ŻYWA PAMIĘĆ MIEJSCA
ŻYWA PAMIĘĆ MIEJSCA
Elektroniczny zegar na koronie
stadionu zaczął wyświetlać pięćdziesiątą ósmą minutę. Gebura z połowy boiska właśnie
posłał piłkę do przedzierającego się przez francuską obronę Juskowiaka. Ten
główką podał sobie piłkę na prawą nogę i ruszył prosto na bramkarza. Niebiesko-biały,
falujący tłum zerwał się z ławek i zaniósł wielkim okrzykiem dudniącym po całym
stadionie. Waldemar w tym momencie przymknął z lubością oczy i delikatnie się
uśmiechnął. Doskonale wiedział, co za chwilę nastąpi. Andrzej Juskowiak niezbyt
mocnym strzałem z prawej nogi przechytrzył bramkarza Pascala Omleta, który za
bardzo wysunął się z bramki do przodu. Stadion zaryczał w ekstatycznej euforii:
GOOOL!!! Na tablicy pod napisem GOSPODARZE wyświetliła się cyfra 3. Po drugiej
stronie dwukropka nadal była jedynka dla gości.
Francuzi mieli nietęgie
miny, zwłaszcza ten pajac Eric Cantona. A ten widok cieszył Waldemara
najbardziej. Tym się napawał, zaciągał jak łykiem świeżego powietrza w górach,
jak smakiem najlepszego, schłodzonego piwa z pianką. Cóż z tego, że za pięć
minut Chris Waddle strzeli drugą bramkę dla Olimpique. Cóż z tego, że za dwa
tygodnie w Marsylii Lech dostanie baty sześć do jednego. Wszystko przez zatrucie
pokarmowe poznańskich piłkarzy, do którego z pewnością rękę przyłożył ten bufon
Tape, właściciel marsylskiego klubu. Olać to! Było, minęło… Waldemar nie czuł
złości. Wiedział, że i tak nic nie może zmienić. Liczy się tylko ta chwila, ten
sukces, ta niesamowita radość i entuzjazm kibiców po zwycięstwie nad europejską
klubową potęgą. Wielki Franz Beckenbauer rozłożony na łopatki, upokorzony na
stadionie przy Bułgarskiej. Waldemar czuł wielką dumę. Uwielbiał wprowadzać się
w ten niezwykły stan samozadowolenia. To poczucie szczęścia, wiara w zwycięstwo
i to, że Lech gra jak równy z równym w europejskich pucharach. O tym meczu
będzie mówił cały piłkarski świat. 25 października 1990 roku nieznany szerzej zespół
z prowincjonalnej Polski pokonał wielki i bogaty klub Olimpique Marsylię. Największy
sukces w całej historii Kolejowego Klubu Sportowego.
Waldemar doczekał do
końca meczu, a potem niezaczepiany przez nikogo zszedł z trybun i sobie tylko
znanymi przejściami dotarł na tyły zaplecza technicznego Klubu. Otworzy drzwi z
napisem ,,MAGAZYN REM” i jak gdyby nic wrócił do swojego czasu. Spojrzał
jeszcze odruchowo na notesik wyjęty z kieszeni spodni. Był to odręcznie sporządzony
terminarz. Uśmiechnął się pod nosem. Za parę dni, 9 listopada czeka go nie lada
gratka – mecz z FC Barceloną z 1988 roku i nerwowy festiwal rzutów karnych.
Choć wiedział doskonale jak to się skończy na pewno nie opuści sobie tego
spotkania.
Maras Mientus obgryzał
nerwowo paznokcie. Komentator w Radio Poznań właśnie podał widomość, która go dosłownie
zmroziła. Siedemdziesiąta dziewiąta minuta spotkania i Górnik Łączna strzela Lechowi
wyrównującą bramkę. Jest jeden do jednego.
- Ja pierdole - wyrwało się Mientusowi przez nerwowo zaciśnięte
zęby.
Do końca wyjazdowego spotkania
jeszcze dobre kilkanaście minut. Może się uda, może Lechici strzelą zwycięską
bramkę. Przecież są lepsi, przecież od początku sezonu idą na mistrza, a Łęczna
to cieniasy z dołu tabeli.
- Dalej wiara, przebierajcie
girami! – syczał Maras i zaciskał mocniej rękę na przenośnym radiu, które trzymał
na kolanach. Czuł jak pocą mu się dłonie. Jednak z głośnika nie płynęły żadne
optymistyczne informacje. Kolejne zmiany. Wchodzą nowi pomocnicy Skóraś, a po
nim Marchwiński. Świeża krew. Nic to jednak nie daje. Mimo naporu nie ma
upragnionej bramki. Doliczony czas gry i nadal nic. Koniec meczu. Jest remis z
którego cieszą się zapewne miejscowi kibice. Maras spojrzał na bezwartościowy w
tej chwili kupon zakładów sportowych. Sobota szóstego listopada znów nie była
dla niego szczęśliwą datą…
A miało być już tak
dobrze. Od początku sezonu Lech miał dobrą passę i zaliczał spektakularne
zwycięstwa. Władze, trenerzy i piłkarze robili wszystko, żeby na stulecie Klubu
sięgnąć po tytuł Mistrza Polski. Wydawało się więc, że runda jesienna 2021 roku
będzie należała do klubu z Poznania. Dlaczego więc Kolejorz tylko zremisował z
beniaminkiem spod Lublina? Mientus cały czas zachodził w głowę i analizował
bieżącą sytuację. To był już drugi remis z rzędu. Tydzień temu Lech zremisował
ze Stalą Mielec 0:0. Dlatego Maras uwierzył, że kolejny mecz przyniesie pewne
zwycięstwo. Postawił na nie sporo kasy i to jeszcze nie swojej. Zapożyczył się
i zaryzykował. Przegrana ani remis nie wchodziły w grę. Potrzebował to jedno
zwycięstwo żeby się odkuć, żeby pozbyć się cholernych długów. Chciał
zaryzykować ten ostatni raz. Teraz ogarniała go wściekłość, chociaż nie
wiedział czy bardziej na piłkarzy, czy na samego siebie.
Siedząc
w pokoju socjalnym na zapleczu Klubu Waldemar popijał gorzką kawę. Mocna,
parzona według jego własnego sposobu była gwarantem, że nie zaśnie na swojej
zmianie. Patrzył na przyklejone do ściany plakaty z drużyną Lecha Poznań.
Niektóre zdążyły już wyblaknąć. Zespół z 1983 i 1984 roku, gdy pod wodzą
Wojciecha Łazarka ,,Kolejorz” niepodzielnie rządził polską ligą. Potem
mistrzowskie składy z 1990, 1992 i 1993 roku. Puchar Polski za czasów
Michniewicza w 2004 i Smudy w 2009. Wreszcie Mistrzostwa Polski z 2010 i 2015
roku. Tak, to były piękne czasy.
Waldemar
wszystko dobrze pamiętał, wszystko to działo się w czasie gdy tu pracował
wpierw jako ochroniarz, a później jako stróż na portierni. Tu w Klubie Piłkarskim
Lech Poznań był od samego początku, od kiedy zbudowano stadion przy ulicy
Bułgarskiej. Pamiętał pierwszy rozegrany na tej murawie mecz w sierpniu 1980
roku. Remis 1:1 z Motorem Lublin. Klub stał się dla niego drugim domem. Nie
miał żony ani dzieci. Jego rodziną przez całe dorosłe życie był ,,Kolejorz”. Na
stadionie znał każdy zakamarek, każdą mysią dziurę i każdą tajemnice tego
miejsca. A teraz przyjdzie mu się z tym wszystkim pożegnać. Słusznie nazywali
go w pracy Dziadkiem. Nadszedł jego czas na zasłużoną emeryturę. Owszem, było
mu ciężko i długo o tym wszystkim rozmyślał. W zasadzie podjął już decyzję. Nie
zabierze tajemnicy ze sobą. Coś takiego zasługuje na to, by ktoś inny miał
możliwość skorzystania z niezwykłych właściwości tego miejsca. Waldemar
wybrał też odpowiedniego kandydata.
Młody doskonale się do tego nadawał. Był tu nowy, ale widział w jego oczach
pasję i zamiłowanie do Klubu. Miał nadzieję, że Młody go nie zawiedzie. We
wtorek wszystko mu wyjaśni. Zabierze go na mecz z FC Barceloną.
Tramwaj
,,15” sunął miękko po szynach wzdłuż ulicy Grunwaldzkiej. Mientus siedział przy
oknie i patrzył beznamiętnie na mijane po drodze fasady domów. Jechał do pracy
na nocną zmianę w portierni. Był przygnębiony. Nic się nie układało po jego
myśli. Najchętniej uciekłby gdzieś daleko, tam gdzie nie będą go ścigały długi.
Musiał coś wykombinować, żeby udało mu się wyplątać z kłopotów. Może stanie się
jakiś cud…
Był
wieczór, więc tramwaj nie był specjalnie zatłoczony. Maras pomyślał przez
chwilę o meczach ligowych rozgrywanych na stadionie przy Bułgarskiej. Wówczas
,,piętnastka” kursuje zapchana do granic możliwości. Fajnie jeździ się w
towarzystwie wesoło pokrzykujących kibiców wystrojonych w niebiesko-białe koszulki
i szaliki. Atmosfera przed meczem jest naprawdę fantastyczna. To poczucie
wspólnoty i nieustająca wiara w zwycięstwo Lecha. Gdyby tak jeszcze ta wiara za
każdym razem przekuwał się w znaczące sukcesy piłkarskie… Ach, nie miałby teraz
problemów z długami i żyłby sobie spokojnie.
Tramwaj
dojechał do skrzyżowania ulicy Grunwaldzkiej z Bułgarską. Mientus wysiadł z pojazdu,
przeszedł na światłach przez ulicę i ruszył w stronę wielkiej lokomotywy,
symbolu Kolejorza. Po chwili minął płot ogrodzeniowy, parking i podszedł do
bramy klubowej. Na portierni siedział Waldemar zwany przez wszystkich Dziadkiem.
Ten uśmiechnął się i przywołał go skinieniem ręki.
-
Cześć Młody! Dobrze, że przyszedłeś wcześniej. Musze dziś z tobą poważnie o
czymś porozmawiać.
Obaj
mężczyźni przeszli do pomieszczenia socjalnego na tyłach portierni. Waldemar
usiadł przy stole, a Maras zaczął zdejmować kurtkę i chciał przebierać się w
strój służbowy.
-
Zaczekaj, nie rozbieraj się jeszcze. Chciałbym ci coś pokazać – Dziadek
uśmiechnął się tajemniczo. - Wiesz, że z końcem listopada przechodzę na
emeryturę. Czas pożegnać te klubowe mury. Zanim jednak odejdę chcę cię zabrać
na wyjątkowy mecz.
Mientus
znieruchomiał i popatrzył z uwagą na starszego kolegę.
-
Jaki mecz? Dziś we wtorek wieczorem? Co ty Dziadek?
-
A jaką dziś mamy datę? – Waldemar nie przestawał się tajemniczo uśmiechać.
-
No, 9 listopada.
-
I nic ci ta data nie mówi? Tobie, zagorzałemu kibolowi?
Mientus
wzruszył bezradnie ramionami. Nigdy nie przywiązywał uwagi do konkretnych dat.
-
9 listopada 1988 roku, jedna ósma finału Pucharu Zdobywców Pucharów. Do
Poznania na mecz rewanżowy przyjechała sama wielka FC Barcelona. Lech miał
szansę ją wtedy wyeliminować. O wszystkim zadecydowały rzuty karne.
-
Dziadek, co ty opowiadasz… Mnie jeszcze wtedy na świecie nie było. To
prehistoria. – Maras machnął lekceważąco ręką.
-
Tak, to stare dzieje, ale to spotkanie przeszło do historii Lecha. Co byś
powiedział, żebym zabrał cię na ten mecz? Nie chciałbyś zobaczyć, jak Kruchy
strzelił bramkę Andoniowi Zubizarrecie?
- Co?
Masz to nagrane na jakieś starej kasecie video? – zakpił Maras.
-
Nie, młody palancie! Chcę, żebyś zobaczył ten mecz na żywo. Teraz, zaraz!
-
Coś ci się w zwojach Dziadek poprzekręcało – Mientus zakreślił palcem
wskazującym znaczące kółko w okolicach czoła – Idź lepiej do domu i się
prześpij.
-
Eh, co ci będę tłumaczył – machnął ręką Waldemar. – Chodź ze mną, to sam
zobaczysz.
Ruszyli
długim korytarzem mijając dobrze znane Marasowi pomieszczenia techniczne Klubu.
Na końcu stanęli przy drzwiach z napisem ,,MAGAZYN REM”. Tutaj Mientus nigdy
nie zaglądał, bo i po co. Dotychczas nie interesowało go to, co się znajduje za
tymi drzwiami. Magazyn, to magazyn nawet z tak dziwną nazwą. Dziadek jednak
znów uśmiechnął się tajemniczo i wyjął z kieszeni brelok w kształcie herbu
drużynowego Lecha do którego przyczepione były dwa klucze, jeden mniejszy,
drugi większy - mosiężny.
-
Do tych drzwi jest ten mały. Już niedługo oba klucze przekażę tobie, ponieważ
wybrałem ciebie na powiernika sekretu. Dlatego musisz nosić je zawsze przy
sobie i nikomu nie dawać – oznajmił Waldemar przekręcając zamek.
Oboje
weszli do długiego, ciemnego pomieszczenia bez okien. Dziadek schylił się przy
ścianie i po omacku czegoś szukał. Po chwili podniósł latarkę i oświetlił
snopem bladego światła przestrzeń przed sobą. Maras rozglądał się bacznie, choć
niewiele mógł dostrzec w ciemnych konturach. Wzdłuż betonowych ścian stały
jakieś stare skrzynki, puszki po farbach, zepsute krzesełka stadionowe, części
rusztowania.
-
REM znaczy po prostu remontowy, ale nikt o tym już nie pamięta. To stary magazyn
na budowlane klunkry. Był tu od początku istnienia stadionu – mruknął Waldemar.
- Chodźmy dalej, szkoda czasu.
Pomieszczenie
niczym korytarz ciągnęło się w głąb przez dobrych kilkanaście metrów. Po chwili
oboje doszli do ściany o którą opierała się sporych rozmiarów płyta pilśniowa.
Waldemar podał latarkę Młodemu, chwycił płytę oburącz i odsunął ją na bok.
Oczom zdumionego Marasa ukazały się żelazne, odrapane i przeżarte rdzą drzwi. Wyglądały
jakby prowadziły do piwnicy albo schronu.
-
Wiesz, co tam jest? – pytanie Dziadka odbiło się głuchym echem od ściany. –
Prawdziwy bunkier! Jak zaczęli budować nowe trybuny w 2005 roku odkopano tu
stare umocnienia obronne z czasów pruskich. Nie bardzo wiedziano co z nim
zrobić, a rozebrać ich nie można było. Wiadomo, zabytek. Bunkier został więc wbudowany
w konstrukcję stadionu i zapomniany. Nikt się nim specjalnie nie interesował. Nikt
oprócz mnie.
-
Co ty Dziadek, bawiłeś się tu w wojnę? – zaśmiał się Mientus, który nabierał
coraz większego przekonania, że stary ześwirował. Robiło się lekko
nieprzyjemnie. Waldemar jednak zignorował zaczepkę. Odebrał od Marasa latarkę i
zaświecił nią młodemu prosto w twarz.
-
Od czasu zakończenia budowy nowego stadionu mało kto tu zaglądał. Bo i po co? Wśród
robotników krążyła tak opowieść, że jeden taki młody inżynierek z budowy chciał
przeszukać wnętrze, więc zakradł się tam w nocy, wszedł do środka i nigdy stamtąd
nie wrócił. Takie strachy na Lachy. Śmiałem się z tego, ale jakoś nie dawało mi
to spokoju. Na nocnych zmianach miałem dużo czasu, więc urządzałem sobie tu od
czasu do czasu małe eskapady. Z początku nic się takiego nie działo, niczego
niezwykłego nie odkryłem. Ot, labirynt przejść, różnych pomieszczeń, stare
zatęchłe mury. Do czasu, aż nie wszedłem tu pamiętnego dnia, czyli 17 lutego.
Wiesz jakiego meczu była to rocznica? – Dziadek oświetlając wciąż twarz Młodego
przyglądał mu się badawczo. Marasowi jednak ta data znów z niczym się nie kojarzyła.
-
A kogo Lech w 2011 roku pokonał u siebie
w drugiej rundzie Ligii Europy 1:0?
To
akurat Maras wiedział doskonale. Nawet pamiętał ten mecz.
-
SC Braga. Artjems Rudnevs strzelił zwycięskiego gola. Szkoda, że później na
wyjeździe w Portugalii Kolejorz przegrał dwa zero.
-
O widzisz, pamiętasz – Dziadek uśmiechnął się promiennie. - Wchodząc tego dnia
do bunkra nie kojarzyłem, tak ja ty dzisiaj, że jest akurat kolejna rocznica
tego meczu. Wszedłem i po chwili wyszedłem, ale zorientowałem się, że coś jest
nie tak. Na stadionie trwał mecz. To był ten mecz z SC Bragą. Nie mogłem
uwierzyć w to co widzę. Myślałem, że to mi się śni, ale nie śniło mi się. I
wiesz co odkryłem tego dnia?
Mientus
stał osłupiały i słuchał Dziadka coraz bardziej nie wiedząc co właściwie o tym
całym bajdurzeniu ma sądzić.
-
Odkryłem, że bunkier ma w sobie coś takiego, jak żywą pamięć miejsca – Waldemar
był coraz bardziej podekscytowany. Mówił szybko i drżał mu głos. - To jakby zapis
czasu zatrzymanego w danym momencie. Pamięć miejsca otwiera się dokładnie w
rocznicę jakiegoś ważnego wydarzenia, przeważnie pucharowego meczu, który miał
miejsce na tym stadionie. Niesamowite, no nie?
Maras
bez podniecenia wzruszył tylko swoimi chudymi ramionami.
-
Zresztą co ci będę wielce tłumaczył. Sam za chwilę zobaczysz.
Waldemar
wyciągnął z kieszeni brelok z herbem Lecha i włożył do otworu zamkowego drugi z
kluczy, ten większy - mosiężny. Przekręcił z niemałym trudem zamek. Chwycił oburącz
za żelazne sztaby i przyciągnął je mocno do siebie. Drzwi z pewnym oporem
stopniowo zaczęły się uchylać. Dziadek pierwszy zanurzył się w czeluściach
bunkra. Mientus jednak stał i miał niewyraźną minę. Nie wiedział co o tym
wszystkim ma sądzić. Ten spacer po jakiś zakamarkach i ta niestworzona historia
był co najmniej dziwaczne. Może staruszek przed emeryturą ma jakieś urojenia?
Tymczasem z głębi otworu dobył się głos Waldemara:
-
No dalej Młody, chodź, bo Johan Cruyff z całą Barceloną nie będą łaskawie na
ciebie czekać z rozpoczęciem rzutów karnych.
Po
powrocie do domu Mientus długo nie mógł ochłonąć. Trudno mu było uwierzyć w to,
czego osobiście doświadczył. Przeniósł się w czasie do roku 1988 i oglądał mecz
z FC Barceloną na żywo. Dosłownie: NA ŻYWO! Wciąż jeszcze przeżywał emocje
stadionowe, te okrzyki, wybuchy radości i jęki zawodu. Seria rzutów karnych po
remisie 1:1. Dziadek cały czas komentował i podpowiadał Marasowi kto będzie
strzelał. Pierwszy do strzału podszedł zdobywca bramki Kruchy, czyli Jurek
Kruszczyński i zaliczył. Po nim do siatki trafiali Jakołcewicz i Rzepka.
Pudłowali niestety Araszkiewicz, Pachelski i Łukasik. Po stronie Barcelony
bezbłędni byli Eusebio, Bakero, Velvedre, Aloisio i Begiristain. Jaka szkoda…
Lech był wtedy tak blisko sensacyjnego wyeliminowania FC Barcelony. Niesamowite
emocje! I to wszystko działo się na jego
oczach. Widział te wszystkie karne, choć były strzelane zanim się urodził. Jak
to było możliwe? Czyżby to był jakiś cholerny wehikuł czasu?
Zaraz, zaraz
… Jak to określił Dziadek? Pamięć stadionu? Żywa pamięć miejsca…
W
głowie Marasa kotłowała się gorączka myśli. To znaczyło, że można obejrzeć pucharowy
mecz, który odbył się już kiedyś na stadionie przy Bułgarskiej. Trzeba tylko znać
dokładną datę i wejść do bunkra w kolejną rocznicę spotkania. Proste… Trzeba
mieć terminarz. A Dziadek taki miał i obiecał mu go przekazać. Dostanie też oba
klucze do magazynu i bunkra. Musi jednak zachować to w tajemnicy. Waldek nie
chciał robić sensacji. Bał się, że jakby się wszyscy dowiedzieli o
właściwościach tego miejsca, to byłoby koniec z przygodą. Zaczęto by badać skąd
się wzięło przejście do wspomnień, jak ono działa, jak je wykorzystać… Mientus
musiał uroczyście przysiąc, że póki sam nie odejdzie z pracy nie zdradzi nikomu
tej tajemnicy. Przysiągł. Co mu szkodziło.
Natarczywy
dzwonek do drzwi wyrwał Marasa ze stanu głębokiego zamyślenia. Zaskoczony
podszedł otworzyć drzwi. Rzeczywistość w postaci dwóch łysych osiłków w sportowych
dresach wtargnęła brutalnie do jego mieszkania.
-
No, co tam Młody? – warknął wyższy łysy dresiarz. – Chyba nie zapomniałeś o
nas?
-
I o naszej kasie – wtrącił niższy.
-
Nooo, nie. O… oczywiście, że nie… – Miętus poczuł gęsią skórkę pod włosami na całym
ciele. Paniczne myśli przebiegały mu przez głowę z prędkością światła. – Rozgośćcie
się. Może się czegoś napijecie? Zrobię kawę.
-
Nie wkurwiaj nas Młody, bo to się dla ciebie bardzo źle skończy. Jak tam z
naszą kasą? Zdajesz sobie sprawę, że wisisz na sporo hajsu, koleś. Ponieważ dotychczas
się u nas nie pojawiłeś, my postanowiliśmy pojawić się u ciebie. Spotkał cię
niebywały zaszczyt. – Wyższy rozsiadł się nonszalancko na kanapie. Niższy stał
za Marasem i tarasował drzwi wyjściowe.
-
Panowie, ja o wszystkim pamiętam. Potrzebuję tylko jeszcze trochę czasu.
Zbieram kasę, żeby oddać wszystko. W przyszłym miesiącu… Oddam…
Wyższy
dresiarz wstał gwałtownie z kanapy i mocnym chwytem pociągnął za górę koszulki
Marasa. Szwy na ramieniu nie wytrzymały i rozdarły się z głośnym jękiem.
-
W przyszłym miesiącu? A może nigdy? Młody, chyba nie wiesz do kogo mówisz! To
jest nasze pierwsze i ostatnie ostrzeżenie. Pamiętasz, że twoja pożyczka była
krótkoterminowa? Pamiętasz, czy mózg ci kompletnie zryło? My nie jesteśmy
instytucją bankową. Z nami się nie negocjuje. Rozumiesz Młody?
-
Rozumiem i oddam, przysięgam. Potrzebuję
trochę czasu – Maras czuł suchość w gardle.
-
Młody, mamy cię cały czas na oku. Nie próbuj nas wykiwać. Będziemy wpadać do
ciebie. I lepiej żebyś szybko skombinował kasiorę, bo inaczej możesz już sobie zamawiać
nekrolog w gazecie.
Wyższy
dresiarz puścił w końcu rozprutą koszulkę i walnął Marasa otwartą dłonią w czoło. Głuchy odgłos uderzenia zawisł
w powietrzu. Widząc to jego kompan wyprowadził podobny cios w tył głowy i oboje
skierowali się do wyjścia. Mientus skulił się i syknął z bólu. Chciał coś jeszcze
powiedzieć, zaprotestować, ale w mieszkaniu już nikogo nie było. Wcale go to
nie uspokoiło. Czuł, jakby zbierało mu się na wymioty. Musi skądś szybko
wykombinować kasę.
Pożegnanie
Waldemara w Klubie miało skromną oprawę. W salce konferencyjnej, w której
zazwyczaj po meczu odbywają się spotkania z dziennikarzami Dziadek za
pozwoleniem swoich przełożonych zorganizował okolicznościowy poczęstunek. Była
kawa i tort z ,,Merkurego”. Przyszli koledzy z ochrony oraz kilku znajomych z
obsługi technicznej. Wśród nich był też Maras Mientus. Dyrektor administracyjny
pojawił się jedynie na chwilę, by wygłosić krótkie przemówienie, uścisnąć dłoń
emeryta i wręczyć mu prezent w postaci butelki niezbyt drogiego koniaku. Potem
zaczęły się opowieści i wspomnienia, bo każdy chciał coś ciepłego powiedzieć na
odchodne najstarszemu pracownikowi Klubu. Dziadek przyjmował te wszystkie
uprzejmości z niegasnącym uśmiechem na twarzy i czuł jak oczy robią mu się
coraz bardziej wilgotne. Nikt bowiem z tu obecnych nie znał Klubu tak dobrze
jak on. Żal mu było to wszystko zostawiać. Cóż było jednak robić? Władze Klubu
nie przedłużyły mu umowy. Spoglądał ukradkiem na Mientusa i zastanawiał się,
czy jednak dobrze zrobił, że to właśnie jemu przekazał największą tajemnicę
stadionu. Chłopak zdawał się być jakby nieobecny, rozkojarzony, błądzący
myślami gdzieś daleko.
-
Co słychać Młody u ciebie? Jakiś markotny jesteś – zagadnął go Dziadek, gdy
zostali już sami w salce.
-
Ech, próbuję rozgryźć jak to wszystko
jest możliwe.
Waldemar
uniósł w górę jedną ze swoich krzaczastych brwi i spojrzał pytająco na Młodego.
-
No wiesz, z tym przechodzeniem przez bunkier. To jakieś cholerne wrota czasu, czy
co?
-
Nie, Młody. Już ci to tłumaczyłem – Dziadek zaparł się rękami w oparcie fotela
na którym siedział i westchnął ciężko. - To coś w rodzaju pamięci miejsca To
jakby zapis na taśmie filmowej, tyle tylko, że na żywo. Cofasz się do wydarzeń
które miały miejsce tylko tu na stadionie przy Bułgarskiej. I pamiętaj zdarza
się to wyłącznie w tym samym dniu w którym dany mecz się odbywał. Dlatego warto
mieć dobrą ściągę. Teraz będzie należała do ciebie. I klucze. Klucze są
najważniejsze…
Dziadek
wyciągnął z kieszeni marynarki notesik i klucze z brelokiem z herbem Lecha. Trzymał
je w dłoni przez dłuższą chwilę jakby się jeszcze wahał, jakby walczył z pokusą
ich zatrzymania. Ostatecznie wręczył je Mientusowi.
-
Teraz to ty będziesz stróżem sekretu. Pilnuj tajemnicy.
-
Dzięki za zaufanie – Maras czuł się tak, jakby odbierał jakieś trofeum w
zawodach sportowych. To była niewątpliwie podniosła chwila, ale miał jeszcze
kilka ważnych pytań.
-
Powiedz mi Dziadek, nie miałeś nigdy pokusy żeby to przejście w przeszłość jakoś
wykorzystać?
- W jakim sensie? – Waldemar się mocno
zaniepokoił.
-
No wiesz, jak w tym amerykańskim filmie ,,Powrót do przyszłości”. Chłopak miał
tabelę z wygranymi meczów futbolowych i przemycił go do przeszłości, żeby jego przyszły
ojciec zarobił na obstawianiu zakładów.
-
Młody, co ci chodzi po głowie? Na wszelkie świętości, wybij to sobie z głowy!
Jakakolwiek ingerencja w przeszłość zmieni przyszłość. Prosta zasada, której
lepiej nie naginać.
-
No, ale można sobie trochę tę przyszłość ulepszyć, co nie? Nigdy o tym nie
myślałeś?
-
Nie! Stanowczo nie. Nie możesz tego robić! Rozumiesz! Zmieniasz przyszłość i
wszystko się rozwala. Przejście w bunkrze może zniknąć. To nie jest żaden
cholerny eksperyment. Z czasoprzestrzenią nie należy igrać. Wchodzisz przez
bunkier, oglądasz mecz i wracasz. Tylko tyle. Jesteś kibicem, jednym z tysiąca kibiców
na stadionie. To ci powinno wystarczyć. Nie możesz nic kombinować. Pamiętaj!
Maras
zamyślił się głęboko i ciężko westchnął.
-
Będę pamiętał – burknął tak jakoś bez przekonania.
Gzymsy
starej, secesyjnej kamienicy przy ulicy Małeckiego za sprawą padającego śniegu
pokryły się malowniczo białym puchem. Początek tegorocznego grudnia zwiastował
mroźną i śnieżną zimę. Maras w cienkiej kurtce przeciwdeszczowej stał pod bramą
i parą z ust rozgrzewał zmarznięte palce. Nacisnął przycisk na domofonie, a gdy
usłyszał trzaski i jakieś niewyraźne pomrukiwania wykrzyknął:
-
Banan, otwórz, to ja Mientus.
Zabrzęczało
i wysoka brama, otworzyła się z głuchym jękiem. Wnętrze zapachniało wilgocią
oraz trocinami. Mocno wysłużonymi, drewnianymi schodami wbiegł na drugie
piętro. W drzwiach pod numerem szóstym w markowym dresie, z połyskującym złotym
łańcuszkiem na szyi stał korpulentny gospodarz. Właśnie kończył zagryzać
sporych rozmiarów kanapkę. Resztki majonezu błyszczały mu na bujnej brodzie.
Powitał Mientusa uśmiechem.
-
Sie ma ziomal. Co się stało, że przypomniałeś sobie nagle o starym kumplu?
-
Interesy Banan, interesy – Maras zrobił chytrą minę.
- Ha! O interesach najlepiej rozmawia się w
kuchni przy lodówce. – Gospodarz objął ramieniem kolegę i poprowadził w głąb
długiego, wysokiego korytarza. Mieszkanie było urządzone nowocześnie,
oświetlone ledami i pachniało farbą lateksową. Gdy weszli do obszernej kuchni
Banan wyciągnął z lodówki dwie puszki piwa. Jedną podał Mientusowi. Ten
otworzył zawleczkę i wziął potężnego łyka.
-
Stary, mam widoki na świetny interes. Serio. To inwestycja w…, jakby to
powiedzieć - Maras zaciął się szukając dobrego określenia. – W coś takiego, jak
krótkoterminowe narzędzia finansowe działające na rynku sportowym.
-
Tylko mi nie mów ziom, że znów zacząłeś obstawiać w zakładach piłkarskich.
Błagam… - Banan uniósł teatralnie wzrok pod sufit.
-
No, co ty, skoczyłem z tym definitywnie - Mientus łyknął szybko piwo, żeby
ukryć wypieki na policzkach. – Mam w pracy takiego faceta z długoletnim
doświadczeniem w nadzorowaniu biznesu sportowego, który pokazał mi ostatnio system
szybkiego inwestowania w sprawdzone aktywa… Zero ryzyka.
-
Brzmi jakoś tak pokrętnie – wykrzywił się Banan.
-
Może, ale więcej nie mogę ci zdradzić. Zrozum, obowiązuje mnie tajemnica
handlowa. Gość, który mi to wszystko przekazał nie chciał żebym miał wspólnika.
I tu jest właśnie problem. Bo widzisz, ja nie mam w ogóle kasiory. Potrzebuję
inwestora, kogoś zaufanego.
-
I co ziomek, przyszedłeś wydoić tę kapuchę ode mnie? – Banan mimowolnie
skrzyżował ręce na piersiach, jakby chciał je uchronić przed próbą wydojenia.
-
Stary wiedz, że dobrze na tym wyjdziesz. W ciągu tygodnia przekonasz się, że
warto było mi zaufać. Potrzebuję trzy, cztery patole na początek, na rozruch
biznesu. Jednak co najważniejsze, muszę mieć banknoty sprzed 2008 roku.
-
Dlaczego? – Na twarzy Banana malowało się wielkie zdziwienie. - O co właściwie
chodzi?
-
Tak jak ci mówiłem, to skomplikowane, ale spoko, wszystko jest na legalu.
Szybki interes, a zysk pomnażasz wielokrotnie. Jak raz się sprawdzi, to wkrótce
obaj będziemy bogaci. Zaufaj staremu kumplowi.
-
Brzmi intrygująco, ale skąd wezmę ci stare bejmy?
-
Co to dla ciebie Banan. Przecież masz stragan z ciuchami na Rynku Łazarskim.
Pozbierasz stówki od znajomych z rynku. Dla ciebie to buła z glancem.
-
No, nie wiem ziom – Banan drapał się po brodzie i kalkulował ryzyko
inwestycyjne. - Masz mega dziwną prośbę, ale wiem, że nigdy jeszcze nie
zrobiłeś mnie w wała. Na trzy patole mogę ci zaufać. Daj mi dwa dni. Muszę się
rozejrzeć po rynku. Może się coś dla ciebie uzbiera.
Mientus
znów upił duży łyk piwa i odetchnął z wielką ulgą.
Waldemara
obudził poranny telefon. Przechodząc na emeryturę miał nadzieję, że nikt nie
będzie go rano niepokoił telefonami, a zwłaszcza takimi z pracy. Dzwonił bowiem
dyrektor administracyjny z Klubu.
-
Dzień dobry szefie. Cóż to się stało, że musi pan naruszać święty spokój
emeryta? – Waldemar pozwolił sobie na żartobliwy ton.
-
Z góry przepraszam panie Waldku, ale sprawa jest dość niezwykła – odezwał się gorączkowy
głos w telefonie. – Obdzwaniam już wszystkich pracowników z pytaniem, czy ktoś
z nich ma pojęcia co się stało z Markiem
Mientusem?
-
Mientusem? – Dziadek poczuł mrowienie pod skórą.
-
Tak, z tym młodym. Wczoraj miał nockę na portierni. Przyszedł do pracy, nawet
wcześniej niż musiał, ale już z niej nie wyszedł…
-
Nie bardzo rozumiem panie dyrektorze…
-
Tak, ja też tego nie pojmuję. Wiem, że zabrzmi dziwnie to co powiem, ale
Mientus musiał zniknąć wewnątrz budynku Klubu.
-
Mógłby pan mówić bardziej jasno?
-
Mientus przyszedł na dyżurkę o godzinie osiemnastej. Wszystko zarejestrowały
kamery przed wejściem. Mamy nagranie. Rano gdy przyszedł zmiennik jego już nie
było w pracy. Przejrzeliśmy cały monitoring. Możemy być pewni, że tej nocy nikt
nie wychodził z budynku. A jednak Mientusa nie było w Klubie. Nigdzie. Ochrona
przetrząsnęła cały budynek i stadion. Ani śladu. Wyparował… – Dyrektor zamilkł
na chwilę.
-
A, i zginął też klucz od magazynu remontowego. Przejrzeliśmy wszystkie
pomieszczenia oprócz tego magazynu. Nie ma do niego klucza.
-
Co? Klucza od magazynu? Ach tak… No, to bardzo dziwna sprawa… - Waldemar zaczął
się nad czymś zastanawiać. – Zaraz, zaraz…, a czy wczoraj był czwarty grudnia?
-
Tak, ale co to ma do rzeczy?
Dziadek
poczuł, że zaczyna się mu pocić dłoń, w której trzymał telefon. Chciał już zakończyć
tę rozmowę.
-
Nic, nic. Tak mi się przypomniało, że czwartego grudnia 2008 roku w fazie
grupowej Pucharu UEFA Lech podejmował u
siebie Deportivo La Coruña.
-
No i co to ma wspólnego ze zniknięciem Mientusa? – Dyrektor był wyraźnie
poirytowany.
-
Ja nic nie wiem dyrektorze. Niech pan mnie nie nęka. Chcę mieć spokój na
emeryturze. Zasłużyłem sobie na to. Nie pracuję już w Klubie. Do widzenia!
Waldemar
wcisnął przycisk i rozłączył się. Czuł jak drżą mu dłonie.
- Głupek, głupek… - powtarzał cicho chodząc
nerwowo dookoła swojego pokoju. – Chyba nie zrobił tego? Nie… To by zmieniło
wszystko. Jeśli wyszedł poza stadion i to z kluczami, to… To wszystko zniknie,
czas się zamknie wraz z nim… On już nie wróci… Nie będzie klucza do bunkra i
nikt tam nigdy nie wejdzie. To koniec. Głupek, młody, narwany głupek…
Czwartego
grudnia już od godziny osiemnastej trybuny na stadionie przy Bułgarskiej zapełniały
się biało-niebieskim tłumem kibiców. Lech Poznań szykował się do starcia z
hiszpańską drużyną Deportivo La Coruña w fazie grupowej Pucharu
UEFA.
Nikt na stadionie nie mógł wiedzieć, że spotkanie zakończy się remisem jeden do
jednego. Choć Diego Colloto już w drugiej minucie strzeli Lechowi bramkę, to na
cztery minuty przed przerwą Hernan Rengifo po udanej akcji w polu karnym
wyrówna wynik. Tego nie mógł wiedzieć nikt. Nikt oprócz Marasa Mientusa, który
niepostrzeżenie z pomieszczeń klubowych przedostał się na trybuny. Wdychał z
wielkim zadowoleniem zimne, grudniowe powietrze roku 2008 i uśmiechał się
szeroko. Był przeszczęśliwy. Czuł się w tej chwili niemalże bogiem. Miał wiedzę
i znał najbliższą przyszłość.
Kibice zajmowali
miejsca w wyznaczonych sektorach. Z każdą minutą przybywało ich coraz więcej.
Tłumy szły od ulicy Grunwaldzkiej w stronę stadionu. Wszyscy podążali w jednym,
tym samym kierunku. Wszyscy oprócz Mientusa. On jedyny postanowił opuścić
stadion jeszcze przed pierwszym gwizdkiem. W kieszeni ściskał banknoty, które
załatwił mu Banan. Maras miał genialny plan. Musiał tylko zdążyć dotrzeć zanim
zacznie się mecz do punktu przyjmującego zakłady bukmacherskie. Szybki wypad na
miasto. Obstawi wynik, a po meczu zgarnie wygraną. To takie proste. Że też
Dziadek sam na to nigdy nie wpadł! Trzeba umieć kombinować, a Maras właśnie
uwierzył w swoją szczęśliwą gwiazdę. Teraz nareszcie się odkuje…
Komentarze
Prześlij komentarz