miało być tak dobrze, jak na Zachodzie
Europy. Jako nastolatek szczerze w to wierzyłem. Ulice w centrum miasta zyskały
nowe nazwy. Armii Czerwonej zastąpiono Świętym Marcinem, Aleje Stalingradzkie
stały się Aleją Niepodległości, Lampego zamieniał się w Gwarną, a Gwardii
Ludowej w Wierzbięcice. Na ulicach pojawiły się sprowadzone z Holandii żółte
autobusy i tramwaje. Z uwagi na to, że autobusy te skierowano na linie
pospieszne ,,A”, „B” i „C” nazywaliśmy je wśród kolegów ,,Latającymi
Holendrami”. Witryny sklepowe przy głównych ulicach zyskały kolorowe szyldy i
zapełniły się wcześniej trudno dostępnymi towarami. Przy ulicy Karpiej na
Naramowicach otwarto pierwszy w Poznaniu market w zachodnim stylu -
,,Prozperito”. Jeździłem tam z rodzicami na zakupy. Mnogość towarów w
kolorowych opakowaniach, lodówki wypełnione wędlinami i serami, na półkach soki
i mleko w kolorowych kartonikach, ubrania w specjalnych koszach – to wszystko mnie
szokowało i czułem się jakby sen o zachodnim świecie zaczął się na moich oczach
urzeczywistniać. Przerażać mnie jednak zaczął rozrastający się na dziko handel
uliczny. Wpierw przy stadionie przy ulicy Bema, a później nawet w ścisłym
centrum, na Świętym Marcinie ludzie rozkładali polowe łóżka i handlowali
wszystkim, co tylko udało się ściągnąć z Zachodu, głównie z Niemiec. Trudno
było przejść między stoiskami. To już nie przypominało Zachodu, a bardziej
wschodnioazjatyckie targowiska.
We wrześniu 1989 roku dostałem się do II
Liceum Ogólnokształcącego imienia Heleny Modrzejewskiej w Poznaniu. Cieszyłem
się, że będę uczniem szkoły średniej szczycącej się tradycjami humanistycznymi.
Nasza polonistka, pani Małgorzata Wyspiańska, choć była surowym i wymagającym
pedagogiem zaczęła otwierać nam pierwszoklasistom oczy na wiele rzeczy, o
których dotychczas nie zdawaliśmy sobie sprawy. Zwróciła uwagę na piękno i
unikatowe detale architektoniczne secesyjnych kamienic, które mogliśmy
podziwiać w okolicach naszej szkoły: wzdłuż ulic Matejki, Konopnickiej,
Chełmońskiego i Grottgera. Nauczyła nas odróżniać epoki historyczne i szukać
ich śladów w naszym mieście. Zachęcała w ten sposób również do odwiedzin w
Muzeum Narodowym i zapoznawania się z dziełami sztuki, które są tam eksponowane.
Baczniejszą naszą uwagę kierowała zwłaszcza na największą w Polsce kolekcję
dzieł malarskich Jacka Malczewskiego. Zainteresowała nas poznańskimi teatrami,
zwłaszcza repertuarem Teatru Nowego. Wpoiła, że regularne ,,chodzenie do
teatru” należy do pewnego snobizmu intelektualnego ludzi wykształconych. Wyczuliła
nas na baczną obserwację zmieniającej się rzeczywistości, a zwłaszcza na nowe
funkcje językowe, które zaczęły pojawiać się dzięki coraz bardziej rozkwitającej
branży reklamowej.
Dzięki spotkaniom organizowanym przez
dyrekcję liceum mogłem podziwiać na żywo znanych aktorów, na przykład: Krystynę
Feldman, Michała Grudzińskiego, Aleksandra Machalicę, Jana Peszka, Mikołaja
Grabowskiego. W pamięci zostało mi niezwykłe spotkanie z poetą - jezuitą ojcem Wacławem Oszajcą, który czytał nam swoje
wiersze i pokazywał jak można na świat spoglądać z lirycznej perspektywy. Podpisany
przez niego tomik poezji był wówczas moim najcenniejszym skarbem. Cieszyłem
się, że tak znany i ceniony poeta oraz publicysta katolicki mieszka i pracuje
właśnie w Poznaniu. Niestety pod koniec lat 90-tych został przez władze zakonne
przeniesiony do Torunia.
Ostatnie dziesięciolecie XX wieku zaznaczyło
się dużymi zmianami w wyglądzie samego Poznania i jego funkcjonowaniu jako
stolicy Wielkopolski. Miało się wrażenie jakby miasto próbowało nadrobić czas
stracony za czasów komunistycznych rządów. Stary Rynek otwierał się na turystów
przyciągając ich do siebie remontami zabytkowych budowli: między innymi ratusza,
kościoła farnego, otwieraniem się nowych lokali gastronomicznych, powstawaniem
stoisk z różnymi pamiątkami. W Arkadii przy Placu Wolności powstało Centrum
Informacji Miejskiej, gdzie można było nabyć przeróżne, wymyślne gadżety
kojarzące się z Poznaniem. Po zlikwidowaniu chodnikowego handlu ulica Święty
Marcin stawała się bardziej reprezentacyjna, a święto ulicy obchodzone 11
listopada zyskało renomę wydarzenia, którego zazdrościć nam zaczęła cała
mieszczańska Polska. Banki, przedstawicielstwa coraz liczniejszych zagranicznych
firm i instytucji finansowych zaczęły remontować na swoje siedziby zabytkowe kamienice
w centrum. Wypiękniały ulice: 27 Grudnia, Mielżyńskiego, 3 Maja, Plac Cyryla
Ratajskiego. W samym środku miasta skończono wieloletnią budowę najwyższego wieżowca
– Collegium Altum dla Akademii Ekonomicznej. Na Śródce powstał nowoczesny
dworzec autobusowy, a przy ulicy Królowej Jadwigi wybudowano pierwsze Multikino.
Na Malcie wciąż rozrastała się nowoczesna infrastruktura związana z torem
regatowy. Poznańskie Targi unowocześniały swoją przestrzeń ekspozycyjną i
wybudowały największą w kraju hale wystawową (nr 23). Miejskie Przedsiębiorstwo
Komunikacji jako jedno z pierwszych w Polsce zaczęło wymieniać systematycznie tabor
tramwajowy i autobusowy na nowoczesne pojazdy.
Ekscytowały mnie te wszystkie zmiany, bo
jako nastoletni chłopak widziałem tylko to, co działo się niejako z wierzchu,
co było widoczne z poziomu ulicy, to czym ekscytowały się przede wszystkim lokalne
media. Nie dostrzegałem zmian społecznych, upadających zakładów – molochów,
fali bezrobocia, kolejek po tak zwaną ,,kuroniówkę”, nieczystych interesów
gangów przemycających paliwo, alkohol i papierosy. To był inny świat, o którym
raczej miałem tylko mgliste pojęcie. Poznań był dla mnie wówczas po prostu miastem
z którego chciałem być bardzo dumny. Liczyły się tylko spektakularne sukcesy o
których mówiono w mediach ogólnopolskich. To tu na jeziorze maltańskim w 1990
roku zorganizowano po raz pierwszy w Polsce mistrzostwa świata w kajakarstwie.
Nad Maltą zaczął się odbywać coroczny festiwal teatrów ulicznych, który
przyciągał tłumy widzów i teatry praktycznie z całego świata. Międzynarodowe
Targi Poznańskie rosły w siłę i rozbudowywały swą bazę ekspozycyjną oraz liczbę
imprez targowych. W 1991 roku na Ławicy odbyły się międzynarodowe pokazy
lotnicze. Poznań był siedzibą redakcji niezwykle wówczas poczytnego tygodnika
opiniotwórczego o zasięgu ogólnopolskim ,,Wprost” (aż do przeniesienia w 2000
r. redakcji do Warszawy).
W czasach licealnych lubiłem po szkole
włóczyć się samotnie po ulicach miasta, zwłaszcza po dzielnicy Łazarz i
Grunwald. Fascynowała mnie miejska architektura skrywana nieraz w zaułkach i
podwórkach. Za namową polonistki przyglądałem się secesyjnym kamienicom,
zaglądałem do ich wnętrz, na klatki schodowe. To było jak odkrywanie
nieznanego, fascynującego, trochę już zapomnianego świata. Chciałem zrozumieć,
co przedstawiają umieszczone na fasadach kamienic detale sztukatorskie, napisy
łacińskie. Dziwiłem się, że w Poznaniu jest tyle zabytkowych kościołów, że jest
cerkiew przy ulicy Marcelińskiej, że pływalnia przy ulicy Wronickiej była
kiedyś synagogą. Szukałem śladów przeszłości, śladów wojennych, jak choćby
odpryski na murach niektórych domów po ostrzale karabinowym. Moją ciekawość
pobudzały historie związane z danym miejscem. Ciekawiło mnie skąd się wzięły
nazwy niektórych ulic: Ułańska, Szyperska, Żydowska, Kurzanoga, Wenecjańska,
Krzyżowa, Skryta? W czasach przed internetem zdobycie takich informacji było
bardzo utrudnione. Na szczęście z pomocą przyszła mi wówczas książka autorstwa Zbigniewa Zakrzewskiego ,,Ulicami mojego Poznania. Przechadzki z
lat 1918-1939”, którą wyszukałem
w często przeze mnie odwiedzanym antykwariacie na Starym Rynku.
W latach 90-tych zaczęło się zmieniać
życie społeczne i przyzwyczajenia mieszkańców miasta. Ludzie chcieli korzystać
z uroków miasta i uczestniczyć w licznych festiwalach oraz ulicznych zabawach.
Muzyczne koncerty były organizowane zarówno na Malcie, jak i na Cytadeli albo
nad Rusałką. Stary Rynek zaczął tętnić życiem nie tylko w czasie Jarmarku
Świętojańskiego. Wraz z rozwojem poznańskich uczelni przybywało w mieście
studentów, którzy wieczorami pragnęli zabawić się w klubach, dyskotekach i
pubach. Jak grzyby po deszczu zaczęły pojawiać się wokół Starego Rynku nowe
lokale gastronomiczne, restauracje, kawiarnie przyciągające gości swoim oryginalnym
wnętrzem lub ciekawą ofertą usługową. Czasy popularnych w latach 80-tych takich
lokali jak: ,,Kociak”, ,,Kawiarnia Turecka”, ,,Miodosytnia”, czy ,,Ratuszowa”
odchodziły w przeszłość. W okresie letnim nocne życie w centrum Poznania
zaczęło przypominać tętniące zabawą popularne miejsca turystyczne.
Ulubionym lokalem mojego towarzystwa
licealnego z ,,Dwójki” była wówczas ,,Kawiarnia Prasowa” przy ulicy
Grunwaldzkiej lub ,,Pół czarnej” przy ulicy Głogowskiej. Były to lokale
położone najbliżej „Dwójki”. Przestronne wnętrza ,,Prasowej” kusiły nie tylko
dziennikarzy przychodzących tu z pobliskiego Domu Prasy, ale również i licealną
młodzież. Natomiast w ,,Pół czarnej”, zapewne z uwagi na bliskość Rynku
Łazarskiego, można było spotkać sporo szemranego towarzystwa z wypchanymi
gotówką skórzanymi saszetkami przytoczonymi do pasa. W piątkowe i sobotnie
wieczory lubiłem z kolegami wybrać się do ,,Green Pub-u” mieszczącego się przy
ulicy Piekary. Można tam było posłuchać irlandzkiej muzyki folkowej i napić się
oryginalnego piwa z Irlandii. Dla nas, młodych ludzi dorastających w pierwszej
połowie lat 90-tych, te wieczory w pubie były prawdziwym powiewem wolności i
smakiem Zachodu.
W czerwcu 1992 roku nasze liceum
odwiedziła wycieczka licealistów z Danii. Przyjechali eleganckim autokarem z
klimatyzacją, co jak na nasze warunki było nieosiągalnym luksusem. Stanowili
grupę kolorowo ubranej młodzieży, bardzo przyjaźnie do nas ustosunkowanej.
Zamieszkali w ,,Hotelu Wielkopolska” przy Świętym Marcinie. W prezencie
przywieźli nam mleko w proszku, mydła zapachowe i dezodoranty. Trochę to nas
dotknęło, bo nie uważaliśmy się aż za tak ubogich i pozbawionych środków
czystości dzikusów zza ,,żelaznej kurtyny”. Duńczycy wszystkiemu się bardzo
dziwili, choćby temu, że w ich pokojach hotelowych są czarno-białe telewizory,
w toaletach jest szorstki papier toaletowy, albo w ogóle go nie ma, a po
ulicach jeździ tyle zabytkowych tramwajów (produkowane przez chorzowski Konstal
od 1957 roku składy typu ,,4N” i ,,102N”). My zaś dziwiliśmy się, że ubierają
się w takie pstrokate kolory i nie boją się w nich wieczorami paradować po
okolicach Starego Rynku. Niestety, jeden z Duńczyków za sam strój i długie
włosy był zaczepiany oraz poszturchiwany przez niezbyt trzeźwych klientów
,,Miodosytni”. Musieliśmy go stamtąd wyciągać i ratować się ucieczką. Podczas
rozmów z Duńczykami prowadzonych po angielsku chcieliśmy wiedzieć jakie mają
poglądy polityczne, co myślą o Rosji i Stanach Zjednoczonych, o wojnie w Jugosławii,
czy lubią Niemców, czy podoba im się nasze miasto. Okazywało się, że ich sprawy
polityki międzynarodowej w ogóle nie interesują. Grzecznie odpowiadali, że
Poznań jest ciekawy i tylko tyle. Bez zachwytu. Interesowały ich tylko za to
dyskoteki, tanie piwo i nasze dziewczyny. Wizyta rówieśników z Półwyspu
Jutlandzkiego uświadomiła nam, że mentalnie jeszcze bardzo różnimy się od ludzi
na Zachodzie.
Wraz z końcem liceum zaczął mnie
fascynować zawód dziennikarza prasowego. Z wiadomości, jakie przekazywała mi
moja babcia Klara Talarczyk primo voto Holasz, mój dziadek Feliks Holasz miał
być przed wojną dziennikarzem i pracować w ,,Kurierze Poznańskim”. W czasie
okupacji dziadek Feliks został aresztowany za działalność konspiracyjną i
zamordowany przez hitlerowców w więzieniu w Breslau w 1942 r. Opierając się głównie
na informacjach babci czułem w sobie jakiś gen dziennikarstwa. W październiku 1992
roku, będąc jeszcze przed maturą wziąłem udział w konkursie prasowym dla
młodych talentów organizowanym przez Oficynę Wydawniczą ,,Głos Wielkopolski”.
Pamiętam, że napisałem artykuł dotyczący spojrzenia poznaniaków na święto
niepodległości i dzięki temu wkrótce otrzymałem zaproszenie do udziału w
bezpłatnych warsztatach dziennikarskich organizowanych w ośrodku szkoleniowym przy
ulicy Żniwnej. To były spotkania z czołowymi poznańskimi dziennikarzami, którzy
odkrywali przed uczestnikami tajniki swojej pracy zawodowej. Imponowało mi to,
że ja licealista mogłem w tych zajęciach uczestniczyć. Byliśmy zachęcani do
pisania własnych artykułów i reportaży, a autorzy najciekawszych prac zostali po
roku poproszeni na spotkanie do Domu Prasy przy ulicy Grunwaldzkiej 19, czyli siedziby
redakcji ,,Głosu Wielkopolskiego”. Ówczesny redaktor naczelny Marian Marek
Przybylski postanowił utworzyć coś na kształt kuźni przyszłej kadry
dziennikarskiej i powołał do życia redakcję młodzieżowego dodatku do gazety:
,,Dziewczyna i Chłopak” (,,D/C”). Szefostwo tego działu objęli Edyta Wasilewska
i Krzysztof Grabowski – Grabaż (muzyk i lider zespołu „Pidżama Porno”), którego
po pewnym czasie zastąpił Przemysław Wenerski (przyszły redaktor telewizyjny z
TVP Info). To pod ich skrzydłami kilkunastu młodych adeptów dziennikarstwa, w
tym także i ja, mogło szlifować w poznańskim Domu Prasy swoje pierwsze
redakcyjne doświadczenia. Ze wzruszeniem przypominam sobie, jak w cotygodniowym
kolorowym dodatku do ,,Głosu Wielkopolskiego” - ,,D/C” zaczęły ukazywać się
moje artykuły. Czułem niesamowitą dumę i szczęście uświadamiając sobie, że
czytać je mogli czytelnicy z całej Wielkopolski.
Te pierwsze doświadczenia prasowe, oraz
chęć pójścia w ślady mojego dziadka Feliksa przesądziły o tym, że zdecydowałem
się na studia dziennikarskie. Po maturze zdałem pomyślnie egzaminy i dostałem
się na politologię na Uniwersytecie imienia Adama Mickiewicza w Poznaniu. Zajęcia
miałem na tak zwanym ,,Szamarzewie”, czyli na Wydziale Nauk Społecznych przy
ulicy Szamarzewskiego. Już po drugim roku studiów mogłem udać się na miesięczną
praktykę dziennikarską. Poprosiłem oczywiście o skierowanie mnie do redakcji
,,Głosu Wielkopolskiego”, gdyż tam miałem już nawiązane kontakty i ,,wydeptane
ścieżki”. Na praktykach zostałem na szczęście już potraktowany poważniej niż w
dziale młodzieżowym i skierowano mnie od razu do działu miejskiego. Stanowiło
to dla mnie duże wyróżnienie, bo był to jak na lokalny dziennik przystało,
największy i najważniejszy dział. Ponieważ praktyki zacząłem pod koniec sierpnia
ówczesny mój redakcyjny opiekun pan Andrzej Janas ,,rzucił” mnie na miasto, a w
zasadzie na obrzeża, bym sprawdził jak wygląda końcówka sezonu letniego w
Ośrodkach Sportu i Rekreacji. To była moja pierwsza reporterska praca i
pierwszy artykuł w normalnym wydaniu dziennika. W kolejnych dniach
uczestniczyłem w pracach zespołu redakcyjnego, który przygotowywał specjalny
dodatek poświęcony dzielnicy Łazarz. Miałem rzucać pomysłami, więc wymyśliłem
sobie, że zajmę się małym dochodzeniem historycznym dotyczącym odcinka
nieczynnych torów tramwajowych znajdujących się na brukowanym fragmencie jezdni
przy ulicy Emilii Sczanieckiej. Dużo rzeczy w tamtych czasach załatwiało się na
telefon. Dlatego dzwoniłem do Miejskiego Przedsiębiorstwa Komunikacji i tam
szukałem ludzi, którzy cokolwiek mogli mi powiedzieć na temat nieczynnej już
trasy tramwajowej. To co usłyszałem, zapisywałem bez sprawdzenia, ufając swoim
informatorom i własnemu rozeznaniu. Gdy skończyłem pisać mój artykuł
przekazałem go do obróbki redakcyjnej. Wtedy z kolegium redakcyjnego wybiegł
zastępca redaktora naczelnego Wojciech Nentwig i wpadając do pomieszczeń działu
miejskiego krzyczał, że ,,naszcza na łeb
temu, kto będzie pisał nazwisko Emilii Sczanieckiej przez ,,sz”. Ta przykra
dla mnie lekcja nauczyła mnie, żebym zawsze przed puszczeniem tekstu do
publikacji sprawdził po dwa razy prawidłowy zapis nazw własnych, w tym
szczególnie nazwisk. Nie wszystkie nazwiska zapisuje się tak, jak je słyszymy.
We wrześniu, jako najmłodszy stażem
dziennikarz w redakcji otrzymałem ,,działkę” dotyczącą szkolnictwa. Miałem
pisać o rozpoczynającym się roku szkolnym, o budowie nowych szkół, o problemach
edukacyjnych. W tym celu musiałem zacząć szukać swoich informatorów w
Kuratorium Oświaty. Na szczęście pracował tam mój były nauczyciel historii z
liceum, więc miałem ułatwione zadanie. Zajmowałem się też tematyką dotyczącą
szkół wyższych i studentów. Poznałem wszystkich ówczesnych rzeczników, czy to
UAM-u, Akademii Ekonomicznej, Akademii Rolniczej, czy Akademii Sztuk Pięknych.
Praktyki dziennikarskie dawały mi dużo
satysfakcji. Lubiłem pisać i zajmować się sprawami dotyczącymi miasta. Często w
czasie tak zwanych dyżurów redakcyjnych byłem posyłany na różnego rodzaju
wydarzenia i imprezy. Cieszyłem się, bo była to okazja do poznawania nowych
ludzi, przyglądania się z bliska temu, co akurat działo się ciekawego w
mieście. Przez kolejne lata studiów co roku zapisywałem się na miesięczne
praktyki do ,,Głosu Wielkopolskiego”, ale również przez kontakt z redakcją
,,Dziewczyny i Chłopaka” miałem już stały dostęp do redakcji przy ulicy
Grunwaldzkiej 19. Dzięki licznym kontaktom dziennikarskim miałem także
możliwość przyglądać się od środka pracy zarówno w ,,Radiu Merkury”,
poznańskiej telewizji, czy w ,,Katolickim Radiu Poznań” (poprzedniku obecnego
,,Radia Emaus”), z którym to też na stałe podjąłem współpracę. Prowadziłem w
radio cotygodniową audycję krajoznawczą.
Pracując w prasie lokalnej poznałem siłę jej
oddziaływania na codzienne funkcjonowanie miasta oraz życie poszczególnych jego
mieszkańców. Pisałem artykuły o nikomu niepotrzebnych, sterczących w centrum
miasta słupach po nieużywanych już liniach telefonicznych i po moim artykule te
słupy znikały z przestrzeni miasta. Pomagałem rodzicom dzieci niepełnosprawnych
uzyskać miejsce w odpowiedniej placówce opiekuńczej. Próbowałem zająć się
sprawą niedokończonej budowy pawilonu handlowego na osiedlu Bolesława Chrobrego.
Poprzez pisanie artykułu prasowego pomagałem także władzom Akademii Sztuk
Pięknych w staraniach o pozyskanie od miasta zabytkowego budynku przy Wzgórzu
Świętego Wojciecha. Wiele osób przychodziło do redakcji ,,Głosu” załatwiać
swoje osobiste interesy i sprawy. Mieszkańcy bloków walczyli ze spółdzielnią,
ktoś prosił o sponsoring wyprawy rowerowej po Europie, ktoś chciał uzyskać
dotacje miejską na uruchomienie świetlicy dla dzieci z ubogich rodzin. Pamiętam,
jak wraz z redakcyjną koleżanką Magdaleną Gorlas zajęliśmy się kwestią
bezdomnych mieszkających na ogródkach działkowych przy Parku Wodziczki pod
estakadą trasy tramwajowej ,,pestki”. Po naszym artykule wiele osób zgłosiło
chęć pomocy tym osobom.
Okres studiów to też czas poszukiwania
własnej tożsamości, określenia wartości i priorytetów w swoim życiu. Oprócz
radosnej fali życia studenckiego, której dałem się ponieść przyszedł też czas
na pewne refleksje natury duchowej. Będąc osobą wychowaną religijnie zacząłem
poszukiwać swojego miejsca w Kościele Katolickim. Pociągało mnie wszystko to,
co działo się wokół duszpasterstwa akademickiego przy klasztorze oo.
dominikanów przy Alejach Niepodległości. Fenomenem w tamtych czasach były na
pewno tłumy młodych ludzi wypełniających szczelnie kościół podczas
coniedzielnej mszy akademickiej o godzinie 19. Fenomenem były poranne msze roratnie
w okresie adwentowym o godzinie 6 rano, na które przychodziło tylu ludzi, że
ledwo mieścili się w kościele. Wszystko to działo się za sprawą charyzmatycznej
postaci ojca Jana Góry. Również i ja uległem zafascynowaniu jego osobą.
Pragnąłem poznać go bliżej i zacząłem uczęszczać w tygodniu na spotkania w
duszpasterstwie. Pamiętam początki tworzenia projektu ,,Lednica 2000” – miejsca
spotkań młodzieży chrześcijańskiej nad brzegami jeziora lednickiego. Wpierw był
to tylko pomysł, idea wąskiej grupki studentów wspierających ojca Jana.
Później, gdy pojawiła się szansa wykupu ziemi pomysł zaczął nabierać rozpędu i
przeistoczył się w coroczne spotkanie modlitewne i nocne czuwanie pod ,,Bramą –
Rybą”, na które zaczęły przyjeżdżać tłumy młodych ludzi z całej Polski. Po raz
kolejny czułem w sobie dumę, że oto w moim mieści Poznaniu działa tak prężnie
duszpasterstwo akademickie, a Jan Góra – pochodzący co prawda z Prudnika na
Śląsku - kojarzony odtąd był niemalże wyłącznie ze środowiskiem poznańskim. Nie wiem, czy potrafiłbym zbudować swoją
religijność w okresie dojrzewania emocjonalnego bez postaci Jana Góry.
Pod koniec studiów postanowiłem połączyć
moje dwie pasje życiowe, czyli zamiłowania historyczne i dziennikarskie w pracę
badawczą dotyczącą historii prasy. Mój promotor na uczelni prof. dr hab. Jacek
Sobczak, wybitny znawca prawa prasowego, zgodził się bym pisał pracę
magisterską pod tytułem: Społeczeństwo
Poznania wobec wielkopolskiej kultury i nauki w optyce ,,Dziennika
Poznańskiego” w okresie międzywojennym. W tym celu wysłał mnie do filii
Biblioteki Kórnickiej znajdującej się w Pałacu Działyńskich przy Starym Rynku i
powierzył opiece swojego doktoranta Adama Bieniaszewskiego, późniejszego
dyrektora Archiwum Państwowego w Poznaniu. Pan Adam był prawdziwym pasjonatem
historii naszego miasta i potrafił ukierunkować mnie na właściwe tory
poszukiwawcze w celu zebrania materiału faktograficznego do mojej pracy
magisterskiej. W ten sposób zaczęła się moja fascynująca przygoda z odkrywaniem
życia codziennego przedwojennych mieszkańców Poznania. Musiałem prześledzić
wszystkie wydania dziennika od 1918 roku po wrzesień 1939 r. Przez prawie rok
korzystałem z bogatych zbiorów archiwalnych zarówno, Biblioteki Kórnickiej, jak
i Biblioteki Uniwersyteckiej oraz zasobów Poznańskiego Towarzystwa Przyjaciół
Nauk. Dowiedziałem się dużo interesujących rzeczy o historii miasta i regionu właśnie
dzięki zbieraniu materiałów do mojej pracy magisterskiej. Na łamach ,,Dziennika
Poznańskiego” śledziłem losy powstawania Uniwersytetu Poznańskiego, finansowe
problemy z utrzymaniem Opery, Teatru Polskiego i innych placówek kulturalnych w
stolicy Wielkopolski, przygotowania do Powszechnej Wystawy Krajowej, czy
Wszechsłowiańskiego Zjazdu Śpiewaczego w 1929 roku. Wgłębiałem się w pasjonującą
historię życia kulturalnego okresu międzywojennego, historię grup literackich powstających
w środowisku polonistów na Uniwersytecie Poznańskim, próby powołania do życia
Akademii Sztuk Pięknych. Nieraz zafascynowany odkryciem jakiegoś ważnego
wydarzenia opisanego przez ,,Dziennik Poznański” biegłem natychmiast dzielić
się nim z moim opiekunem, panem Adamem Bieniaszewskim. Czułem się jak odkrywca,
który może mieć wpływ na zmianę dotychczasowego stanu wiedzy historycznej o Poznaniu.
Tak było na przykład z odkryciem, że Czwartki Literackie w Pałacu Działyńskim
mają tradycję sięgającą lat 40-stych XIX wieku i były reaktywowane za sprawą
Cyryla Ratajskiego w latach 30-stych XX wieku. Okazywało się jednakże, że pan
Adam wiedział już o tych wydarzeniach i odsyłał mnie do opracowań naukowych, w
których zostały one już wcześniej opisane.
Moim osobistym odkryciem było jednak
wyśledzenie historii zawodowych losów dziadka Feliksa Holasza. Podczas
szperania w przedwojennych gazetach zaglądałem też na łamy najpoczytniejszego w
tamtych czasach dziennika regionalnego - ,,Kuriera Poznańskiego” i tam szukałem
jego śladów. Dziadek był aktywnym działaczem endeckim i w czasach sanacji był
więziony i przebywał w więzieniu w Rawiczu. ,,Kurier Poznański” – organ prasowy
Narodowej Demokracji w Wielkopolsce opisywał losy działaczy więzionych przez
ówczesne władze sanacyjne. Dzięki temu odkryłem prawdę, że wbrew temu co mówiła
mi moja babcia Klara, jej mąż nie był dziennikarzem, ale pracownikiem drukarni ,,Kuriera
Poznańskiego”. Był zatrudniony na etacie zecera, czyli składacza tekstu.
Potwierdzeniem tej informacji był również biogram umieszczony w ,,Encyklopedii
Konspiracji Wielkopolskiej 1939-1945” (Instytut Zachodni, 1998). Kiedy przygotowywano
się do odsłonięcia w Poznaniu Pomnika Państwa Podziemnego przy Alejach
Niepodległości na apel komitetu organizacyjnego wykupiłem cegiełkę z nazwiskiem
mojego dziadka upamiętniającą jego działalność konspiracyjną w czasie okupacji.
Dziś jego tablica ,,Feliks Holasz 1906-1942 – drukarz” jest jednym z elementów
lapidarium przy pomniku.
Kończąc studia próbowałem też wykorzystać
moje zdolności literackie i zacząłem uczęszczać na warsztaty poetyckie
prowadzone w Centrum Kultury ,,Zamek” przez poetę Jerzego Grupińskiego. Dzięki
temu mogłem z moją twórczością poetycką zadebiutować w kwartalniku ,,Protokół
kulturalny”. Miałem też swój wieczór autorski w ,,Naszym Klubie” przy ulicy
Woźnej.
Po studiach mimo szansy zostania etatowym
dziennikarzem ,,Głosu Wielkopolskiego” wybrałem jednak bardziej obiecujący i
kuszący mnie wtenczas etat specjalista do spraw marketingu w wydawnictwie
akademickim. Nowa praca otwierała przede mną interesujące perspektywy. Byłem
odpowiedzialny za organizację i uczestnictwo w różnych wydarzeniach
promocyjnych na wystawach i targach w kraju i za granicą. Byłem zaangażowany w
takie ważne wydarzenia miejskie, jak coroczny Poznański Przegląd Książki
Naukowej w Gmachu Głównym Biblioteki UAM, Poznańskie Targi Książki Naukowej
odbywające się na początku września wpierw w holu wejściowym Centrum Kultury ,,Zamek”,
a później w zabytkowych wnętrzach Collegium Maius przy ulicy Fredry.
Uczestniczyłem także w licznych wystawach i konferencjach organizowanych przez
Stowarzyszenie Wydawców Szkół Wyższych. Wreszcie, już nie jako zwiedzający, ale
wystawca prezentowałem wydawniczą dysponendę podczas Targów Edukacyjnych na
Międzynarodowych Targach Poznańskich.
Jako, że pracowałem w Wydawnictwie
Akademii Ekonomicznej miałem możliwość ,,załatwienia” zwiedzania Poznania z
wysokości tarasu zlokalizowanego na najwyższym, XVIII piętrze Collegium Altum,
czyli czerwonego wieżowca przy ulicy Powstańców Wielkopolskich. Lubiłem
pokazywać licznym gościom z kraju, czasem nawet i z zagranicy nasze miasto
widziane z lotu ptaka z każdej z czterech stron świata: z północy ograniczone
wzgórzami Morasko i Dziewiczej Góry oraz wieżami RTV na Piątkowie, z południa
zielonym Klinem Dębieckim wychodzącym wzdłuż Warty w kierunku Wielkopolskiego
Parku Narodowego, z zachodu lotniskiem Ławica i niknącą w oddali ulicą Bukowską
oraz przepięknym sportowo-rekreacyjnym kompleksem maltańskim ze wschodu. Najpiękniej
jednak miasto prezentowało się po zmierzchu, gdy zapadał zmrok, a rozświetlane
ulice i sznury jadących samochodów tworzyły pejzaż połączonych cienkich strużek
migoczącego i pulsującego światła. Odnosiłem wrażenie, że Poznań wygląda jak
prawdziwa metropolia.
W ciągu dnia z wysokości tarasu widokowego
można było podziwiać wciąż zmieniającą się strukturę urbanistyczną miasta.
Wkrótce naprzeciw wieżowca wyrosły wysokie, nowoczesne biurowce przy Placu
Andersa, powstał Stary Browar, rozbudowywał się kompleks sportowy nad Maltą, powstawały
nowe pawilony i oszklony hol wejściowy na MTP, przy ulicy Dąbrowskiego
wyrastały kolejne wieżowce, zmieniał się wygląd Dworca Głównego oraz terenów po
Dworcu PKS. Odnosiło się wrażenie, że Poznań z wysokości nabiera szlifu nowoczesnego
miasta, które przyciąga biznes i
turystykę. Schodząc jednak na parter i wychodząc na ulicę widać było niestety
wszystkie niedoskonałości. Budynki dawnej Alfy przy odnowionej za kilka
milionów złotych ulicy Święty Marcin w większości straszą swoją brudną i
odrapaną elewacją. Dworzec Główny praktycznie istnieje tylko z nazwy i oznacza
przeciekające podczas deszczu perony pod galerią handlową. Stadion Lecha
wygląda pięknie tylko z góry, bo od środka przypomina niedokończony betonowy
szkieletor. Tętniące niegdyś artystycznym życiem Centrum Sztuki Nowoczesnej
przy Starym Browarze, po tym jak zostało sprzedane przez Grażynę Kulczyk, już
praktycznie nie istnieje. Na głównych ulicach miasta zamiast przyciągających
oko witryn markowych sklepów jest coraz więcej dyskontów, punktów z tanią, używaną
odzieżą i sieci małych sklepików sprzedających alkohol. Ruch uliczny i życie
towarzyskie przeniosło się głównie na Stary Rynek, Śródkę i nad Wartę.
W roku 2003 ożeniłem się. Moja żona
pochodzi również z Poznania, ale z jego południowych stron, z Górczyna. Ślub
wzięliśmy w kościele oo. karmelitów na Wzgórzu Świętego Wojciecha. Początkowo
żona nie wyobrażała naszego wspólnego sobie życia poza centrum Poznania. Była
przyzwyczajona, że porusza się po mieście tramwajami i że ma wszędzie blisko:
do pracy, do sklepu, do kina, teatru, do najbliższej rodziny. Ja nie byłem tak
radykalny w szukaniu miejsca na nasz rodzinny dom i widziałem korzyści, głównie
finansowe w zamieszkaniu na obrzeżach lub pod Poznaniem. Ostatecznie
zdecydowaliśmy się na kupno mieszkania na Winiarach. To były nasze szczęśliwe
lata, bo choć mieszkanko było niewielkie i w bloku bez windy, to jednak
mieliśmy blisko do Parku Sołackiego i na Golęcin, a pod domem znajdował się
przystanek tramwajowy. Ulice Winiar są spokojne i położone nieco na uboczu
największych arterii komunikacyjnych, a mimo to do centrum jest zaledwie kilka
przystanków tramwajem. Można powiedzieć, że lokalizacja naszego mieszkania, jak
na warunki miejskie była bardzo komfortowa. Wkrótce na świat przyszły nasze
dzieci: wpierw córka, później syn. Mogliśmy chodzić z nimi na spacer do Parku
Sołackiego, do Parku Wodziczki, albo na tereny sportowe ,,Olimpii” w Lasku
Golęcińskim. Mieliśmy też stosunkowo blisko nad jezioro ,,Rusałka”. Podobały
nam się także zazielenione tereny za Uniwersytetem Przyrodniczym. Sama spokojna
i zazieleniona okolica Sołacza z przedwojennymi willami robiła wrażenie żywcem
wyjętej ze scenografii filmu opowiadającego o dwudziestoleciu międzywojennym.
Zdaję sobie sprawę, że teraz po latach
pewnie nieco idealizuję moje ówczesne odczucia dotyczące Winiar i Sołacza. Był
to bowiem mój szczęśliwy okres związany z początkiem małżeństwa, zakładaniem
rodziny, narodzinami naszych dzieci. Cieszę się, że tłem tego wyjątkowego czasu
były właśnie tak urokliwe zakątki Poznania. Jednak po dziewięciu latach, w
czasie gdy nasze dzieci zaczęły dorastać, zdecydowaliśmy się oboje z żoną
skorzystać ze wsparcia rodziców i przenieść się poza Poznań do Suchego Lasu.
Zmiana miejsca zamieszkania związana była tylko i wyłącznie z możliwością
powiększenia naszej powierzchni mieszkalnej. Pomimo przeprowadzki nadal czujemy
się związani emocjonalnie z Poznaniem. W Poznaniu oboje z żoną mamy pracę, do
poznańskiej szkoły posłaliśmy nasze dzieci. Wciąż czujemy się bardziej poznaniakami,
niż mieszkańcami gminy Suchy Las.
W międzyczasie udało mi się zmienić pracę.
Z wydawnictwa uczelnianego przeniosłem się do drukarni akademickiej, której
zostałem kierownikiem. Zawsze fascynowało mnie słowo drukowane, dlatego mogę
stwierdzić, że przeszedłem konsekwentnie całą drogę ewolucyjną od dziennikarza
prasowego, czyli twórcy, poprzez publikatora i promotora publikacji w
wydawnictwie, aż do samego zarządzania produkcją drukarską. W pewnym momencie
zorientowałem się, że faktycznie ,,wszedłem w buty” mojego dziadka Feliksa.
Wpierw myśląc, że był dziennikarzem, skoczyłem studia dziennikarskie, a
ostatecznie tak jak on zacząłem pracować w drukarni. Wszystko to wydarzyło się
w moim mieście, w Poznaniu. Tu się urodziłem, wychowałem, studiowałem i
założyłem rodzinę. Dziś trudno mi sobie wyobrazić inną drogę mojego życia. Była
i jest ona nierozerwalnie związana z tym jednym miejscem, położonym nad
brzegiem Warty w połowie odległości między Berlinem, a Warszawą, w między
Morzem Bałtyckim, a Sudetami. Poznań stał się dla mnie idealnym miejscem do życia.
W 2004 roku zdobyłem nagrodę w konkursie
dziennikarski pod tytułem ,,Zostaję czy wyjeżdżam?” organizowanym przez Zarząd
Regionu Wielkopolska NSZZ ,,Solidarność”. Celem konkursu, adresowanego do
młodych ludzi, było odpowiedzenie na postawione w tytule pytanie, czy w związku
z wejściem Polski do Unii Europejskiej zamierzam szukać swoich szans zawodowych
za granicą. W napisanym przeze mnie artykule udowadniałem, że otwarcie granic
nie będzie oznaczało, że młodzi ludzie tłumnie rzucą się szukać dobrze płatnych
ofert pracy na Zachodzie. Dla wielu z nas, w tym i dla mnie, pewne wartości
były cenniejsze niż doraźne zyski finansowe. Tak, jak wspomniałem, czułem się
szczęśliwy i spełniony mieszkając w Poznaniu. Chciałem żeby tu wychowywały się
moje dzieci. Tu miałem swoją pracę, która co prawda nie przynosiła zbyt dużych
dochodów, ale dawała mi satysfakcję z jej wykonywania. W Poznaniu tkwią silnie
moje korzenie rodzinne i wyrwanie się z nich pozbawiłoby mnie poczucia
tożsamości i przynależności społecznej. A to dla mnie bardzo istotne sprawy
życiowe.
Już
od małego dziecka zarówno przez rodziców, jaki i szkolę miałem wpajane silne
poczucie identyfikacji z moim rodzinnym miastem. Bycie poznaniakiem oznaczało
dumę, bo mieszkańcy Grodu Przemysława uważali się zawsze za trochę lepszych od
swoich rodaków z innych części kraju. Poznaniak jak się za coś zabierał, to
robił to solidnie, przemyślanie, oszczędnie i doprowadzał sprawę do końca. Tego
nauczyła nas praca organiczna pod pruskim zaborem. I chociaż w XIX wieku
próbowano zniemczyć na siłę Wielkopolskę Poznań był i jest po dziś dzień ostoją
polskości. Tego mnie nauczono w domu i w szkole. Czułem dumną przynależność do
chwalebnej tradycji powstańczej. Jedyne zwycięskie w polskiej historii
powstanie narodowe rozpoczęło się w 1918 roku właśnie w Poznaniu. Jeżeli mam
okazję, to próbuję zawsze korygować powszechną wiedzę o zrywie
niepodległościowym Wielkopolan tłumacząc, że było to nie pierwsze, a trzecie z
kolei powstanie po zbrojnych wystąpieniach w 1806 i 1848 roku. Po raz ostatni
Poznaniacy chwycili za broń podczas krwawych zamieszek w czerwcu 1956 roku. Ten
fakt historyczny jest również częścią mojej patriotycznej dumy. Cieszę się, że
w podziemiach CK ,,Zamek” powstało interesujące muzeum Poznańskiego Czerwca 1956 roku. Jeszcze jak
moje dzieci były małe zaprowadziłem je tam i próbowałem przekazać dlaczego
warto być dumnym z naszych przodków, którzy potrafili walczyć o godność i wolność.
Dziś nie musimy poświęcać swego życia w imię obrony wolności, ale zależy mi na
tym, by moje dzieci wiedziały dlaczego w Poznaniu świętujemy takie daty jak 26
grudnia i 28 czerwca. Co roku w te dni wywieszam przed domem flagę narodową.
Obawiam się jednak, że pokolenie moich dzieci zaczyna obojętnieć na takie
wartości jak lokalny patriotyzm. To pojęcie dla nich nie ma już żadnych wyraźnych
konotacji. Dla pokolenia wychowanego na ,,social mediach” przynależność do
społeczności lokalnej nie odgrywa już takiej samej roli jak kiedyś. Dla nich
miejsce z którym się identyfikują to takie, które zapewnia rozrywkę, zabawę,
miejsce do spotkania towarzyskiego. Ich miejscem jest ,,ich fyrtel”. Muzea,
pomniki i opowiadanie o historii nuży młodych i zupełnie nieciekawi. Oni nie
czują już ,,dreszczu ekscytacji” przechodząc obok pomnika Poznańskich Krzyży.
Dużym
niepokojem napawa mnie obserwacja prób przypisania Poznaniowi nowych określeń o
charakterze politycznym i ideologicznym. Patrząc na skrajnie prawicowy
patriotyzm i jego manifestacje mam duże poczucie niesmaku. Zadziwia mnie aktywność
polityczna kibiców Lecha podczas uroczystości rocznicowych związanych z
Powstaniem Wielkopolskim, albo Poznańskim Czerwcem. Trzy dekady po upadku
komunizmu w Polsce wykrzykiwanie haseł: ,,przecz z czerwoną hołotą” pod adresem
partii opozycyjnych wydaje mi się głębokim niezrozumieniem najnowszych dziejów
politycznych Polski. Nie czuję najmniejszego związku z tego typu pseudo
patriotyzmem. Z drugiej strony nie
rozumiem usilnego forsowania przez obecnych włodarzy naszego miasta takich haseł,
jak „Poznań – miastem Wolności”, czy ,,Poznań - miastem Równości i Tolerancji”.
Rozumiem chęć manifestowania wolności w pełnym zakresie swobód obywatelskich,
ale to nie są już czasy Polski Ludowej w której naród walczył z dyktatorską
władzą narzuconą nam przez obce mocarstwo. Czym innym jest polityczna walka w
demokratycznym państwie prawa, a czy innym walka w systemie reżimowym. Tłumne
uczestnictwo mieszkańców Poznania w niedawnych protestach przeciw rządom
Zjednoczonej Prawicy nie uprawnia jeszcze do nadawania stolicy Wielkopolski dumnego
tytułu ,,Miasta Wolności”. To nie ta skala bohaterstwa. Uważam też, że
popierane przez obecne władze Poznania marsze równości nie dają także prawa do
przypisania naszemu miastu roli ,,lidera” najbardziej tolerancyjnego na różne
orientacje seksualne miasta w Polsce. Przez Poznań przetaczają się zarówno
manifestacje prawicowe, kościelne, jak i ,,tęczowe”. Taki jest koloryt naszej
współczesnej rzeczywistości społecznej. Nie wyróżnia to nas pod tym względem od
innych dużych miast w Polsce. Zastanawiam się, czy nasi dziadkowie walczący i
ginący w powstaniach narodowych mieli na myśli tak rozumianą dziś ,,wolność” i
,,równość”?
Być
może nie nadążam już za koncepcjami współczesnej drogi rozwoju społecznego
mojego miasta. Wyobrażenia moje o nim zostały zapewne zamknięte pod koniec XX
wieku w bańce idealistycznych koncepcji dorównania do poziomu życia mieszkańców
dużych miast na Zachodzie Europy. Ja widziałem oczami wyobraźni wielkie szklane
wieżowce, równo przystrzyżone trawniki i szerokie arterie samochodowe wiodące z
jednego krańca miasta na drugi. Moje dzieci chcę widzieć więcej hipsterskich
kafejek z ogródkami na ulicach, dzikie łąki kwietne i jak najwięcej ścieżek
rowerowych w centrum. Zastanawiam się, czy moja duma z bycia poznaniakiem nie
skończyła się wraz z mistrzostwami piłkarskimi Euro 2012. Wtedy po raz pierwszy
i może jedyny nasze miasto miało swoje ,,pięć minut” światowej sławy i rozgłosu.
Rozumiały to nawet moje dzieci. Takie wydarzenie pewnie za mojego życia już się
nie powtórzy. Teraz jakby bardziej obojętnym wzrokiem patrzę na kolejne
przeobrażenia miasta. Mam tylko nadzieję, że młode pokolenie znajdzie dla
siebie miejsce w mieście nad Wartą i na swój sposób nauczy się je kochać.
W
czasach gdy się urodziłem Poznań rozrastał się i próbował nabrać charakteru
nowoczesnego miasta. Stąd duże inwestycje budowlane, nowe osiedla na Ratajach i
Piątkowie. W czasach przemian gospodarczych zaczęła się też zmieniać wizja
miasta, które przestało pełnić jedynie funkcje dużej sypialni i lokalizacji
zakładów przemysłowych. Mieszkańcy chcieli żeby zaczęło się im dobrze i
wygodnie mieszkać. Zapragnęli sprawnej komunikacji, centrów zakupowych i
rozrywkowych, pływalni, boisk sportowych, ścieżek rowerowych i spacerowych,
skwerów zieleni. Tymczasem podupadający od dawna hotel ,,Polonez” został ostatnio
zamknięty, a potem przekształcony w średniej klasy hostel studencki (Centrum
Akademickie). Hala widowiskowo-sportowa ,,Arena” z uwagi na sypiący się strop
została również zamknięta i obecnie czeka na renowację. Może i czas na mnie, na
przewartościowanie swoich oczekiwań i wyobrażeń o idealnym mieście, o poczuciu
dumy ze swego miejsca urodzenia i obecnego zamieszkania. Jak będzie? Pewnie niedaleka
przyszłość pokaże.
Komentarze
Prześlij komentarz